Początek roku to dla wielu bytów zajmujących się kulturą gorący okres walki o różnorakie dotacje. Przy tej okazji mamy także wysyp różnej maści komentarzy i opinii dotyczących tak finansowania tak samej kultury, jak i różnych stowarzyszeń oraz instytucji, które się ową kulturą zajmują.
Zacznijmy do tego, że dla wielu osób zabierających głos w tej materii „PRL jest wiecznie żywy”. Najkrócej rzecz ujmując a priori uznają one, że wszelkie przekazywanie pieniędzy publicznych wygląda tak, jak w minionym systemie. Czyli jest to polityczna decyzja jakiegoś urzędnika, będąca skutkiem klasycznego polskiego „załatwienia”, czyli wymiany „coś za coś”. Skutkiem takiej postawy jest często bardzo stanowcza opinia, iż dotowanie przez owe publiczne samorządy, to tak naprawdę albo klasyczne „wspieranie swoich”, albo „kupowanie poparcia”.
Drugą, bardzo popularną opinią jest dziś twierdzenie, że gros pieniędzy ma jakiś związek z Unią Europejską. Stąd często przy tej okazji pojawiają się rozważania o klasycznej „unijnej” biurokracji, merytorycznych absurdach, czy wspieraniu podejrzanych „unijnych priorytetów”.
Trzecim zaś, chyba najbardziej popularnym poglądem, jest twierdzenie, że większość organizacji pozarządowych, zajmujących się kulturą istnieje tylko i wyłącznie dzięki owym dotacjom.
No i od tego poglądu zacznę. Pozwolę sobie zostawić na boku różne oficjalne instytucje kultury. Nie oszukujmy się. Publiczne (samorządowe, czy państwowe) teatry, muzea, czy instytucje sztuki są tutaj po prostu integralnym elementem sektora publicznego i dzielą z nim wszelkie wady i zalety. Dyskusja o nich, jest tak naprawdę dyskusją o stanie państwa jako takiego. Osobiście, mimo pewnych doświadczeń z takowymi publicznymi bytami, wolę więc skupić się na sektorze pozarządowym. Z jednej strony bowiem jest on mi o wiele bliższy, zaś z drugiej w tym kontekście budzi znacznie więcej emocji.
Zacznijmy od zrewidowania ostatniej z wymienionych wcześniej opinii. Zdecydowana większość organizacji pozarządowych istnieje i działa bez względu na ewentualne dotacje. Najprościej to ocenić porównując listę działających organizacji pozarządowych w wybranej jednostce samorządu (np. mieście, czy powiecie) z listą tych dotowanych. Rozglądając się po najbliższej kociewsko-kaszubskiej okolicy mogę stwierdzić, że jakąkolwiek zewnętrzną dotację, tak publiczną, jak i od prywatnych donatorów, otrzymuje może z 20% działających organizacji. Na dodatek dla większości z tych, które takową otrzymują, ów grant dotyczy najczęściej pojedynczego projektu, czy działania i zamyka się zazwyczaj w paru tysiącach złotych. Zaś cała działalność danej organizacji jest zazwyczaj znacznie szersza.
Ergo. Większość aktywnych organizacji nie otrzymuje żadnych dotacji, a jedynie dla niewielu z tych, które takowe dostają, stanowią one główne źródło finansowania. Tak naprawdę „z dotacji” żyją głównie duże fundacje i nieliczne stowarzyszenia, których w skali takiego przeciętnego, pomorskiego powiatu jest dosłownie kilka, czasem dosłownie dwie, czy trzy. Każdy, kto ciut wnikną w faktyczną aktywność organizacji społecznych w naszym kraju uzna tą konstatację dla oczywistą. Dla wielu bowiem społeczników sedno aktywności z zakresu kultury, to albo samodzielne jej uprawianie (np. śpiewanie w chórach, prezentacja własnych dzieł artystycznych, czy promocja owoców swojej twórczości), albo organizacja dość prostych i mało kosztownych wydarzeń kulturalnych (występ chóru, promocja książki, wystawa, koncert amatorskiego zespołu). W zdecydowanej większości przypadków jedynym realnym kosztem bywa wynajem sali. Z czym jednak w wielu miejscach nigdy nie ma problemów, bo w większości przypadków do dyspozycji są ogólnodostępne sale lokalnych instytucji kultury i samorządów. Zwłaszcza na obszarach wiejskich, gdzie z pocałowaniem ręki zarządcy zazwyczaj chętnie udostępniają na tego typu działalność świetlice.
Cechą charakterystyczną tego typu działań jest to, że odbywają się one bez względu na dofinansowanie. Zazwyczaj różnica między podobnym wydarzeniem „z projektu”, a robionym „całkowicie społecznie” jest taka, że w pierwszym wypadku mamy do czynienia z ładnymi profesjonalnymi plakatami i zaproszeniami, cateringiem oraz zazwyczaj i tak symbolicznym honorarium dla „bohatera wydarzenia”, zaś w drugim mamy zwykłą informację prasową i mailowe zawiadomienia, domowe ciasta i klasyczną zrzutkę wśród członków na „stówę na paliwo”, dla goszczonej gwiazdy. Krótko mówiąc jest tu jedynie pewna różnica jakościowa, a nie wybór między przeprowadzeniem, bądź nie, danego wydarzenia.
Przechodząc zaś do tych dotacji, to warto wspomnieć, że poza naprawdę potężnymi organizacjami (zazwyczaj fundacjami) mało kto sięga po owe przysłowiowe „unijne pieniądze”. Jak już, to mamy do czynienia z redystrybucją. Unijne środki dostaje jakaś Lokalna Grupa Działania, czy duża fundacja, która w ramach wygranego projektu sama organizuje konkurs dla niewielkich organizacji na konkretne działania. Jest to pole do pewnych patologii, ale z punktu widzenia odbiorcy danego projektu z dziedziny kultury, nie ma to większego znaczenia. Zwłaszcza, że prawdę powiedziawszy to akurat kultura z tej formy wsparcia korzystała z poprzednich latach raczej marginalnie. Tzw. "projekty miękkie", czyli dofinansowanie działań społecznych w ostatnich latach raczej koncentrowały się na bezrobociach, przekwalifikowaniach zawodowych, wykluczeniach społecznych czy innych rewitalizacjach. Koncerty, publikacje, czy przedstawienia były raczej tylko klasycznym dodatkiem niż sednem takich przedsięwzięć. Obrazowo to porównując, bardzo rzadko można było wziąć udział w wydarzeniu kulturalnym, odbywającym się w mojej okolicy, które byłoby wprost finansowane przez Unię. O wiele większy wpływ środki europejskie mają na rzecz, o której pisałem już wcześniej. Bez wątpienia w ostatniej dekadzie widowiskowo wręcz wzrosła jakość i ilość infrastruktury publicznej dostępnej dla organizacji prowadzących działalność kulturalną. Większość z nich budowana, czy rozbudowywana była w ramach właśnie samorządowych projektów europejskich. Nie mniej, patrząc całościowo, to bezpośredniego wpływu jakiejś mitycznej Unii, na to co się dzieje w lokalnej kulturze jakoś za dużo to nie widać.
No i przejść należy do rzeczy budzącej największe kontrowersje. A mianowicie do tego, czy różnego rodzaju granty i dotację są sensownym wsparciem, czy jedynie elementem lokalnych układów i zależności. Obiektywnie patrząc jest po prostu tutaj… bardzo różnie. Sytuacja tu niezwykle ewoluowała w ostatnich dwóch dekadach. Jak pamiętam jeszcze końcówkę XX wieku, to bardzo często jedyną formą uzyskania finansowego wsparcia była tradycyjna wizyta u decydenta (tak publicznego, jak i prywatnego) i uzyskanie od niego jednoosobowej zgody. Dziś nawet w średniej wielkości prywatnych przedsiębiorstwach istnieją często specjalne procedury dotyczące uzyskania dotacji sponsorskiej (i nierzadko powodują one, że mamy do czynienia z bardzo obiektywnym i przejrzystym konkursem grantowym). Nie mówiąc już o instytucjach publicznych, gdzie konkursy ofert są dziś wymaganą prawem normą. Rzecz jasna konkurs, konkursowi nie równy. Stąd z autopsji znam takie, gdzie nie ma wątpliwości co do jego rzetelności (bo np. o ostatecznej dotacji decyduje komisja konkursowa, wyłoniona z przedstawicieli samych organizacji), jak i takie, gdzie decyzję dalej jednoosobowo podejmuje „szef”, a cała procedura służy za listek figowy.
Nie mniej samo istnienie takowej procedury powoduje, że praktycznie bardzo trudno „uwalić” dobry wniosek. Stąd paradoksalnie najczęstszą formą „selekcji po własnej myśli” takich projektów, jest nie tyle odsyłanie ich z kwitkiem, co przydzielanie znacznie obniżonej (w stosunku do wniosku) kwoty pieniężnej, w nadziei, że organizacja sama zrezygnuje, nie mając szans na zamknięcie budżetu projektu. To dość sprawdzona rozgrywka, bo donator się chwali wtedy, że przecież dofinansowanie chce dać, ale wobec tak dużej ilości dobrych wniosków, jest ono niższe od oczekiwań i w związku z tym… Nie mniej wydaje się, że bez większego wysiłku można znaleźć takie formy finansowania, w których dobry jakościowo projekt ma szansę na dotację. Podkreślmy "dobry jakościowo", bo to często sedno problemów z uzyskaniem wsparcia w bardzo wielu przypadkach.
Na konie zaś zostawiłem sobie być może kluczową, dla niektórych refleksję. Pamiętam bowiem pojawiające się na moim blogu głosy na temat tego, jak to publiczne dofinansowanie czegokolwiek (chodziło zaś konkretnie o wydawanie książek) jest złe. Głosy dla mnie o tyle idiotyczne, że wypowiadane przez osoby, które traktowały całą sprawę bardziej niż teoretycznie. I, którym myliło się prowadzenie biznesu z działalnością społeczną. Po pierwsze wiele form działalności kulturalnej realizowanych przez stowarzyszenia za swój główny cel kładzie całkiem inne rzeczy niż finansowy dochód. Przykład pierwszy z brzegu - działalność chóru amatorskiego. Znam dość dobrze to środowisko i nie brak w nim ludzi, dla których najważniejszym dobrem jest tam fakt śpiewania dla innych i są wręcz gotowi zapłacić (albo - przykład z życia - sfinansować dowóz ludzi na koncert), by mieć publiczność. Przykład drugi, to prowadzenie działań kulturalnych w środowiskach, w których, z różnych względów jest wręcz opór przed korzystaniem z takowych. A mimo to owe "kultutregerstwo" przynosić może naprawdę dobre owoce. Tutaj się kłania moje doświadczenie nauczycielskie, gdzie znam parę przypadków późniejszych artystów, którzy doszli do sukcesu tylko dlatego, że kiedyś w dzieciństwie w swojej szkole, czy świetlicy wiejskiej mieli okazję zobaczyć teatr, czy orkiestrę na żywo...
Na dodatek często osoby gardłujące przeciwko samym dotacjom popadają w swoista schizofrenię. Złe jest bowiem dofinansowanie danej działalności z kasy samorządu, lecz już np. udostępnienie przez ten samorząd darmowej sali, czy organizacja przez niego imprezy, na której można się promować, była dla takich osób, już jak najbardziej w porządku.
Dla mnie sprawa jest oczywista. Mimo wszelkich zastrzeżeń, im więcej pieniędzy na kulturę miast urzędników wydawać będą społecznicy, tym lepiej. Sednem jest zaś dopilnowanie, by przekazywanie i wydawanie tych pieniędzy było transparentne i oparte na zdrowych zasadach. Zaś swoista ilustracją do tego może być wspominane już przeze mnie zamieszanie w MSWiA, związane z dotacją dla organizacji mniejszościowych. Wątek, który podjąłem już w grudniu ostatnio stał się tematem kilku publikacji prasowych, co wywołało też lawinę komentarzy w internecie (acz do niektórych nie docierało, że mowa o Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a nie Ministerstwie Kultury). Nie będę się powtarzał (już o tym parę razy pisałem), dlaczego uważam, że sama idea dotowania działalności organizacji mniejszościowych przez nasz rząd uważam za słuszne i celowe.
Zwrócę natomiast uwagę na rzecz, która umknęła większości internautów cieszących się z problemów jaki mają "Niemcy - uczniowie Steinbach", czy "Ukraińcy - gloryfikujący UPA". Kto przeczytał ze zrozumieniem owe teksty, ten dostrzegł, że realne problemy, wynikające z chaosu w MSWiA wcale nie dotyczyły największych mniejszości, mających swoje państwa narodowe, ale mniejszości etnicznych, dla których, jak Tatarzy, czy Karaimi, Rzeczpospolita jest de facto jedyną ojczyzną. Polecam uwadze pochylenie się właśnie nad aktywnością kulturalną tychże. Są to bowiem społeczności, dla których kultury państwo, samo z siebie, przez swoje instytucje nie robi praktycznie nic (a nie mają za granicą żadnego "wielkiego brata", który w tym Rzeczpospolitą wyręczy). I kapitalnie można prześledzić jakie zasługi (i jaki potencjał) tkwi w działalności oddolnych stowarzyszeń. I za jak małe pieniądze robione są rzeczy, które dla polskiego odbiorcy robią duże, publiczne instytucje. Bo dobrze realizowany i przeprowadzony projekt społeczny zawsze będzie efektywniejszy i tańszy. Co wielokrotnie zostało już udowodnione...
Inne tematy w dziale Społeczeństwo