Feterniak Feterniak
501
BLOG

O oddzielaniu ziaren od plew w historiografii

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Ostatnimi czasy także tutaj, na Salonie, objawiła się kolejna fala „popularyzatorów” historii, którzy postanowili światu dać świadectwo, na czym prawdziwe poznawanie historii powinno polegać. Ten swoisty wysyp skłonił mnie by powrócić do refleksji nad jakością prac ludzi mieniących się badaczami historii. Bynajmniej nie mam na myśli jedynie światłych ekspertów od analiz dokumentów wytworzonych przez SB, których w ostatnich tygodniach mamy na pęczki. Raczej mowa tutaj o ludziach, którzy z dużą werwą i przekonaniu o własnej wartości szerzą swoje autorskie poglądy w zakresie przeszłości. Jakiś czas temu, na początku roku, jeden z nich popełnił na Salonie kuriozalną notkę o istocie bycia historykiem AD 2016. W swoim mniemaniu miał ku temu solidne podstawy, wynikające z faktu studiowania historii. Jednak, co niestety można zaobserwować na jego przykładzie, nawet bycie studentem historii wcale nie jest tożsame z byciem historykiem.

Ze studentami historii, przez te kilkanaście lat od zakończenia mojej własnej przygody z uniwersytetem, kontakt miewam dość regularny, acz nie ośmieliłbym się silić na jakieś uogólniające ich charakterystyki. Stwierdzić jednak mogę, że całkiem duża grupa wśród z nich studia traktuje jako naturalne przedłużenie szkoły. Student taki uczy się dla ocen (czy wręcz dla przysłowiowego zaliczenia), a wszelka wiedza po ich uzyskaniu odrzucana jest, jako zbyteczny balast. Jedynym celem ich studiowania jest otrzymanie dyplomu, który daje im podstawy do podejmowania różnorakich prac z historią całkiem niezwiązanych. Do bycia historykiem, czy nawet adeptem historii przyznaje się bez większej chęci, chyba, że w jakiejś skromnej działce, w której pisał prace dyplomową.

Nie brak jednak przypadków i do nich chyba zaliczyć możemy owego salonowicza, gdzie student po roku czy dwóch uważa się za gotowego na podbój świata. Nie jest to zresztą postawa typowa jedynie dla studentów historii, bo znam dobrze z kilkunastu byłych żaków z innych kierunków, którzy np. zgłaszali się do uznanego profesora etnologii czy socjologii z chęcią napisania licencjatu, który obali jakieś tezy tuzów tych nauk. Przy czym jak się okazywało owe tezy znali jedynie z jakichś podręcznikowych omówień i byli bardzo zawiedzeni, gdy np. okazywało się, że dzieło, z którym chcą właśnie polemizować liczy więcej niż sto stron, albo, że prac je krytykujących jest już kilkanaście.

Mam zatem świadomość, że problem jest o wiele szerszy i dojrzewam chyba do napisania osobnej notki o bolączkach naszych uniwersytetów i poziomie ich absolwentów. Tutaj chciałbym się jednak skupić na temacie jakości analiz historycznych, jakie możemy znaleźć dziś w różnych miejscach na papierze i w sieci. Casus owego studenta z Salonu jest zaś dobrym punktem wyjścia, to rozważań na temat tego, że nie każdy głoszący, że odkrył tajniki przeszłości i jest autorem genialnej wykładni naszych dziejów zasługuje na poważne traktowanie.

Z jedną rzeczą z refleksji owego studenta, należy się zgodzić, a mianowicie z tym, że dziś z dużą łatwością, a nierzadko i sukcesami historią zajmują się ludzie bez formalnego wykształcenia. Jednak wbrew temu co pisał, wielu z nich pochyla się nad bardzo różnorodnymi i wartościowymi tematami. Tak z zakresu historii politycznej, ale i obyczajów, gospodarki, czy wojskowości. Osobiście nie widzę w tym problemu. Znam bowiem sporą grupę ludzi bez wykształcenia historycznego, którzy potrafią niezwykle rzetelnie i skrupulatnie prowadzić badania historyczne, a potem je dość atrakcyjnie przedstawiać i popularyzować (u nas na Kociewiu sztandarową postacią tego typu jest Krzysztof Kowalkowski). Z drugiej strony nie tak małe przecież grono wykształconych dziejopisarzy prowadzi badania i pisze książki na tak żenującym poziomie, że trudno się za nich nie wstydzić.

Z moich obserwacji mogę jedynie stwierdzić, że wykształconemu historykowi badania prowadzi się po prostu łatwiej. Z większa odwagą poddaje krytyce źródła, z większą ostrożnością stawia hipotezy, no i zazwyczaj dysponuje o wiele szerszą bazą literatury tematu. Jednak wytyczenie jakiejś kategorycznej granicy, kogo, niezależnie od formalnego wykształcenia można dziś nazwać rzetelnym badaczem historii, a kogo nie, jest bardzo trudne. Swego czasu w gronie popularyzatorów historii regionalnej dyskutowaliśmy nad tym, czym tak naprawdę dzisiaj różni się dobry i wiarygodny badacz historii od faktycznego amatora, czy wręcz twórcy historycznych legend. I w wyniku tej dyskusji narodziła się w mojej głowie refleksja, że faktycznie wiele cech, z którymi wiążemy warsztat historyka śmiało można przypisać i zawodowcom, i dobrym amatorom. Jest jednak jedna, która pozwala na dość jasny podział na tych, którzy tworzą poważne, warte uwagi opracowania oraz tych, którym jedynie się wydaje, że tak czynią.

Otóż jednym z fundamentów warsztatu historycznego jest krytyka. Tak krytyka źródeł, dotychczasowej literatury przedmiotu, jak i… własnych tez. Gdy się rzecz mocno przeanalizuje to rysuje nam się bardzo wyrazisty obraz tego, że mamy grupę badaczy historii, którzy stawiają swoje tezy i już w tym momencie najczęściej zachęcają innych do ich weryfikacji, podważania i dyskusji oraz takich, którzy po prostu głoszą prawdy objawione. Zważywszy na charakter analiz historycznych, które oparte są zawsze na ograniczonej ilości źródeł, to zawsze istnieje ryzyko, że po zakończeniu naszych badań pojawi się nowa informacja, która może podważyć nasze wnioskowanie. Rzecz jasna stopień takiego zagrożenia jest bardzo różny, zależnie od źródeł, na których się opieramy i tez jakie stawiamy. Jednak każdy, który badając i opisując historię dysponuje rzetelnym warsztatem ma tego świadomość. Dlatego nawet najbardziej pyszni i samolubni badacze przeszłości, mający jednak ten porządny warsztat z założenia są otwarci na dyskusję i polemiki. Sam mogłem parę razy zaobserwować, jak zawodowi, utytułowani badacze tego typu zirytowani byli kiepską jakością polemiki, przy jednoczesnym wręcz entuzjazmie, że takowa ma miejsce.

Rzecz jasna są tacy, którzy jedynie symulują gotowość do krytycznej dyskusji nad swoimi dziełami. Klasyczny przykład z  ostatnich lat, to Piotr Zychowicz, który mimo dużej polemicznej aktywności, praktycznie nigdzie się nie ustosunkował do najistotniejszych i podawanych przez specjalistów zarzutów pod adresem swoich stwierdzeń. Świetnie widać, że najlepiej się czuje dyskutując z publicystami i dziennikarzami, którzy najczęściej posiadają dość ograniczoną wiedzę w temacie jego prac.

Natomiast moim ulubionym przykładem pseudohistoryka, tudzież amatora z ambicjami jest osoba wspominanego już parokrotnie w moich notkach badacza dziejów Kociewia imć Bogdana Kruszony z naszej regionalnej stolicy, czyli ze Starogardu. Postać bardzo malownicza, która ma szereg, wręcz archetypowych cech antybadacza. Zatem jest on autorem bardzo mocnych i co charakterystyczne, częściowo słusznych, krytycznych uwag na temat dotychczasowych badaczy tematu, tudzież środowisk naukowych, które się nad tematyką kociewską pochylają (choć akurat w przypadku historii Kociewia, to o takowe dość trudno). Towarzyszy temu jednak, czasem wręcz żenująca, nieznajomość dotychczasowych prac i źródeł poświeconych tematyce, którą się zajmuje, co skutkuje częstymi omyłkami i  piętrowymi hipotezami wywiedzionymi tak naprawdę z niczego. Nie przeszkadza mu to bynajmniej w stawianiu bardzo ostrych, radykalnych tez, których stopień uargumentowania jest bardzo różny. Najbardziej zaś charakterystycznym elementem jest właśnie całkowite odrzucanie jakichkolwiek uwag krytycznych – nawet tych dotyczących oczywistych nieścisłości. Jedyną odpowiedzią na takie zarzuty są ostre, zazwyczaj bardzo chamskie, ataki personalne. Trudno mi stwierdzić, czy dzieje się tak z braku argumentów, czy raczej wynika to z głębokiego przekonania, że jakość własnych tez jest tak wysoka, że wszelkie uwagi wynikać mogą jedynie z niskich, osobistych pobudek.

Ta ostra, w tym wypadku, niechęć do dyskusji nad własnymi analizami, skutkuje zazwyczaj tym, że po pojawieniu się publicznego głosu krytyki albo następuje ostry atak personalny, albo, zwłaszcza w sytuacjach gdy wydawałoby się jedynym wyjściem jest ustosunkowanie się do zarzutów, następuje charakterystyczne wycofanie i wtedy po jakimś czasie nasz badacz, jakby nigdy nic, jeszcze raz, w prasie, czy w Internecie ponownie prezentuje swoje tezy. Zaś owe krytyczne uwagi nie tylko pomija, ale wręcz zaczyna twierdzić, że nigdy ich nie było…

Rzecz jasna takich postaci, nawet na poletku regionalnym, jest więcej. Dekadę temu w światku kaszubskim podobne zachowania przejawiał niejaki Sławomir Cholcha, a praktycznie na co dzień można podobne zjawisko obserwować u sporego grona popularyzatorów historii z grona aktywistów narodowości śląskiej i kaszubskiej. Acz w przypadku tej ostatniej wśród ścisłych liderów jest kilku bardzo porządnych badaczy, którzy potrafią z dużym talentem bronić własnych tez, jednak w kontekście całej grupy są oni jednak zdecydowaną mniejszością.

Reasumując, można pokusić się o stwierdzenie, że sieć daje wspaniałe pole do sprawdzania wiarygodności odkrywców dawnych dziejów. Pseudobadacze w tym kontekście obnażają się bardzo szybko. Choćby polecam pod uwagę dyskusję pod moją ostatnią notką z ubiegłego roku, gdzie postanowił swoją wersję  stosunków własnościowych w średniowieczu przedstawić niejaki Krzysztof J. Wojtas, „badacz historii cywilizacji”. Mimo dużej energii, jaką włożył by pokazać się jako poważny badacz i autor, jego rzeczywiste kompetencje w tej materii zostały obnażone dość szybko. Po pierwsze dlatego, że owe przedstawienie własnej koncepcji ograniczyło się do charakterystycznego „pan się myli”. Zaś kolejne zachęty nie przekonały go do przekazania choćby skrawka własnego poglądu. Jednocześnie zamiast ustosunkować się do dość prostego, wynikającego z jego własnych stwierdzeń, pytania, odesłał mnie do własnych prac. Rzecz jasna wybitnych i rozwiązujących wszelakie problemy w temacie. Tymczasem sprawa jest banalnie prosta. Każdy, mający realną wiedzę i kompetencje, w sytuacji, gdy sam wchodzi w jakaś dyskusję nie miałby najmniejszego problemu w krótkiej odpowiedzi i uzasadnieniu własnych stwierdzeń. Natomiast osoby, którym się wydaje, że takowe mają w realiach merytorycznej dyskusji, lub choćby jej zarzewia, jak ognia unikają rozmowy nad własnymi koncepcjami.

Dlatego mam dość prostą metodologię oceniania wartości głoszonych, zwłaszcza w Internecie, tez dotyczących historii, na podstawie chęci i umiejętności dyskusji nad nimi, jakie przejawiają ich autorzy. Metoda ta być może idealną nie jest, ale… jakoś mi się do tej pory sprawdza. Moje notki z ostatniego roku przyciągały dość barwne grono różnorakich specjalistów i „specjalistów”. I niezależnie od kompetencji w zakresie samej historii, łatwo właśnie na podstawie podejścia i udziału w merytorycznej dyskusji można odróżnić tych, którzy posiedli klasyczne myślenie historyczne od tych, którzy uprawiali jedynie propagandę lub autopromocję.

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura