Parę lat temu w pewnym pomorskim mieście, grupa młodych kibiców jednego z trójmiejskich klubów, po kilku kompromitujących wystąpieniach na polu lokalnym postanowiła naprawić swój nadwątlony wizerunek tworząc instalację patriotyczną w formie graffiti. Jak wiadomo, wśród dzisiejszych kibiców mamy ludzi bardzo różnych. Nie brak i wykształconych historycznie, którzy przekonali kolegów do namalowania na jednym z miejskich obdrapanych murów patriotycznego malunku z Romanem Dmowskim w roli główniej. Rzecz jasna pomysł ten zaraz po ogłoszeniu spotkał się z oporem dyżurnych zwolenników Józefa Piłsudskiego i na jednym z regionalnych forów historycznych wywołana została bardzo ciekawa dyskusja. W tej lokalnej debacie endecja vs. sanacja argumentów merytorycznych było jednak bardzo mało i szybko dyskusja skoncentrowała się na… wąsach obu polityków.
Ale pojawił się tam także inny, bardzo ciekawy wątek. Jak wiadomo przed wojną Pomorze było bastionem endecji i do dziś duch tej formacji politycznej bywa u nas całkiem żywy. Nic więc dziwnego, że w owej dyskusji pojawiło się pytanie skoro chcecie oddać cześć polskim bohaterom narodowym ery odzyskania niepodległości, to dlaczego malować chcecie akurat Romana Dmowskiego? W odpowiedzi pojawiła się zgrabna formułka, bodaj żywcem przepisana z jakiegoś organizacyjnego pisemka, iż Dmowski wielkim politykiem był, jedynym prawdziwym patriotą tego okresu, zaś jego zasługi dla Pomorza, są takie, że ho, ho… No i na nieszczęście dla naszych bohaterów złośliwcy zaczęli się dopytywać: a jakież konkretnie? A czemuż nie malujecie Józefa Hallera? Albo chociaż Mariana Seydę? No i tutaj przysłowiowa strzelba z teatralnej ściany wystrzeliła, bo kibicowscy kontynuatorzy ruchu narodowego zgrabnie spuentowali, że doceniają patriotów różnych ugrupowań, ale oni wielbią akurat endecję i żadnych Hallerów i innych socjalistów czcić nie będą! Po takim dictum dyskusja zamarła, a historyjka ta jest do dziś dyżurną anegdotką na temat rzeczywistej świadomości historycznej tzw. „kibiców-patriotów”.
Ta barwna historia przypomniała mi się, gdy dowiedziałem się niedawno, że na ukończeniu jest biografia jednego z najważniejszych polityków pomorskich międzywojnia, ks. Józefa Wryczy. O którym pewnie żaden z tzw. „prawdziwych patriotów” z kręgu Młodzieży Wszechpolskiej czy innego Ruchu Narodowego nie słyszał, gdyż był on endekiem z tej części Polski, gdzie ruch ten miał realne, ogromne poparcie i nie miał za wiele wspólnego z kanapowymi koteriami Dmowskich i Grabskich z Kongresówki.
Od dobrych parunastu lat widać ożywione rozważania: realne i wirtualne, na temat niedocenianych zasług obozu narodowego w odzyskaniu niepodległości tudzież, na temat przeceniania obozu piłsudczykowskiego. Przy czym generalnie polega to na pomniejszaniu osiągnięć Piłsudskiego oraz powiększania Dmowskiego i spółki. Poziom owych dyskusji bywa różny – najczęściej merytorycznie kiepski i po prostu wybiórczy. Wręcz żenujące są rozważania – a toczy się je nawet na fachowych portalach – na temat autorstwa bitwy warszawskiej. Wyważanie otwartych drzwi, kompletne niezrozumienie dla funkcjonowania wojska… Wpisz wymaluj w stylu niesławnej próby uczynienia z kapitana Franciszka Dąbrowskiego prawdziwym bohaterem na miejsce mjra Sucharskiego, poprzez przypisywanie mu działań, za które w najlepszym wymiarze grozić mu powinien sąd polowy za bunt w obliczu wroga.
Podobny poziom dotyczy dramatu pierwszych wyborów prezydenckich, czy – choćby tu na forum – sprawy przedwojennej reformy rolnej. Najkrócej można by to spuentować tym, że w pierś powinni się uderzać wszyscy nauczyciele historii, skoro spod ich rąk wychodzą tak wielkie rzesze ludzi, święcie przekonane, że jedna, z rzadka dwie, relacje, spisane po latach mają większą wartość niż setki dokumentów z epoki.
Ks. ppłk Józef Wrycza jest tu kapitalnym studium przypadku. Jeden z przywódców ruchu „młodokaszubów”, dzięki któremu w dużej mierze Pomorze przyznano Polsce w Wersalu; przywódca jedynej próby powstańczej na tymże Pomorzu (dość w sumie przypadkowej), za którą Niemcy zdążyli go jeszcze skazać na śmierć; kapelan wojskowy, który miał kazanie w czasie zaślubin Polski z morzem w Pucku, a następnie zasłynął niezwykłą odwagą w czasie wojny z bolszewikami; proboszcz w Wielu, budowniczy tamtejszej kalwarii; przywódca ruchu narodowego w całym województwie, bohater wielu głośnych prześladowań (prawdziwych i nieco nadinterpretowanych) ze strony sanacji; w końcu przywódca największej organizacji konspiracyjnej w czasie II wojny światowej na Pomorzu; po niej prześladowany przez UB (a jednocześnie zasłynął z ochrony swoich parafian przed działaniami „Łupaszki”). Jeden z dosłownie kilku osób, które Pomorzanie określają dziś słowami: „człowiek-legenda”. Jeden z tych polityków, którzy jak Korfanty, czy Seyda tworzyli rzeczywiste zręby ruchu narodowego w terenie i kształtowali jego rzeczywistą (a nie tylko publicystyczno-propagandową) politykę w międzywojniu. Być może wymagać znajomości tej osoby od gimnazjalistów w całej Polsce jest przesadą, ale powinna być to postać, którą wszyscy odwołujący się dziś do idei narodowej znać powinni obowiązkowo.
A jak jest w rzeczywistości? Opisywanym we wstępie kibicom można by pewnie jakoś wybaczyć. Ale nawet wśród historyków zajmujących się ruchem narodowym jest to postać słabo znana. Zaś jak już przypominana, to przy tej okazji okraszona takimi mitycznymi historyjkami, że za bardzo nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Choćby najnowsze historie o jego rzekomym zaangażowaniu w tzw. II konspirację z przewodzeniem samemu WiN-owi w województwie. Całkowicie fałszywe, bo znane są nam liczne, szczere świadectwa tak samego Wryczy, jak i realnych świadków różnych opcji, które mówią nam całkiem coś innego. Nie mniej takie opowiastki, wzięte rzecz jasna in extenso z kwitów UB, choć już w czasie ich tworzenia sami komuniści uznawali je za mało wiarygodne, żyją dziś własnym życiem.
Biografia księdza Józefa Wyryczy jest bez wątpienia warta przypomnienia, ale szerzej może to zrobię, jak ukaże się rzeczona książkę o nim. Dziś użyć chcę jedynie tego przykładu do pokazania dość frapującego zjawiska kreowania i podtrzymywania różnych mitów o okresie międzywojennym.
Pierwszą takową mitologię tworzyli komuniści do 1944, drugą tzw. opozycja gdzieś od 1956 r. Komuniści rzecz jasna II RP oskarżali o wszystko to, co najgorsze, zaś opozycjoniści wychwalali ją pod niebiosa, jako raj utracony. Od dobrych dwóch dekad mamy do czynienia z trzecią falą. Tym razem oskarża się międzywojnie o różne złe rzecz, ale z pozycji antykomunistycznych. Wcześniej to było zjawisko tworzone w kręgach około unio wolnościowych (spadkobierców tzw. lewicy antykomunistycznej). Od paru lat najmocniej słuchać opinie z kręgów neonarodowych. Wszystkie te opisy mają jedną wspólną cechę: są materializacją własnych przekonań autorów a nie analizą realnych zdarzeń i zjawisk. Co istotne od 1944 roku na potrzebę udowodnienia własnego opisu starano się sięgać po argumentację naukową. Jednak cały czas z marnym skutkiem. Na dodatek do dziś, dla wielu bardziej przekonywująca od jakiejś historycznej analizy jest ciągle relacja świadka. Najlepiej prominentnego, acz niekoniecznie mającego wiedzę z autopsji.
Daleko nie szukając, gdy Radio Gdańsk w 2009 roku rozpropagowało (czytając na antenie) pamiętniki Mieczysława Jałowieckiego, nagle powstało wiele (z założenia specjalistycznych, acz zazwyczaj jedynie publicystycznych) prac na temat błędów i wypaczeń popełnionych przez władze polskie u progu powstawania Wolnego Miasta, które sprowadzały się do jednego wniosku: gdyby posłuchano księcia Mieczysława, to byłoby dobrze… Po znane od dawna relacje polskich działaczy z Gdańska, opisujących te same problemy z o wiele głębszej perspektywy (i stawiających księcia Mieczysława czasem w nienajlepszym świetle), rzecz jasna żaden z tych autorów nie raczył sięgnąć.
Innym przykładem już się tutaj już zajmowałem, gdy opisywałem zadziwiające żale tzw. „pomorskiego ziemiaństwa” przy okazji poprzedniej reformy o ustroju rolnym. Ci dziś najbardziej słyszalni po prostu zazwyczaj nie pamiętają w jakich okolicznościach owe majątki, na którymi dziś rozpaczają, uzyskali po 1920 roku. Co rzecz jasna nie przeszkadza im pisać o rodowych siedzibach budowanych przez wieki, świętym prawie własności i socjalistycznej kradzieży ziemi. A przypomnijmy dla porządku, że już około 1900 roku w całej prowincji Prusy Zachodnie jedynie 300 majątków (na ponad 1300) należało do potomków szlachty, z czego mniej niż 15% należało do Polaków. Co powoduje, że w utworzonym w 1920 roku województwie pomorskim znalazło się dosłownie około trzydziestu (bo odpadły włości Donimirskich i Sierakowskich z Powiśla oraz kilka mniejszych posesji z Bytowszczyzny – które to rejony pozostały w Rzeszy) polskich majątków ziemiańskich. Dodając do tego dobre pół setki dóbr (w tej kategorii dóbr szlacheckich), które pozostały w rękach niemieckich, wychodzi nam z prostego rachunku, że zdecydowana większość owych „pomorskich ziemian” swoje dobra posiadło w wyniku postanowień traktatu wersalskiego, który, co prawda o wiele łagodniej niż komuniści w 1944 roku, ale jednak równie stanowczo wyzuł z posiadania ich dotychczasowych, niemieckich właścicieli. Baaa. Znam też kilka przypadków „pomorskich ziemian” walczących dziś o ich zwrot, którzy swoje majątki uzyskali w wyniku… międzywojennej reformy rolnej, skupując tzw. resztówki z rozparcelowanych niemieckich dóbr!
I przysłowiowy szlag człowieka trafia, gdy słyszy z ust obrońców, tychże „ziemian”, najczystszej wody idiotyzmy o prawdziwych spadkobiercach pomorski szlachty z kręgów dawnej szlachty zagrodowej, a późniejszego gburstwa kaszubskiego. Tu się kłania zresztą kolejny mit, chyba najtrudniej wytłumaczalny. Niby wszyscy bowiem są świadomi ogromnych różnic międzyzaborowych. Ale gdy przychodzi do zajmowania się jakimś konkretnym zjawiskiem w skali całej II RP, to tej świadomości na próżno szukać. I słucha potem człowiek wykładu mówiącego niby o etosie szlacheckim na Pomorzu, gdzie uczony specjalista opowiada bajki, jak to kaszubscy gburzy byli ciemną, zabobonną antypatriotyczną masą wywodzącą się z niewolników pańszczyźnianych!
Gdy czytam różne „głodne” kawałki o międzywojennej reformie rolnej, tudzież walce o granice Polski, tutaj na forum, to co najwyżej się żachnę i popodziwiam odwagę ludzi nie mających elementarnej wiedzy o zjawiskach, na temat których się wypowiadają. Ale gdy przychodzi mi czytać pseudonaukowe książki zawierające podobne stwierdzenia, to już nieco ciśnienie skacze. Pełnie są bowiem mitycznych historyjek, jakby ta, że polska delegacja nie chciała dawanych nam przez bolszewików ziem na Białorusi, bo im to ideologicznie nie pasowało do jednorodnej etnicznie Polski. Tylko, że poza bulwarową prasą z tego okresu (tą samą, która pisała, że Belweder i Kreml łączy tajny kabel telefoniczny), żaden źródło nie wspomina o takiej hojnej propozycji Moskwy. Albo taka, jak to endecy chcieli wprowadzać jednorodną etnicznie Polskę. To, że to właśnie oni przeforsowali ustawę o autonomii dla Ukraińców w 1925 roku, która nie weszła w życie przez zamach majowy, to rzecz jasna nieistotny szczegół. Daruje już sobie myśl przewodnią ciągle wielu z nich jak to II RP była krajem miodem i mlekiem płynącą. Przypominając jedynie, że przez całe 45 lat komuny we wszelkich protestach społecznych, demonstracjach i zamieszkach nie zabito tylu niewinnych ludzi, ilu polska policja i wojsko w czasie strajków chłopskich w latach trzydziestych.
Tutaj wracamy do ks. Wryczy. Bardzo aktywny polityk, ale też niezwykle krewki człowiek. Wiele atramentu wylano nad prześladowaniami, jakimi go poddawano (łącznie z karą więzienia!) za sanacji, acz już nikt się nie pochylał nad tym, że te najcięższe były karami za jak najbardziej realne czyny chuligańskie, jak pobicie policjantów w Tczewie (gdzie sam ksiądz się tłumaczył w oficjalnym piśmie do sądu, że wracał z imprezy w Pelplinie i był pod wpływem…). Z drugiej strony bardzo świadomy kreator nowoczesnego patriotyzmu, odbiegającego znacznie tak od wzorców tworzonych ówcześnie przez sanację, jak i… tych z kręgów Jędrzeja Giertycha. Jeden z twórców prawdziwej zmiany społecznej, jaka dokonała się w pierwszej ćwierci XX wieku na Pomorzu. Dzięki której powstało na Pomorzu wyjątkowe w skali całej Polski (także zaboru pruskiego) nowoczesne społeczeństwo obywatelskie. Zaś najlepszą, niestety krwawą, laurkę tym działaniom wystawili Niemcy w 1939 roku, którzy uznali, że jedynym wyjściem na „odzyskanie” Pomorza dla Niemiec, jest natychmiastowe wymordowanie około 50 tysięcy osób tzw. „warstwy przywódczej”. Chciało by sie pytać, gdzie te analizy pomorskiego przypadku badaczy przedwojennej myśli narodowej?
Niestety, nie tylko nikt, spoza kręgu pomorskich regionalistów, nie pochyla się nad tym fenomenalnym zjawiskiem i jego bohaterami, ale wręcz co chwila ktoś wyskakuje z jakimiś idiotycznym atakiem, gdy przykłada sobie realia z Warszawy, lub Kresów na pomorską rzeczywistość. No i później płacze nad wywłaszczanymi „ziemianami”, germańską kulturą Kaszubów, czy ciemnocie Pomorzan.
Każda epoka ma swoje blaski i cienie. Często te same zjawiska z jednej perspektywy traktować można jako zasługę, a z innej jako grzech. Historia międzywojnia może być tu klasycznym przykładem tego zjawiska. Sednem badań przeszłości jest poznawanie tych niuansów. Niestety jesteśmy chyba w takim momencie, gdy prawdziwe badania coraz bardziej przesłania prymitywna mitologia. Co gorsz szerzona pod hasłem właśnie walki z mitami. Jednak z punktu widzenia poznania przeszłości mity komunistów są takim samym przekłamaniem dziejów II RP, jak opowiastki współczesnych „neoendeków”. O czym warto zawsze pamiętać.
Inne tematy w dziale Kultura