W poprzednim wpisie było o asymetrii w rzetelności prowadzenia badań nad klimatem. Pierwszym powodem była kwestia onus probandi i tego, na kim przede wszystkim on ciąży. Teraz zajmę się samą wiarygodnością.
II. Wiarygodność, głupcze!
O tym już pisałem kiedyś, ale teraz napiszę więcej. I szerzej.
Co może powodować dużą zbieżność naukowych opinii? Oczywiście oprócz tego, że właśnie ów konsensus odpowiada temu, co w najbliższy sposób odpowiada Prawdzie?
Takie sytuacje się już zdarzały i przyczyn może być kilka. Wobec rewolucyjnych teorii czasem początkowo trwa opór środowiska naukowego, które niechętnie przyjmuje rewolucje, często niweczące naukowy dorobek ich życia. A czasem coś wypacza bezstronność nauki, bo pewien kierunek zwyczajnie bardziej się opłaca. A wtedy zwykle chodzi o to, o co chodzi, kiedy nie wiadomo o co chodzi.
Tam gdzie jest władza i gdzie są pieniądze, tam nauka w chlubnym swego słowa znaczeniu zazwyczaj niewiele ma do gadania. Co nie znaczy, że słowo „nauka” się nie pojawia. Przeciwnie – do przysłowiowego wycierania sobie gęby mało które słowo służy lepiej... Obrazowym przykładem jest historycznie religia, a obecnie ekonomia – na spokojną, naukową debatę nie ma tu w ogóle miejsca. Rządzą doktryny i ideologie. Rzetelność czy logika są w silnej defensywie.
Ale ideologie zostawmy. Wróćmy do naszego śledztwa.
Badanie klimatu, szczególnie jeśli chodzi o jego prognozowanie, bazuje głównie na modelach. Modelach, które, na dobrą sprawę, mogą w dostatecznie złożonych układach (a takim jest klimat) pokazać właściwie wszystko. Kwestia dobrania danych początkowych. Tutaj uwaga – nie zakładajmy jeszcze złej woli, manipulacji czy kłamstwa. Na razie stwierdźmy fakt.
Mało tego – prognozowanie zachowania złożonych układów dotyczących przyszłości naszego świata, na symulacjach dziwnym trafem często dryfuje w kierunku przewidywania jakiegoś kataklizmu. Dlaczego tak jest?
Cóż – modelowaniem matematycznym, a raczej jego rezultatami, w przypadku tak złozonych układów jak klimat, rządzi statystyka. W takim sensie, że z modeli (ciągle zakładamy, że wykonanych w dobrej wierze, bez żadnego ukrytego celu, przez ludzi kompetentnych) wychodzą różne prognozy. Jeżeli jakieś zachowanie powtarza się w wielu niezależnie wykonanych modelach, to jest przesłanka, że coś jest na rzeczy i warto to zbadać głębiej. Jeżeli coś pojawia się rzadko, ale jawi jako coś bardzo spektakularnego – to jest pokusa, aby i nad tym się pochylić. Problem polega na tym, że przy konstruowaniu modeli przyjmuje się tyle odgórnych założeń i uproszczeń, że wystarczy leciutkie, zazwyczaj podświadome, wychylenie w preferencji, aby skutki modelowania zaczęły dryfować w kierunku wyników o zaburzonej losowości błędów początkowych założeń... a cały czas mówimy o procederze uczciwym, w 100-procentowo dobrej wierze.
Ma tu trochę miejsce zjawisko obserwowane w doborze wieści w serwisach informacyjnych. Nikt nie pokazuje w „Wiadomościach” milionów autobusów, które spokojnie i bezpiecznie przejeżdżają codziennie swoje trasy. Jeśli jednak jakiś wpadnie do rowu i spowoduje kilkanaście trupów, będzie to niusem dnia w kilkudziesięciu krajach. Podobnie, spośród miliardów ludzi pewnie kilkudziesięciu ma zwyczaj więzić i gwałcić przez lata swoje córki – ale to właśnie jednego z nich, jeśli tylko wytropią, pokażą „Wiadomości” i temat będą wałkowac tygodniami.
Ludzie lubią rzeczy niezwykłe. Niezwykłe rzeczy są ciekawe. A z tych niezwykłych – znacznie ciekawsze są te wstrząsające, przerażające, przygnębiające i złe.
A pokusa – to silna rzecz. Również na poziomie podświadomym.
Jeśli więc dzierży się w dłoniach choćby malutką władzę kreacji przyszłości, to umysł chce, aby ta przyszłość nie była taka nudna. Każda najdrobniejsza przesłanka będzie wyolbrzymiona. A jak na jej bazie kto inny będzie konstruował swoją wizję, to wyolbrzymi znowu już raz wyolbrzymioną przesłankę...
Historia weryfikacji poprzez rzeczywistość takich prognoz dlatego właśnie nie jest dla „interesujących” kataklizmów łaskawa.
Pierwsze próby z bronią atomową miały spowodować pierwszy wielki kataklizm. Modele pokazywały, że reakcja łańcuchowa uwalniania neutronów może objąć nie tylko nadkrytyczną masę uranu (plutonu), ale i całą pozostałą materię. Mówiąc wprost – zakładano, że w reakcji, zamiast paru kilo metalu, weźmie udział... cała nasza planeta. No ale była wojna, a Niemcy też ponoć nad atomówką pracowali. W sytuacji „jeśli nie my, to oni” łatwiej było zaryzykować. Kto wie – może gdyby nie wojna, fataliści zablokowaliby całą technologię atomową.
Później było przeludnienie, wyczerpanie zasobów, pluskwa milenijna, „dziura ozonowa”... Naiwnością byłoby twierdzenie, że mechanizm podświadomej fatalizacji wyników modelowania był tam jedyną przyczyną. W co najmniej dwóch przypadkach w grę wchodziły ponadto potężne pieniądze.
Za każdym razem wieszczony kataklizm okazywał się nieprawdą.
A jak jest teraz z naszym klimatem? Przyjrzyjmy się.
Pierwszy raz domniemane zagrożenie ludzką emisją CO2 wykroczyło poza interesy naukowców chyba za rządów Margaret Thatcher, kiedy użyto tego jako dodatkowego argumentu do „dowalenia” górnictwu, z którym rząd Iron Lady miał, jak wiadomo, spore problemy. Później, po upadku ZSRR i przekonaniu się, że próżno na wschód od Europy szukać duchowych przywódców, w nowej ideologii przystań duchową znaleźli osieroceni marksiści, która to ideologia pozwoliła im dalej realizować odwieczny cel – walkę z kapitalizmem.
Kiedy ekologizm stał się trendem politycznym, szybko wykrzywił i tak już nadwyrężoną tendencję. Środki na badania klimatu zaczęły rosnąć, a ten wzrost był prostym podbiciem rosnącego przekonania, że człowiek ma wpływ na zmiany klimatu i że skutki tego mogą być groźne. Potęgowanie tego wrażenia było warunkiem tego, żeby problem uznawać za dostatecznie ważny, aby przeznaczać nań coraz większe środki.
Każdy, kto wie, jak naukowiec uzależniony jest od państwowych grantów i jak bardzo jego szanse na uzyskanie grantu zależą od „ważkości” tematyki, którą ma zamiar badać, bardzo łatwo pojmie konsekwencje takiego stanu rzeczy. Termin „globalne ocieplenie” stał się wyrażeniem-kluczem, którego umieszczenie w tematyce badań wielokrotnie zwiększało szansę na uzyskanie grantu. Ukierunkowanie wyników zaś w kierunku potęgowania grozy gwarantowało utrzymanie trendu, a zarazem powodowało, że wyniki stawały się od razu bardziej „interesujące” do publikacji w naukowej i popularno-naukowej prasie.
Dodatkowo, pamiętając to wszystko, co wspomniałem wcześniej o spektrum możliwości wyników modelowania czegoś tak złożonego, jak klimat, nie ma tutaj też mowy o żadnej jednoznacznej weryfikacji, zatem naukowy autorytet autora nie jest specjalnie zagrożony. Model jest modelem – praktycznie nie da się z całą pewnością stwierdzić jego słuszności czy błędności. Można wyrażać aprobatę lub wątpliwości. A w przypadku takiego zagadnienia, jak klimat, już mniej przypomina to naukowy peer review, a bardziej kształtowaną pi-arowo „opinię publiczną”...
Może to brzmi przerażająco, ale taka jest prawda – szarlataństwo w dzisiejszej nauce jest bardzo trudno udowadnialne. Jak już wspomniałem kilka razy – skończyły się czasy rzucania kulkami…
Jaka jest skala tego zjawiska?
Dość kluczowym momentem dla nieuniknionej eskalacji zjawiska było z pewnością utworzenie w 1988 roku IPCC – instytucji zajmującej się gromadzeniem danych, zlecaniem badań i sporządzaniem raportów na temat zmian klimatu.
Ponieważ nie ma równie wielkiej, międzynarodowej instytucji do badania np. zmian orbity Neptuna (a zmienia się!), albo zmian kąta padania promieni słonecznych na powierzchnię Ziemi (też się zmienia! W cyklu 365,25 dni, mniej więcej), czyli coś jest na rzeczy.
Otóż na rzeczy jest ZAŁOŻENIE: „Klimat zmienia się, nie jest to normalne, jest to złe i przyczyną jest człowiek”.
Gdyby nikt czegoś takiego nie zakładał, IPCC by nie istniało. Byt IPCC zależy od tego, iż takie założenie istnieje i jest uważane za zasadne.
Jaka zatem jest wiarygodność IPCC? IPCC jest STRONĄ w hipotetycznym sporze naukowym. A jeśli zarazem jest głównym ośrodkiem koordynującym badania na temat zmian klimatu – to nauka już nie jest bezstronna. Czyli, tak naprawdę, nie jest już nauką.
Swojego czasu wytknięto mi, że demonizuję znaczenie IPCC w światowych badaniach nad klimatem. Fakt – podawałem jego budżet w miliardach, a zaangażowanych ludzi w tysiącach. W istocie jest inaczej, ale jest to problem raczej natury technicznej. Samo IPCC to istotnie „ledwie” kilkaset osób na ścisłych etatach, przede wszystkim administracyjnych, a dotychczasowe utrzymanie tej instytucji zamyka się w kwocie poniżej 100 milionów CHF. Te liczby nie uwzględniają jednak osób – i kosztów – które pracują na zlecenie IPCC, a finansowane są z innych publicznych źródeł.
Przyglądając się tym kosztom robi się groźniej.
W USA, przed powstaniem IPCC, na badania nad klimatem przeznaczano nie więcej niż kilka milionów USD rocznie. Dziś ta kwota liczona jest w miliardach – od 1990 roku wydano 25 miliardów dolarów (z pieniędzy podatników, rzecz jasna) na ten jeden cel.
W EU nie jest lepiej. Google zwraca pokaźną listę blisko 4 tysięcy unijnych grantów z przeznaczeniem na ten cel. Łączna suma przyznana w tych grantach to ponad 2 miliardy EUR, ale UWAGA! To są środki wyłącznie ze wspólnej puli unijnej, nie uwzględniają badań poszczególnych krajów, z ich indywidualnych środków, zabranych ich podatnikom.
Ciekawostką może być przyjrzenie się konkretnym publikacjom. Oto jeden z przyznanych grantów – greccy ‘naukowcy’ badali 554 obrazy różnych artystów z lat 1500-1900, przedstawiające zachody słońca, w celu określenia… aktywności wulkanicznej w poszczególnych latach. A to na podstawie barw nieba przy zachodzącym słońcu, którego spektrum barw zależy właśnie od aktywności wulkanicznej w danym okresie…
A to wszystko za Twoje, czytelniku tego bloga, pieniądze.
Chyba każdy jest świadom, że zwiększanie funduszy jest spowodowane zwiększonym popytem, na co bezpośredni wpływ ma istnienie IPCC, a pośredni – powszechne przekonanie, że te badania są ważne. Oczywiście, gdyby wyniki badań pokazywały, że wszystko jest nudne, normalne i niegroźne… Naukowcy znowu zatem są STRONĄ w dyskusji, która tym samym przestaje być naukowa.
Nie oznacza to automatycznie, że każdy naukowiec zajmujący się klimatem i pokazujący wyniki o danym charakterze, rozmyślnie kłamie bądź manipuluje. Oznacza jednak, że jest silna dysproporcja – w motywacji do prowadzenia badań w konkretnym kierunku i pod konkretną tezę, w tendencji do przyznawania środków na konkretne badania, w publikacji wyników badań w zależności od ukierunkowania… itd. Pisania o katastrofie zwyczajnie się opłaca. Na poziomie finansowania, badania, publikacji, dyskusji… na każdym.
Obecnie istnieją całe zespoły naukowe, które zajmuja się tylko tym tematem. Są organizowane sympozja, zjazdy, szczyty. Pojawili się wyspecjalizowani politycy, publicyści, dziennikarze.
Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby nie powszechne przekonanie, że zjawisko jest, jest poważne, że trzeba przedsiębrać środki. To jest machina, która ruszyła dawno temu i rozpędziła się już do ogromnej prędkości.
I z tego po prostu trzeba zdawać sobie sprawę.
---
Niniejszym grunt został przygotowany. W następnych notkach już konkretnie o Ziemi, klimacie i o tym, jak to jest z tym GO, czy istotnie należy wpadać w histerię.
Inne tematy w dziale Polityka