Feterniak Feterniak
330
BLOG

"Kup Pan książkę"...

Feterniak Feterniak Kultura Obserwuj notkę 4

Czytanie, a tym bardziej pisanie i sprzedawanie książek, czy ogólnie druków, budzi ciągle duże emocje. Dla człowieka interesującego się życiem kulturalnym w Polsce w XIX i w pierwszej połowie XX wieku, dość zabawnym jest śledzenie, jak po 1989 roku wielu ludzi, którzy zajęli się tą „działką” kultury odkrywało (i odkrywa nadal) prawdy i zasady, które były oczywistością dla ich poprzedników sprzed wieku. I całkowicie zrozumiałym jest, że ludzie, którym tą wiedzę przekazali poprzednicy, którzy jakimś cudem przetrwali wojenną zawieruchę, potrafili w pokomunistycznej rzeczywistości stworzyć inicjatywy i przedsiębiorstwa, których zdają się nie imać reguły „rynku wydawniczego III RP”.

Ot, choćby takie Wydawnictwo Pomorskie familii Czyżewskich, który założyciel jest przedstawicielem czwartego pokolenia pomorskich drukarzy i wydawców. Powstałe zresztą na fundamencie konspiracyjnej „Gazety Tczewskiej”, wychodzącej od 1982 roku i ukazującej się do dziś. Albo także kociewskie, kościelne i biskupie Wydawnictwo Bernardinum, kontynuujące tradycje księżowskiego (acz wówczas wcale nie biskupiego) koncernu medialnego, który zaczynał w 1869 roku wydając „Pielgrzyma”, a kończył w 1939 roku mając o ofercie kilkanaście prasowych tytułów. Bo doświadczenia i wiedzy trzeba było, by wiedzieć, że na wydawaniu pieniądze zarabia się nie tylko publikując kolejne tytuły, ale przede wszystkim świadcząc usługi drukarski. I tak zrodziła się i potęga pelplińskiego Bernardinum (trzymaliście w ręku książki Cejrowskiego – to właśnie jedno z ich dzieł) i fenomen Wydawnictwa Pomorskiego, które w mateczniku niemieckiej Polskapresse, nie tylko wytrzymała konkurencję należącego do nich „Dziennika Bałtyckiego”, ale zepchnęła do defensywy.

Być może coś jest w tym klimacie nad Dolną Wisłą, bo warto pamiętać, że przecież to właśnie u nas ukazywała się największa polska gazeta sprzed 1920 roku, czyli „Gazeta Grudziądzka”. Jej ponad stutysięczny nakład i dziś robiłby wrażenie. Nie mniej widać wyraźnie, że Pomorzanie mają jakiś dryg do biznesu wydawniczego, przez co dzieją się u nas rzecz, w skali Polski, wręcz zadziwiające. Ot, choćby news z ostatnich dni. Polskapresse, która od dwóch dekad walczyła o kociewskiego czytelnika piątkowymi, powiatowymi mutacjami„Dziennika Bałtyckiego”, widząc bezowocność swoich starań w walce z tygodnikami Czyżewskich: „Gazetą Tczewską” i „Gazeta Kociewską”, zdecydowała się na wypuszczenie całkowicie nowego, „Ekspresu Kociewskiego”, który ukazywać ma się we wtorek, dzień przed konkurencyjnymi tygodnikami. A pamiętać trzeba, że jeszcze na rynku ukazują się „Wieści z Kociewia”, wydawane przez spółkę dziennikarzy, którzy onegdaj odeszli z „Gazety Kociewskiej”. Zatem mieszkaniec Tczewa lub Starogardu będzie miał, od przyszłego tygodnia, wybór aż między czterema lokalnymi tytułami (bo piątkowe mutacje Bałtyckiego raczej nie znikną), trzech właścicieli, z czego dwóch lokalnych (100% kapitału polskiego). Dlatego proszę się nie dziwić, że opowieści o monopolu niemieckiej prasy „mainstreamowej” w Polsce lokalnej, zawsze traktuję z dużym sceptycyzmem. Aby na pewno monopol? Czy jedynie prosta wymówka dla nieudolności rodzimych wydawców?

Nie mniej, choć dobrych drukarni mamy aż trzy (bo dochodzi jeszcze firma z Mirotek), a papier czerpać można z celuloz w Kwidzynie lub Świeciu, to dużo gorzej, jak już kiedyś o tym pisałem, jest u nas z książkami. W sieci, także tutaj na Salonie, wiele można poczytać o bohaterskich bojach prywatnych, najczęściej patriotycznych aż do bólu, wydawców, którzy wojują z Empikiem, Ruchem i innymi korporacjami, które z perfidią i wyrachowaniem tamują prawdę zawartą na zadrukowanych stronach. Rzecz jasna bardziej zorientowany czytelnik od razu zauważa, że chyba coś jest tutaj nie do końca tak, skoro owe „prześladowane” czasopisma potrafią bić rekordy sprzedaży, a kopiący się ponoć z siłą złego „prawdziwie polscy” wydawcy, co chwilę informują o sukcesach swoich publikacji. O tłumach na spotkaniach autorskich „prześladowanych” pisarzy i publicystów nie wspominając. Historyk może się jedynie zadumać nad tym, jak zmieniły się reklamowe trendy. W początkach XX wieku polscy wydawcy uważali, że powiększeniu sprzedaży służy inteligentne balansowanie między budowaniem zagrożenia dla polskości, a pokazywaniem potęgi i sprawstwa swoich gazet i książek. Lata komuny coś tutaj zmieniły bo dziś furorę robi gra jedynie na płaczu, iż jest źle, będzie gorzej, a nasza firma to w sumie prawie bankrutuje. I kto wie czy być może właśnie z tego nie wynika mizeria polskich wydawnictw prasowych w dużej części Polski. Nie mniej na Kociewiu problem jest nie tyle z mizerią, co z komunikacją i reklamą. Ale w tym roku może miał miejsce przełom w tej materii…

 

Naszło mnie na refleksje na ten temat po, zapowiadanych już przeze mnie w lipcu, I Kociewskich Targach Wydawniczych w Starogardzie, które się odbyły w poprzedni weekend.

Można by rzecz, że była to klasyczna impreza powiatowa. A i lista niedoróbek, byłaby niemała. Nie mniej mimo wszystko okazało się dobitnie, jaki potencjał tkwi w słowie drukowanym. I to tak ten dotyczący sfery ducha, jak i materii. Zaś bez wątpienia mają potencjał by powalczyć z pięta achillesową kociewskich wydawnictw – totalnym brakiem komunikacji i dystrybucyjnym chaosem własnych publikacji.

Ale po kolei. Parę miesięcy temu jedna, czy dwie osoby wymądrzały się tutaj na temat bibliotek. Które są ponoć narzędziem wszelkiego zła systemu (pardon  - SYSTEMU), a dla sprzedającego książki nie ma w nich nic interesującego. No cóż... Żałować należy, że ci dżentelmeni nie mogli wziąć udziału w sympozjum bibliotekarzy regionalnych, które zainaugurowały rzeczone targi. Dowiedzieć się bowiem można było na nim rzeczy ciekawych. Na przykład, że bibliotekarki z wiejskich gmin Kociewia czują się mocno dyskryminowane faktem, że praktycznie nikt im nie przysyła ofert nowości wydawniczych. Bo Internet Panie, to fajne miejsce do zabawy dla młodzieży, a nie narzędzie pracy dla kierowniczki biblioteki z trzydziestoletnim stażem. Z drugiej strony mamy powiatowe miasto Tczew, którego szef biblioteki miejskiej poinformował, że chce jeszcze w tym roku zrobić zakupów za 60 tysięcy złotych i ma problem, bo  nawet, jak kupuje po te 20, czy 30 egzemplarzy to i tak musi wybrać spory zestaw tytułów. No i młody dyrektor wymyślił, że zrobi konkurs wśród mieszkańców, który pomoże łożyć listę zakupów. Szczerze się przy tej okazji zdziwił, bo jak na razie, wbrew jego obawom, wcale nie dominują zgłoszenia literatury „zmierzchowo-greyowej”, ale pojawiło się mnóstwo bardzo ciekawych, a zazwyczaj szerzej nieznanych propozycji.

A pisze o tym, by (nieco złośliwie) pokazać na przykładzie, że biblioteka to jeden z bardziej kluczowych klientów każdego inteligentnego wydawcy. I zacierali ręce ci, którzy w ów piątkowy dzień mogli przekazać swoje oferty ponad czterdziestce marudzących na brak ciekawych książek na rynku bibliotekarzy…

Warto też wspomnieć o innym wydarzeniu towarzyszącym kociewskim targom. W sobotę bowiem odbyło się spotkanie z młodymi starogardzkimi autorami. Większość z nich to przypadki dość typowe: licealiści, którzy zachwycili polonistkę, czy lokalnego dziennikarza, dzięki czemu ich esej, artykuł, czy inna pisemna refleksja została opublikowana w lokalnej gazecie, albo zbiorku poezji. Ale dwie osoby były naprawdę ciekawe. Pierwsza z nich to Kornel Morawiecki, młody człowiek, który już lat temu parę, jako szesnastolatek wydał swoją książkę „Albatros”. Książka traktuje o życiu w gimnazjum i wszyscy rodzice gimnazjalistów, którzy ją czytali są ponoć zachwyceni. Ja jakoś jej jeszcze nie czytałem, więc tutaj nie oceniam talentu pisarskiego. Zadziwiająca jest jednak nie treść, a forma. Otóż, po napisaniu, w wieku piętnastu lat, tejże pracy nasz bohater postanowił ją wydać. Profesjonalnie. Zatem wziął się za rozsyłanie jej kolejnym wydawnictwom i po paru miesiącach znalazł takie, które wzięło, wydało i wypłaciło chyba jeszcze jakieś honorarium. I wedle słów autora nieźle na tym zarobiło. Zatem można? Zaś wydanie to ułatwiło dalszą karierę, bo otworzyło drogę do zdobycia stypendium od jednego z lokalnych biznesów, który nie zwykł marnować swoich pieniędzy na kulturę. A autor dobrze przyjętej i dobrze sprzedającej się książki wydawał się obiecująca inwestycją. Stąd w przygotowaniu kolejny tytuł. Druga zaś z tych zadziwiających osób to młode dziewcze Sara Błąk, które los przykuł do wózka. Napisała i także wydała, w bardzo podobnych do poprzednikach okolicznościach, książkę, która jak sama mówiła nie miała żadnych ambicji, poza jedną, by pokazać innym jak to jest jeździć na tym wózku inwalidzkim. A jak się okazało zrobiła to tak dobrze, że zachwycił się i wydawca i czytelnicy. A panna ma dylemat: dodruk, czy nowy tytuł...

Sednem targów, była jednak sam kiermasz wydawnictw. I choć Targi były niby trzydniowe, ograniczono ją jedynie do soboty (co miało swoje zalety i wady). Stawiło się ponad dwudziestu wystawców. Oferta była różna. Rzecz jasna jako miłośnik regionalnych publikacji, mogę się tylko cieszyć, że oto objawiło się parę białych kruków, znanych do tej pory jedynie z plotki. Naprawdę było co oglądać i co wybierać. Choć prawda jest tez taka, że co najmniej 1/3 z wystawiających miało ofertę na poziomie ulotek reklamowych.

Największe zaskoczenie, że tyle instytucji i wydawnictw na samym Kociewiu w ogóle wydaje. Tak naprawdę poza Regionem z Gdyni, Bernardinum z Pelplina i naszym Wydawnictwem ZKP z Gdańska wszystkie pozostałe były z Kociewia. A co najmniej trzy, czy cztery ofertę miały wręcz imponującą. Na dwa i pół powiatu to całkiem niezły wynik. Rzecz jasna dla wystawców zorganizowano konkurs, który był o wiele lepiej przemyślany niż to co dzieje się na „Costerinie”. Pierwsza nagroda (Grand Prix) była jedna. Plus dosłownie kilka nagród tematycznych i sześć wyróżnień. I choć muszę przyznać, że decyzje jury były dla mnie dość zaskakujące, to fakt, faktem, że było to wszystko jasne, logiczne i budujące prestiż.

Grand Prix wygrała książka naprawdę świetna, a mianowicie monografia 2 pułku szwoleżerów rokitniańskich, autorstwa Wiesława Gogana. Wydane naturalnie przez pelplińskie Bernardinum  Bez wątpienia jedna z najlepszych publikacji na temat historii wojskowości międzywojnia w skali kraju, starannie wydana i dopracowana. A jednak decyzja jury ciut zaskakująca, bo nagradzane miały być nowości z 2015 i 2014 roku. A praca Gogana to po prostu drugie wydanie publikacji sprzed dokłądnie dekady. Z praktycznie niezmieniona szatą graficzną i niewielkimi poprawkami merytorycznymi.

Nagrody w kolejnych dziedzinach też nie były aż tak oczywiste. Może poza „Albumami tczewskimi” Józefa Golickiego, wydawanymi przez jego własną oficynę. Nagroda „Obrazy Kociewia” dla tych zbiorów historycznych fotografii, prezentujących życie grodu Sambora przed dziesięcioleciami wydaje się w pełni zasłużona. Pomysł, wykonanie i prawdziwy kunszt autorski na pewno zasługują na to wyróżnienie. Natomiast uhonorowanie rocznika „Rydwan” w kategorii „Życie naszych przodków” było dla mnie wręcz zaskakujące. Aż na pograniczu podejrzeń, że gospodarzom pomagają ściany (bo przecież „Rydwana” wydaje siostrzana dla starogardzkiej biblioteki miejska instytucja kultury). W konkursie było co najmniej z pięć naprawdę dobrych i ciekawych prac historycznych, na pewno o wiele ładniej wydanych i niosących w sobie o wiele więcej istotniejszych historycznych treści, niż akurat tegoroczny numer starogardzkiego rocznika. W ostatniej z kategorii „Piękne słowo” wygrał zbiór legend Anny Koprowskiej-Głowackiej, wydany przez gdyński „Region”. Tutaj może nie zaskoczenie, ale przyjemne zdziwienie. Region tego typu publikacje wydaje od ładnych paru lat i doszedł do sporej wprawy. Legendy są prawdziwymi legendami (wybranymi ze zbiorów badających Kociewie etnografów), a nie baśniami zrodzonymi w głowie autorki, szata graficzna całkiem fajna, tak, że książka zaciekawi i wielbiciela regionu, i dziecko spragnione baśniowych opowieści. Nie mniej „pięknych” tytułów rodem z Starogardu i okolic zgłoszono z tuzin, więc czapka z głów, że doceniono import z kaszubskiej Gdyni.

Tym bardziej, że z bliskim mi Wydawnictwem Kaszubsko-Pomorskim, kierowanym notabene przez Kociewiaka, a mającym w swoim zbiorze sporo kociewskich publikacji z „Tekami Kociewskimi” na czele, zrobiono rzecz dość zabawną, wręczając mu specjalne wyróżnienie... dla gości. No, bo jak wiadomo nic z „kaszubskie” w nazwie, w Starogardzie nie może czuć się jak u siebie, choćby w ofercie miało więcej publikacji o Kociewiu niż wszystkie instytucje starogardzkie razem wzięte.

Wręczono także dwie nagrody publiczności – dla wspomnianej już Sary Błąk za jej „Świat Sary” oraz dla Stanisława Sierko za „To czekanie ma sens”.

Oprócz owego wyróżnienia „dla gości” wręczono także pięć innych, z których najciekawsze jest bez wątpienia to z numerem drugim (pierwsze było także dla Sary Błąk), dla Bogdana Kruszony za jego „Zbiór opowiadań o Kociewiu”. I tutaj trzeba podziwiać odwagę jury. O Bogdanie Kruszonie już kiedyś pisałem, ale przypomnijmy. Nagrodzono bowiem pracę, która ukazała się w nakładzie... Uwaga: pięciu (5!) egzemplarzy, jednakże będących prawdziwymi arcydziełami sztuki drukarskiej (wykonanie znów Bernardinum). Cena jest adekwatna do włożonej pracy, ale odwaga dotyczy nie tylko formy, ale też treści. Bogdan Kruszona zasłynął bowiem przed paru laty stwierdzeniem, że Kociewie nie istnieje i od tego czasu w sposób zdecydowany, a czasem wręcz obcesowy rozwija tą myśl. Jego najnowsze dziełko, „Lustro Kociewia”, które pokazywał na targach, to dosłowny pamflet na regionalistów i działaczy kociewskich, śmiących się nie zgadzać z Panem Bogdanem. A jury w uzasadnieniu nagrodziła go m.in. za „konstruktywne myślenie”. Oryginalnymi tropami podążały myśli pan z tego gremium…

 

I warto tym faktem opis konkursu zakończyć, bo świetnie pokazuje, że mimo wielu różnych zastrzeżeń (m.in. fatalna miejscówka samego kiermaszu) był to turniej dość zaskakujący i niosący prawdziwe emocje. A i same targi pozytywnie zaskoczyły nawet starych księgarskich wyjadaczy bywających od lat i w Krakowie i w Warszawie, a nawet zaglądających na podobne imprezy za Odrę. Rzecz jasna mając świadomość różnicy w skali działania. Nie mniej widać, że na Kociewiu jest spory potencjał i wydawniczy i czytelniczy. I są ludzie przejawiający prawdziwy talent biznesowy, i kulturalny na tym polu. Stąd przed Targami, o ile nikt nie popsuje tego pomysłu, rysują się ciekawe perspektywy – może nawet odegranie prawdziwie konkurencyjnej roli wobec „Costeriny”. Zaś dla mnie była to pierwsza naprawdę regionalna impreza, godna stolicy Kociewia od lat. Chyba nawet więcej niż pięciu.

I jest w końcu nadzieja na powstanie prawdziwego rynku regionaliów kociewskich, jaki od alt istnieje już na Kaszubach. Ale… wszystko przed nami.

 

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura