Nowak Nowak
31
BLOG

...czy go widział ktoś?

Nowak Nowak Kultura Obserwuj notkę 0

   Myrtle Beach, 29 VIII 2007

   Kontynuuję swoją niezdarną przygodę z wakacyjnym kurortem Karoliny Południowej. Wciąż doskwiera mi tutejszy upał i wilgoć – od śpiączki oddzielają mnie kąpiele w Atlantyku i pomniejsze wesołostki. Spacery, przemyślenia i lektury umilają czas, nadają mu sensu – mozolnie wynajduję sobie zajęcia, jakbym na całą wieczność utknął w czerwcowych Międzyzdrojach. Tymczasem gdzieś wokół rozpościera się Ameryka, którą trzeba zobaczyć: pustynie, które chce się przemierzyć; miasta, w których o każdą chwilę powinienem walczyć ze snem. Chwilowo walczę z upalnym dniem, żeby nie drzemać pod palmą jak ospały Latynos – żeby spożytkować czas. Walczę z cudzym odpoczynkiem, co wpędza mnie w idiotyczny, paradoksalny stan. Staram się wybić z jednostajnego rytmu, który dyktują wakacyjne obyczaje: posiłek, plaża, spacer, posiłek, pływanie („...proszki, sen”). Kiedyś całe Pomorze biło dwutaktem stołówki w okolicznym ośrodku: śniadanie-obiadokolacja, śniadanie-obiadokolacja... Przypomina to trochę tykanie zegara: wschody i zachody słońca, tłum i pustka na deptaku, fale na morzu, codziennie to samo, co godzina to samo, co chwila to samo. Z takich okoliczności jedynie Tati czy Gościnny potrafili wycisnąć sycącą treść. A ja? Nawet nie potrafię być wdzięczny za taki wypoczynek – bo plaża nie jest dla mnie strefą relaksu... „Każdemu to, na czym mu mniej zależy.”
  
Nie byłoby to tak bolesne, gdyby nie ta Ameryka – niby już tutaj, a jednak tuż obok... Pisałem o tym ostatnio.
  
Wspomniałem też o tym, że codziennie piszę, przynajmniej kilka słów – jednak wstrzymuję się z publikacją. Miarka się przebrała – ilość „advocemstw” przekroczyła dopuszczalny limit. W bezpośrednim związku z powyższym puszczam sobie nieco krwi, na początek delikatnie i z rozwagą – by nie popaść od razu w przykry ton, którym nazbyt często posługuję się przy okazji działalności publicystycznej. Rzecz, którą zamieszczam, powstała jakiś czas temu, w związku z pewnym artykułem wydobytym z czeluści Internetu. Zdaję sobie sprawę, że blog jest miejscem form krótkich (K. zwrócił na to moją uwagę). Wierzcie mi, Moi Mili – staram się, jak mogę. Problem tkwi w tym, że niektóre zagadnienia należy szturmować wielowymiarowo. Staram się pisać ściśle, ale wnet mnożą się wątki – karczuję je przy pomocy logiki i stylistyki, ale one wciąż odrastają, zamieniając rozprawkę w czkawkę. Ciągnę opracowywany materiał w przeciwne strony – aż temat nie wytrzymuje, rozdziera się, a ja pozostaję załamany, bezproduktywny, ze strzępami tekstu w rękach... Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz tłumaczę się autorefleksyjnie i autotematycznie – wszystko to w trosce o jakość tutejszych treści. Ale czy ktoś, oprócz mnie, ma na względzie tę jakość?

   Nieustannie ścieram się ze swoją skłonnością do fotografowania, kanalizowania, kolekcjonowania i notowania. Wciąż do tej skłonności wracam, próbuję ją zrozumieć, wytłumaczyć w prosty sposób - na tyle prosty, by nie sięgła mojej tezy brzytwa Ockhama... Z jakich pożądań wynika pokusa amatorskiej dokumentacji? Znalazłem dla siebie odpowiednią symbolikę, bibliografię i kilka spostrzeżeń - i przygważdżam nimi ten dylemat... jednak problem jest na tyle śliski, że wciąż mi się wymyka - i znów muszę zastawiać sidła, aż moja refleksja przypomina piosenkę Skaldów: "czy ktoś wiedział, jak biegnie króliczek ulicą? - czy go widział ktoś?". No, czy ktoś już wie? Czemu "robi się" zdjęcia?
   W związku z powyższym zainteresował mnie artykuł R. Sankowskiego - "Gdzie się podziały tamte zapalniczki". Tekst dotyczy mody na dokumentowanie swoich przeżyć za pomocą zainstalowanych w telefonach komórkowych kamer. Autor porusza również temat pokrewny i pasjonujący - wspomina o powszechnym dziś publikowaniu amatorskich nagrań (np. z koncertów) w Internecie. Jednak Sankowski pisze płytko - właściwie: ślizga się po powierzchni problematyki - powinien natomiast zaryzykować, zajrzeć w przerębel, zanurkować w ludzkich motywacjach, rozbudzić wyobraźnię Czytelnika. Zamiast uczynić jakiś kreatywny gest - autor przytacza cudze refleksje. Konkretnie - Susan Sontag. Zauważyłem, że kobieta ta wyrosła na swoistą patronkę kulturoznawczych publikacji w "Gazecie...". Wielka szkoda, bo Sontag daje się streścić jako ubogi filozof, grafoman z niebezpieczną skłonnością do zdań twierdzących. Sankowski przytacza jej słowa bezkrytycznie, choć w istocie niczego nie tłumaczą.
   "Fotografowanie jest równoznaczne z przywłaszczaniem sobie zdejmowanego przedmiotu. Oznacza to wchodzenie w pewien stosunek, który kojarzy nam się z poznaniem, czyli zawładnięciem (...) Fotografie dostarczają niepodważalnego dowodu na to, że podróż się odbyła, program wykonano i bawiono się dobrze" - cytuje publicysta. Fotografia jako echo powiedzonka "co zobaczyłem, to moje"... ale czy słusznie? Nie sądzę, zważywszy, że zdjęcie nie jest warte funta kłaków - gdy pozostawione bez opisu, komentarza, kilku słów. Podczas gremialnego przeglądania albumów rodzinnych, z familii zawsze rekrutuje się narrator, który opowiada o okolicznościach powstania każdego zdjęcia i wylicza upamiętnione osoby. Nawet mistrzowie fotografii z elitarnego grona National Geographic nie odważą się opublikować "nagiego" obrazu. Ba, nie czynił tego sam Tony Halik. Osobiście skłaniałbym się w stronę tezy wręcz odwrotnej - że fotografie są drugorzędne względem opisu, na zawsze pozostaną ilustracją czy konkretyzacją. Susan Sontag nachalnie wmawia czytelnikom, że robią coś, o czym nie wiedzą, i że w ogóle człowiek w gruncie rzeczy nie wyrósł ponad "magię sympatyczną". Co się zaś tyczy wzmianki o „poznaniu” i „zawładnięciu”, powiem szczerze – nie rozumiem.
   Sontag ignoruje przywoływany przez siebie fakt: że zdjęcia robi się "na pamiątkę". Zdjęcia są przecież kołem zapasowym wspomnień. "Ocalić od zapomnienia" i "Chwilo, trwaj!" - to motta fotografii. Wydaje się, że zdjęcia są raczej "myślodsiewnią" naszej pamięci, zwalniają nas z obowiązku ciągłego pielęgnowania wspomnień, przywoływania doświadczonych chwil. Wystarczy tylko sięgnąć po album, i już - jak to się pięknie mówi - odżywają wspomnienia. Fotografie pstryka się przecież po to, by coś uwiecznić, względnie – upamiętnić. Taką samą funkcję spełniało i speniła nadal pamiętnikarstwo (jak również niniejszy kanał). To, że fotografia jest narzędziem precyzyjniejszym pod względem plastyki... cóż, czy to coś zmienia? Nawet modyfikacja odbywa się na podobnej zasadzie - fotografie ludzi, o których nie chcemy pamiętać, trafiają do ognia - tak samo jak z niejednej autobiografii znikły nazwiska, daty, miejsca... ("Memento", ach, "Memento"...)
   "Fotografowanie (...) jest (...) środkiem rezygnacji z przeżyć, ponieważ człowiek ogranicza je wyłącznie do poszukiwania ładnych widoków, a przeżycia przekształca w obrazy i pamiątki" – tako rzecze Sontag. Zdanie to jest w oryginale nieco dłuższe - streściłem je, litując się nad Tobą, Mój Drogi Ewentualny Czytelniku. Przekład, na który powołuje się red. Sankowski, stoi (a właściwie - leży) na żenującym poziomie, jest ohydny stylistycznie i jedynie siłą rozpędu utrzymuje gramatyczną równowagę. Sontag sugeruje, że całe bycie turystą ogranicza się do wyszukiwania ładnych kadrów. Wyszukiwanie to miałoby konsumować tyle wysiłku, że fotografie stają się pamiątkami samego fotografowania - ponieważ na inne aktywności turyście brakuje czasu i sił... cóż ja poradzę, gdy wydaje mi się, że rzecz wygląda zgoła odwrotnie? Mam wrażenie, że spontaniczne pstrykanie zdjęć pozwala przeżycia zintensyfikować. Na tej samej zasadzie, co wspomniana już "myślodsiewnia" - zrobienie zdjęcia rozpręża umysł, ponieważ umożliwia porzucenie myśli o tym, co było przed chwilą (w przyszłości obejrzenie fotografii przywoła tamten moment) - po zrobieniu zdjęcia można już w pełni skupić się na tym, co będzie za rogiem, na następnym szczególe, na następnej emocji... czy się mylę? Cóż, można w mój argument wystrzelić kontrprzykładem - typowym, archetypicznym niemal, wakacyjnym obrazkiem: tata drepcze za rodziną, obwieszony sprzętem fotograficznym, co chwila zatrzymuje wycieczkę, reżyserując swych najbliższych, ustawia ostrość, kadruje i pstryka zdjęcia - na okrągło, całe wczasy postrzega przez pryzmat lustrzanki... ale czy to się zdarza tak często i jest tak proste?
   Ale, ale, ale... – „i tak mija całe życie”. Mózg można zjeść przez te spójniki.
   Red. Sankowski powołuje się również na inne autorytety – jednak dosyć ogólnikowo. "Medioznawcy piszą o zaburzeniu klasycznego podziału na informujących i informowanych. Dzięki kamerom w komórkach zwykli przechodnie stają się reporterami, amatorskie zdjęcia wykorzystywane są w profesjonalnych telewizyjnych lub internetowych serwisach informacyjnych. Amatorzy są na miejscu szybciej niż zawodowi dziennikarze, a w kieszeni mają narzędzie do rejestracji wydarzeń. To wystarcza."
   Autor daje się uwieść technologicznym błyskotkom, po czym ciągnie ze swej namiętności naiwne wnioski. Tymczasem „wszystko już było”, jak to brutalnie ujął Ben Akiba – zawsze, jak świat światem, relacje pochodziły od naocznych świadków, podczas gdy dziennikarze podejmowali się jedynie streszczeń i dystrybucji (a co innego znaczy „media”?). Co więcej, nawet za kilkadziesiąt lat (gdy przy pomocy telefonu komórkowego będzie można zrealizować w pełni profesjonalny materiał) – dziennikarz nadal pozostanie selekcjonerem informacji. Serwisy informacyjne i gazety nadal będą wyławiać treści, montować je i sprzedawać w skompresowanej formie odbiorcom (dlatego są potrzebne - streszczają). To, że zamiast ustnej relacji świadka przedstawiać się będzie fragment dokonanego przezeń nagrania, minimalnie zmienia formę przekazu, jednak nie kształtuje żadnego nowego mechanizmu czy hierarchii. Co się zaś tyczy reportażu – postawienie znaku równości pomiędzy przechodniem z komórką a reporterem... jest to co najmniej drażniąca ignorancja. Takim stwierdzeniem przekreśla się reporterski znój – skomplikowanie warsztatu i kompozycji, szereg pomniejszych, ale istotnych umiejętności...
   Tekstowi Roberta Sankowskiego przyświeca źle pojęty ewolucjonizm – przekonanie, że rozwój technologiczny jest jednoznaczny z rozwojem intelektualnym społeczeństw. Taki pyszałkowaty postmodenizm panoszy się w umysłach humanistów od dłuższego czasu – bazują na nim różne awangardy i ekstra-teorie, psuje on historyków i filozofów. A nade wszystko – sztukę.   Niemniej jednak – cytowana Susan Sontag ma znakomitą rację z jednym względzie: fotografia oznacza dziś niepodważalne świadectwo. Zdetronizowała w tej materii słowo – zamieniając nasz świat w cywilizację pełną wizualnej retoryki. Wspomniałem, że Sankowski napisał swój artykuł płytko – i podtrzymuję to stwierdzenie. Gdyby redaktor pokusił się o odrobinę rzetelności – wnet zauważyłby, iż rozwój „dziennikarstwa obywatelskiego” zmienia media w sposób znacznie prostszy, niż chcieliby tego narcystyczni technofile. Powszechnie dostępne źródła, dokumentacje, amatorskie nagrania i fotografie pomagają przede wszystkim weryfikować nabyte informacje. Tepią przemilczenia i subiektywizację – niczego nie gwarantują, jednak ułatwiają przyglądanie się światu z różnych perspektyw.
   Cóż z tego, skoro rodzaj ludzki nie ma powszechnej skłonności do analiz? Skoro człowiek tak łatwo popada w sroczy zachwyt, a swoje zaufanie rozdysponowuje pod dyktando estetyki... tego uczy nas Historia, demokracja – na tym odruchu buduje się kampanie wyborcze, media, kapitał. Dlatego też żadnego przewrotu w układzie odbiorca-nadawca nie należy się spodziewać – musiałaby się zmienić ludzka natura, musiałaby się wzbogacić o dociekliwość, rozwagę, pokorę... do przeprowadzenia takiej zmiany potrzebne jest coś więcej niż gadżet w komórce. 
PS Dla tych, którzy zdobyli się na lekturę komentowanego tu tekstu. Samo zjawisko „zapośredniczenia emocji" wydaje mi się wydumane. Jeżeli podczas koncertu legendarnej grupy rockowej człowiek raz po raz sięga po komórkę (i to tylko w tych „symbolicznych" momentach), to istnieją dwie możliwości.
   (1) Słuchacz przeżywa tak silne emocje, że chce je upamiętnić - skolekcjonować, jak kolekcjonuje się rzadkie kamienie czy inne znaleziska (Sankowski słusznie porównuje zdjęcie zrobione komórką do autografu).
   (2) Istnieje także możliwość, że słuchacza nie interesuje ani zarejestrowanie koncertu, ani nawet sam koncert - a jedynie prestiż przebywania na widowni podczas występu Stonesów. Takie ujęcie tłumaczy też pociąg do publikowania swych (fatalnej jakości) nagrań - publikacja byłaby współczesną formą chwalenia się. Ot, egocentryzm... 
Nowak
O mnie Nowak

14 I 2009 Spostrzeżenia geopolityczne 16 XII 2008 Christmas... Mouse! 10 XII 2008 Christmasy - Skalden 6 XII 2008 Christmasy - Moja Faja 18 XI 2008 Niepowiedzonka 22 XI 2008 Raista? Nein! 22 XI 2008 Em Es Kwadrat 18 XI 2008 Autorytet w proszku 15 XI 2008 Zakompleksiony program 11 XI 2008 To jest tak 5 XI 2008 Salonek bloginy 3 XI 2008 Totalniactwo 26 X 2008 Leopold czterech kultur 21 X 2008 Tereferendum 20 X 2008 Jeszcze raz, nieco jaśniej 6 X 2008 Jak gdyby nigdy nic 30 VI 2008 Cienki Bolek. Finał 28 VI 2008 Płaczę na filmach, gdy… 23 VI 2008 Cienki Bolek. Wspomnienie 22 VI 2008 Rocznica 13 VI 2008 Karny za chamstwo 8 VI 2008 Spontanicznie (2) 20 V 2008 Spontanicznie (1) 10 V 2008 Allen i za co lubię realizm 5 V 2008 Biurofilia 29 III 2008 Nowa stara ignorancja 12 III 2008 Niejasna estetyka 6 III 2008 Człowiek Kultury 11 II 2008 McDonald's a sprawa łódzka 8 I 2008 Scherzo 31 XI 2007 Życzenia staroroczne 22 XI 2007 Ekshumując Gutenberga… 17 XI 2007 Mistrz Andrzej 4 XI 2007 Wszystkich Świętych 2 XI 2007 Liberalizmu nie będzie 21 X 2007 Straszna sensacja! 14 X 2007 Praca domowa z WOS

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura