Od dawna zwracam uwagę na fakt, że wobec bezmyślnego zarzynania przez naszych światłych polityków historiografii uniwersyteckiej ciężar badań nad rzeczywiście istotnymi problemami z naszych dziejów przesunął się w stronę innych instytucji historycznych, zwłaszcza muzeów i towarzystw naukowych. Kolejnym dowodem na tę tezę jest ostatnia publikacja doktoratu Krzysztofa Kordy „Ks. ppłk Józef Wrycza (1884–1961). Biografia historyczna”. Wydana przez Instytut Kaszubski na spółkę ze Zrzeszeniem Kaszubsko-Pomorskim.
Każdy, który choćby pobieżnie zainteresował się dziejami Pomorza Gdańskiego w XX wieku napotkać musiał ks. Józefa Wryczę, chyba jedną z dwóch, czy trzech w pełnym tego słowa znaczeniu, legendarnych postaci z okresu pierwszego półwiecza tego stulecia. Legendarną tak bardzo, że jak się okazuje, nawet historycy związani z IPN-em, ciągle jeszcze sporo tych legend kolportują. Józefowi Wryczy przypisywano próbę wywołania powstania na Pomorzu, na wzór tego wielkopolskiego, co zaważyć miało na decyzji wersalskiej w sprawie losów tej krainy. Cudem miał uniknąć w tym okresie niemieckiego stryczka, czekając już w celi śmierci. Potem odegrać miał główną, obok generała Hallera, rolę w puckich zaślubinach Polski z morzem, walczył z bolszewikami. Potem przewodzić miał pomorskim organizacjom kombatancki, stając się regionalnym liderem endecji i wręcz osobiście nie dopuszczając po 1926 roku do przejęcie „rządu dusz” na Pomorzu przez sanację. Prześladowany przez zwolenników Piłsudskiego trafić miał, jako jeden z nielicznych księży do więzienia z przyczyn politycznych. Znów, cudem, unika niemieckiego wyroku w 1939 roku i od razu przystępuje do formowania antyniemieckiej konspiracji, której wkrótce staje się liderem, jako szef „Gryfa Pomorskiego”. Potem tworzyć miał konspirację antysowiecką, za co prześladowany przez komunistów zmuszony został najpierw do przenosin do Tucholi, a potem do rezygnacji z czynnego duszpasterstwa, czym załamany miał niedługo po tym umrzeć.
Jak się okazuje w wielu z tych historii jest jedynie ziarnko prawdy. Ksiądz podpułkownik był jednak bohaterem kilku innych, równie spektakularnych wydarzeń, które z jakichś powodów uległy mgle zapomnienia…
Zważywszy na ciężar gatunkowy tej postaci nic dziwnego, że przez lata nie doczekała się ona rzetelnej biografii. Dopiero gdy tematem zajął się krąg naukowców związany z Instytutem Kaszubskim znalazł się odważny, który nie tylko zmierzył się z tymi mitami, ale i wkrótce, parę tygodni temu, wyniki swojej pracy opublikował. A nie bez kozery pisze tu o odwadze, bo sam byłem światkiem, jak autor z dużą cierpliwością tłumaczył podekscytowanym uczestnikom spotkania autorskiego, że ich święta wiara np. w udział ks. Józefa w organizację zamachu na Hitlera pod Zblewem, to raczej czysty mit…
Generalnie powinienem tutaj jedynie zachęcić do przeczytania tej pracy, ale jej lektura stała się dla mnie zarzewiem dwóch istotnych refleksji, którymi chciałbym się podzielić.
Po pierwsze biografia ks. Wryczy pióra doktora Kordy, jest kapitalnym przykładem na to, jak niewiele w sumie wiemy o postaciach z niedawnej przeszłości, które tak chętnie wynosimy na sztandary. Bo wiele z „faktów”, które wielokrotnie przytaczali, także ostatnimi laty, profesjonalni ponoć badacze, powołujący się na „niezwykle wiarygodne” dokumenty z takiego IPN, nie ostało się w starciu z zwykłą, rzetelną robotą badawczą: konfrontacją źródeł i uważnym śledzeniu losów naszego bohatera. Ot, choćby taki udział ks. Józefa Wryczy w II konspiracji. Ubecja robiła z niego niemal najbliższego współpracownika „Łupaczki”, a tymczasem nasz bohater, tak jak i większość jego parafian nie tylko totalnie nie rozumiał, jaki jest cel takiej właśnie walki z komunistami, ale na dodatek, sam będąc doświadczonym żołnierzem i partyzantem zasadniczo się sprzeciwiał temu w jaki sposób działania „wyklętych” na Pomorzu wyglądały. Bo, jak dociekł autor biografii, gdy żołnierze od majora Szendzielarza pojawili się na wielewskiej parafii, ks. Wyrcza ubrał się w galowy mundur sprzed dwóch dekad i w krótkich żołnierskich słowach wysłał gości w diabły.
Mamy także takie zapomniane historie jak proces filomatów chełmińskich, czy kulisy pomorskiej pracy u podstaw sprzed I wojny światowej, która umożliwiła nie tylko przetrwanie na tych ziemiach polskości, ale także stworzyła niezwykle sprawne, społecznie i gospodarczo, społeczeństwo obywatelskie w dosłownym tego słowa znaczeniu. I ogromna rola pomorskich ego duchowieństwa. Przypomnę (bo już kiedyś o tym pisałem). U progu XX wieku ziemiaństwa na Pomorzu praktycznie nie ma. Tego tradycyjnego. Tak polskiego, jak i niemieckiego. W całym, dość sporym regionie „Prus Zachodnich” ledwo kilkadziesiąt majątków (na jakiś tysiąc ciągle istniejący) znajdowało się jeszcze w rękach rodzin pochodzenia szlacheckiego. Z tego ledwo dosłownie kilka w rękach ziemian polskich. Praktycznie, mimo wielu zasług tychże rodzin, nie odegrały one większej roli w „walce o polskość”, jaka toczyła się po 1871 roku na Pomorzu Gdańskim, bo szans na taką rolę nie miały. Stąd ogromna rola jednych przedstawicieli rodzącej się, polskiej inteligenci - miejscowego duchowieństwa. Księża zakładali kółka rolnicze, banki spółdzielcze, towarzystwa ludowe, czy czytelnie. Inspirowali i zwłaszcza materialnie wspierali modernizację przemysłu spożywczego i rolnictwa. A robili to przy niechęci, a czasem wręcz otwartej wrogości, swoich biskupich zwierzchników. W ekstremalnie trudnych warunkach, być może najtrudniejszych w skali całej ówczesnej Polski, nie tylko zachowali polskość swoich owieczek, ale zorganizowali też jedną z najbardziej zdumiewających społeczności naszego narodu. I jak są dziś ludzie, którzy nie rozumieją potencjału, jaki drzemał w polskich chłopach, a który uwolniło z nich uwłaszczenie, to takie książki powinien przeczytać szczególnie uważnie.
I właśnie ten fragment biografii Józefa Wryczy, który jako młody wikary w Śliwinach, biednej wioseczce w środku Borów Tucholskich, robi za pełnoetatowego bankowca, moderatora licznych towarzystw, pełni normalną służbę duszpasterską, a w weekendy jeszcze jedzie w głąb Niemiec, nieść posługę pracującym tam okresowo parafianom, jest dla mnie najbardziej inspirujący. Zaś najbardziej chyba zaskakujące porównanie życia politycznego opozycjonisty w czasach sanacji z okresem komunistycznym. I, mając w pamięci sporą rezerwę dla tego porownania, to nie ulega wątpliwości, że rządy sanacji były jednak dyktaturą pełną gębą. Z resztkami przyzwoitości, której komuniści po 1945 roku mieć nie mieli już szans.
Druga zaś moja refleksja dotyczy dystrybucji tej publikacji. Jak pamięć mnie nie myli pierwsza jej promocja miała miejsce pod koniec października. Przez kolejne dwa miesiące odbyło się coś koło dwudziestu spotkań promocyjnych – w większości we wsiach. Na które waliły tłumy. I książki schodziły paczkami (w Tczewie wręcz ich zabrakło, bo zeszło ponad dwieście sztuk). Choć cena dość zaporowa. I nie chodzi tutaj jedynie o samą popularność bohatera książki, czy niezłe pióro autora. Sednem jest tu kwestia podejścia wydawców, którzy na pomorskim rynku książki działają przecież od lat. Bo ciekawą rzeczą było obserwowanie, kiedy i przy jakiej okazji ta książka jest promowana. Było rzecz jasna kilka promocji jako takich. Ale autor książkę przedstawiał przy okazji jubileuszów kilku oddziałów Zrzeszenia, na wielkiej imprezie Instytutu Kaszubskiego, czy lokalnego finału literackiego. Z niezwykle skuteczną promocją samego tytułu. O czym być może warto kiedyś jeszcze szerzej napisać.
A mam tu ciekawe porównanie do innego niedawno wydanego doktoratu, autorstwa wspominanego tu już parę razy Eugeniusza Pryczkowskiego, który ostatnimi miesiącami, swą autorsko-dziennikarską sławę, próbował przeoblec w sukces w wyborach na szefa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. I choć autor, bardziej niż rozpoznawalny, a i praca wydawałoby się na niezwykle „chodliwy” temat, a mianowicie poświecona historii sanktuarium sianeckiego, to o sukcesie wydawniczym trudno mówić. Choć okazji do promowania przecież nie brakowało, a autor to doświadczony wydawca z ponad dwudziestoletnim stażem. Jednak widać wyraźnie, że sama wiedza i doświadczenie to za mało, gdy brakuje pomysłu i… jakość samej pracy dużo niższa.
Mam też nadzieję, że ta biografia, to także zaczyn badań nad historią pomorskiej endecji w międzywojniu, bo wątki, jakie przy okazji ks. Wryczy się w tym kontekście pojawiły, są niezwykle ciekawe. Bo na endecję to wszyscy się niby powołują, a jak rzetelne badania pokazują, endecka rzeczywistość, dalece wykraczała poza to, co się dziś wyczyta w pismach Pana Romana. Niezwykle daleko…
Inne tematy w dziale Kultura