Całkowitym przypadkiem wczoraj dane mi było obejrzeć w TV konferencję minister Anny Zalewskiej dotycząca reformy edukacji. Uzupełniwszy swoją wiedzę informacjami na stronach MEN, do których pani Minister zainteresowanych odsyłała, mogę powiedzieć, że o aktualnych założeniach tejże reformy mam informacje z pierwszej ręki.
To być może tłumaczy moje spore zdziwienie, gdy zacząłem czytać i słuchać komentarzy po tymże wystąpieniu. Jest to bowiem piękny przykład powiedzenia, jak to życie weryfikuje najwspanialsze wyobrażenia. W tym wypadku wyobrażanie o własnych kompetencjach dotyczących polskiego systemu szkolnictwa.
Jak się bowiem okazuje co wzbudziło największe zainteresowanie owych komentatorów? Ano fakt, że likwidować mają gimnazjum. I znów mamy liczne dyskusje „za” i „przeciw”. Tylko, że owa likwidacja została już ogłoszona trzy miesiące temu i na ten moment stała się obiektywną okolicznością, która po prostu nastanie. Pewne emocje wzbudził jeszcze fakt, że na koniec podstawówki ma być zewnętrzny egzamin i…. „To by było na tyle” – jak mawiał klasyk.
Tymczasem w ostatni piątek mieliśmy do czynienia z jasno ogłoszonym aktem, że minister Zalewska znajduje się pod całkowitym urokiem stylu pracy swoich poprzedniczek, zwłaszcza minister Hall i hasło „dobrej zmiany” rozumie tylko i wyłącznie w ten sposób, że zrobi jeszcze większe i jeszcze szybsze zamieszanie niż one.
Po tej konferencji prasowej bowiem sama sprawa organizacji szkół w Polsce, a w szczególności likwidacji gimnazjum zeszła na drugi plan. Kluczowa bowiem stałą się chęć stworzenia ogromnej, liczonej w latach prowizorki, której koszt zapłacą zwłaszcza najmłodsi: uczniowie podstawówek.
Likwidacja gimnazjum już w 2017 roku jest ogromnym logistycznym wyzwaniem.
Jednak najważniejsza sprawą (bo dotycząca samych uczniów), będzie nie likwidacja tego etapu szkół, ale wydłużenie pracy podstawówek do ośmiu lat.
Po ostatniej reformie programu z 2012 roku, w ramach sześciu lat podstawówki dzieciaki przerabiają spójny i dobre rozplanowany w czasie program zajęć. Choć nie znaczy, że sam ten program jest dobry, czy nawet satysfakcjonujący, to z języka polskiego, matematyki, przyrody, historii i języka obcego, uczniowie na koniec klasy szóstej bez problemy dochodzą do końca realizacji zakładanych treści. Obrazowo, na najbliższej mi historii i społeczeństwie tok nauki nie tylko kończy się na ostatnich wyborach, ale jest jeszcze parę lekcji „w zapasie”, które zazwyczaj można poświęcić stricte „wos-owskiej” tematyce współczesnych problemów Polski. Pytanie zatem brzmi czego dzisiejsi szósto- (ale też piąto- i czwartoklasiści) będą się uczyć w siódmej klasie? Będzie powrót do starożytności (no, ale docelowo, to ta będzie pewnie gdzieś w klasie piątej)? A może jakieś „skakanie” po wybranych zagadnieniach (czyli typowa zapchajdziura).
Cóż nam bowiem zapowiedziała Pani Minister? Nową podstawę od przyszłego roku będą miały klasy czwarte (i to będzie najpewniej podstawa docelowa) oraz rzecz jasna siódme. I nie ma innej możliwości niż taka, że to będzie prowizorka. Nawet jakby chciano, od razu wprowadzić docelowe treści, nie patrząc na to, że odbędzie się to ogromnym kosztem edukacyjnym dzieciaków, które „niż gruchy, ni z pietruchy” będzie się nauczać rzeczy nijak nie związanych z tym co robiły przez trzy lata, to nie ma możliwości by przez dwa (do końca listopada!) ułożono dobrą, docelową podstawę programową.
Można więc przypuszczać, że w takim wypadku każda kolejna siódma klasa będzie uczyć się wedle „ulepszanej” podstawy i najpewniej dopiero owa obecna trzecia będzie klasa mogła uczyć się według dopracowanych, docelowych treści. Ergo najstarsze trzy roczniki uczniów podstawówki z pełna premedytacją traktuje się jako koszt jak najszybszego wprowadzenia tejże reformy. Aż strach w ogóle myśleć, jak będą wyglądać egzaminy, które zdawać będą na koniec ósmej klasy. Hybryda sprawdzianu szóstoklasistów i egzaminów gimnazjalnych?
To jest jednak tylko wstęp. Bo im głębiej w las tym jest straszniej. Jakich przedmiotów dzieci będą się uczyć w tej nowej podstawówce? Nie wiadomo. Prawdopodobnie przyrodę rozbije się na geografię, biologię, chemię i fizykę. Ma dojść także drugi język obcy. Tajemnicze programowanie i być może też wos.
Wszyscy, którzy tak rzewnie przypominają jak fajnie było w ośmioklasowej podstawówce, rzadko zdają sobie sprawę, że tej obecnej dzieciaki mają praktycznie tyle samo godzin, co oni przed laty. Zlikwidowane przedmioty bowiem dały możliwość zorganizowania dodatkowych zajęć informatyki, języka obcego, wf-u oraz… języka polskiego. Rzecz jasna wszystko da się zrobić. Niektóre przedmioty można bowiem zakończyć w takiej klasie piątej (np. technikę), inne zacząć od siódmej. Nie mniej by stworzyć sensowną siatkę zajęć trzeba naprawdę się nagłówkować. Nie ma najmniejszych szans by to zrobiono w dwa miesiące. Nawet jak ktoś wymyśli najgenialniejszy projekt zabraknie czasu na jego zwykłe zweryfikowanie…. Czyli zapomnijmy, by obecni szóstoklasiści realizowali zamiast gimnazjum jakiś sensowny, lepszy od obecnego program. Jest ogromna szansa, że w wielu sferach nie nauczą się dosłownie niczego sensownego. Ale trzy roczniki „wykluczonych” to widać mały koszt, gdy Pani Minister się spieszy.
Sedno najważniejszego problemu tkwi jednak gdzieś indziej. Aktualnie w szkołach podstawowych mamy nie sześć, a siedem roczników, bo w klasie drugiej i trzeciej, upchnięto przecież dodatkowych „sześciolatków”. Stąd mnóstwo szkół podstawowych jest dziś przepełnionych i pracuje na dwie zmiany. A sympatyczna Pani Minister chce wcisnąć tam jeszcze dwa kolejne roczniki.
Parsknąłem ze śmiechu, jak usłyszałem, że nie ma problemu, bo przecież 2/3 gimnazjów pracuje w ramach zespołów szkół, razem z podstawówkami. Pomińmy już fakt, że przez ostatnie kilkanaście lat za główny cel stawiano sobie to by je całkowicie od siebie separować, nawet jak był to jeden budynek, więc i w ramach jednego zespołu wcale może nie być tak łatwo. Co jednak z pozostałą 1/3? Osobne gimnazja znajdują się zwłaszcza w większych miastach, gdzie problemy związane z wystarczającą ilością szkolnej infrastruktury są często bardzo nabrzmiałe.
Powiem szczerze, że liczyłem, iż na okres przejściowy wygaszane gimnazja przejmować będą najstarsze dwa, albo i trzy roczniki z podstawówki, a po wypuszczeniu ostatniego rocznika gimnazjalistów, zaczną normalną rekrutację do pierwszej klasy. Dałoby to im jakieś trzy lata na dostosowanie infrastruktury, kadry itd.
Nic z tego. Pani Minister sobie wymyśliła, że dawne gimnazja mają od razu (wierzyć mi się nie chce, ale wynika z tego jasno, że mowa już o 2017 roku) funkcjonowanie jako podstawówka (z klasami gimnazjalnymi). Czyli z dnia na dzień, szkoły gimnazjalne mają przyjąć siedmiolatków do pierwszej klasy. Co na to Państwo Elbanowscy, bo jak pamiętam głównym powodem ich protestu była obawa kontaktów sześciolatków z trzynastolatkami. Siedmiolatki w jednym budynku z siedemnastolatkami chyba też budzą obawy?
Jest tu jeden nieśmiały promyk nadziei. Przyciskana do muru (w temacie czteroletniej edukacji wczesnoszkolnej, której ponoć ma nie być) Anna Zalewska stwierdziła, że będzie można robić osobne podstawówki dla klas pięć-osiem. Tylko już widzę tych szczęśliwych rodziców dowiadujących w czerwcu, że ich dzieciaki zmieniają budynek, nauczycieli i najczęściej też okolicę. Że idą dwa lata wcześniej do gimnazjum, które już się gimnazjum nie nazywa. Choć wszystko jest tam po staremu. Być może nawet program nauczania, przerobiony na kolanie z tego gimnazjalnego, bo jak czasu brak, to się będzie chwytać wszystkiego co się ma…
Powtarzam, że na wskutek aktualnego nasycenia szkół uczniami w dużej części podstawówek nie będzie miejsca na zmieszczenie wszystkich. I nie obejdzie się bez dyslokacji ich do budynków działających ciągle gimnazjów.
O tym, kto kogo i gdzie będzie uczył, już nie chce mi się pisać. Już widzę tych geografów uczących dwa roczniki w gimnazjum i jeden w sąsiedniej podstawówce w dużym mieście. Te świetnie wyposażone sale do chemii w obecnych podstawówkach, będące jednocześnie salą do fizyki, geografii i biologii. Te zajęcia informatyki odbywające się w salach budowanych specjalnie dla najmłodszych dzieciaków….
Kwestii tego, że wszelkie zmiany powinno się zacząć od opracowania założeń programowych i ustalenia tego, czego dzieci chcemy uczyć i jak to osiągnąć, już nie wspomnę.
To nie jest tekst polityczny. To, co tutaj napisałem nie ma nic wspólnego z lubieniem tej czy innej partii, zachwytem, bądź krytyką „dobrej zmiany”. Baaa, to nawet nie jest tekst przeciwko głębokiej reformie edukacji zakładającej likwidację gimnazjum.
To jest tekst załamujący ręce nad faktem, że kolejna „ministra” edukacji zachowuje się tak samo, jak poprzedniczki. Własne idee przekłada nad zdrowy rozsądek. Dla wykazania się przed szefami i opinią publiczną, z premedytacją eksperymentuje na dzieciakach. Przedstawione zostały założenia reformy, która nie ma prawa się udać. Po prostu jest to niemożliwe. Nie chodzi o to, że ocaleją gimnazja, albo nie będzie więcej historii. Chodzi o to, że robione w pośpiechu i na kolanie zmiany wykluczą z szansy na normalną edukację dobrych parę roczników dzieci. Nie ma szans by ta reforma zakończyła się (nawet jedynie w sensie ustalenia porządku prawnego) przed kolejnymi wyborami. A nawet jak je wygra PiS, to wrzenie społeczne w tej materii będzie tak wielkie, że nowy minister edukacji będzie zmuszony do rozpaczliwego łatania niedoróbek i ……. Przedłużania zamieszania i prowizorium na kolejne lata.
Ergo gimnazja pewnie są skazane na likwidację. Ale nie przyniesie to żadnej dobrej zmiany. Tylko zamieszanie, frustracje i ogromne polityczne koszty. A za dekadę kolejna ekipa będzie wołała, że powrót do gimnazjów, to być albo nie być dla naszej edukacji…
Inne tematy w dziale Technologie