Gdy termometr pokazuje powyżej trzydziestu stopni w cieniu jest jedna grupa Polaków, która z tego powodu zawsze się cieszy – rolnicy. Początek sierpnia to bowiem kulminacja żniw. Jestem jeszcze z tego pokolenia, które żniwa z dzieciństwa pamięta jeszcze w postaci dość klasycznej. Przypomnieć bowiem warto, że przez wieki z pól nie zbierano ziarna, ale całe źdźbła z kłosami. Które najpierw ścinano i zbierano w sztygach, a potem zwożono z pól. Zaś sama ręczna młocka miała miejsce już w stodołach, czasem jesienią, czy nawet zimą.
Tak zboża zbierał mój dziadek jeszcze po wojnie. Ale już w czasach Gomółki wkroczyła na naszą pomorską wieś postęp i nowoczesność w postaci zestawu: snopowiązałka i młóckarnia. Snopowiązałka już w chwili zakupu była dość wiekowa, bo jest to model Fahra z 1936 roku (na stanie rodzinnego gospodarstwa jest do dziś), która wędrując po pomorskich gburstwach trafiła pod koniec lat pięćdziesiątych do mojego dziadka. Natomiast młóckarnia była najnowszym krzykiem techniki z połowy lat pięćdziesiątych. Na ile komunistyczny przemysł rolniczy nowoczesny okrzyk mógł wówczas z siebie wydać.
O wiele większym problemem niż zdobycie tych maszyn (bądź, co bądź po 1956 roku w świecie rolnictwa indywidualnego funkcjonowało coś w rodzaju kapitalizmu centralnie planowanego, co dawało możliwość w pełni legalnego kupienia tego typu sprzętu z drugiej ręki, a czasem nawet i od producenta) było zorganizowanie napędu. Silnik elektryczny wymagał wiele zachodu, ale raz kupiony służy do dziś. Gorzej było ze snopowiązałką, bo wymagała trzech koni lub ciągnika. Ciągnik w tamtych czasach miały jedynie spółdzielcze ośrodki mechanizacji rolnictwa, a z końmi także było ciężko. Duże, przedwojenne gburstwa, mające po 20-50 hektarów miały i po dwie, trzy pary koni. Jednak ubocznym (i jak najbardziej zamierzonym) efektem kolektywizacji rolnictwa było drastyczne zmniejszenie areału gospodarstw. W okresie stalinizmu, nawet ci, którzy mieli po dwadzieścia, czy piętnaście hektarów, woleli połowę ziemi odsprzedać, czy wręcz podarować (znam takie przypadki), byle tylko wyzbyć się pozycji „kułaka” i zejść z oczu aktywowi „zachęcającemu” do wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. Rzecz jasna bowiem szybko się przekonano, co grozi tym, którzy tego typu samoograniczeń się nie podejmą, a przed wstępowaniem do spółdzielni staną okoniem. W najłagodniejszym wypadku pełne wywłaszczenie i osadzenie w jakiejś resztówce, w najgorszym aresztowania i procesy z zarzutami o przynależność do „mikołajczykowskiego PSL-u” (o tyle u nas idiotyczne, że ów PSL na wsiach zbyt mocno nie zaistniał).
Tak więc, prawie cała moja rodzinna wieś składała się z kilku, góra kilkunastohektarowych gospodarstw oraz reaktywowanej wkrótce, już w pełni dobrowolnej, spółdzielni. A na tych dziesięciu, czy nawet piętnastu hektarach dwa konie to maksymalne optimum. Dziadek też miał dwa. Stąd w czasie żniw nie było wyjścia i jednego konia trzeba było zawsze pożyczyć. Sam fakt pożyczanie nie był niczym skomplikowanym. Na wsiach od wieków wiele ważnych czynności (np. rzeczone pokosy i stawianie sztyg) wykonywano metodą samopomocy sąsiedzkiej. Problemem był ten pożyczony koń, zazwyczaj całkowicie niezgrany z własną parą i z tego powody wymagający nadzwyczajnej uwagi i wiele wysiłku.
Nie mniej taka mechanizacja pozwalała na sprawne i stosunkowo szybkie skoszenie zbóż. Postawione sztygi zazwyczaj od razu zwożono do stodoły i młócono. I tak żniwa wyglądały przez dobre kolejne trzydzieści lat. Jedyną zmianą było stopniowe „utraktorowienie” wsi, zaczynające się gdzieś w erze późnego Gomółki. Najłatwiejszym źródłem pozyskania wymarzonego Ursusa był pgrowski demobil. Wprowadzanie nowych modeli, najpierw popularnych „czterdziestek” (Ursus C-4011), a potem „sześćdziesiątek” (Ursus C-360), zwalniało z prac starsze, czasem pamiętające jeszcze międzywojnie, ciągniki. Zaś potem w miarę systematyczna wymiana posiadanego taboru na nowszy, zapewniała do końca PRL-u w miarę stały strumyk stosunkowo nowoczesnego sprzętu, który mogli wykorzystywać także rolnicy indywidualni. Warto bowiem pamiętać, że w przeciwieństwie do samochodów, sprzęt rolniczy służyć może dekady. Sam znam z autopsji Ursusy z lat sześćdziesiątych, które w doskonałej formie pracują do dziś.
Tak i do mojego rodzinnego gospodarstwa trafił, już za Gierka, ciągnik marki Ursus C- 4011, pozyskany z jednej z okolicznych spółdzielni rolniczych. Pojazd ten szalenie ułatwił prace żniwne (acz bladło to i tak przy jego rewolucyjnym wpływie na orkę). Tak samo koszenie, jak i zwożenie sztyg ze zbożem stało się szybsze i łatwiejsze. I takie właśnie żniwa pamiętam z lat dzieciństwa. Mimo tej całej mechanizacji przypominało to ciągle żniwa sprzed wieków. Nie dość tego, jeszcze przez lata, do schyłku XX wieku, groch wykaszało się po staremu kosą, co najwyżej wspomagając się kosiarką.
Żniwa na naszej wsi zrewolucjonizowały dopiero Bizony. Byłą to prawdziwa rewolucja, o wiele poważniejsza niż wprowadzenie snopowiązałek i młócarni. Kombajn zbożowy dawał olbrzymią wygodę. Za jednym razem kosił, młócił i przesiewał zboże. I każdą z tych czynności robił o wiele szybciej niż snopowiązałka czy młócarnia. Pojawił się jednak nowy problem, ściśle związany z upałem, o którym pisałem na wstępie. Że na czas żniw potrzebna jest dobra pogoda, to wydaje się oczywistością. Jednak tak długo, jak z pola zwożono całe łodygi z kłosami, wystarczało, że po prostu nie padało w czasie ścinania i zbierania. Nikt się specjalnie nie przejmował kwestią wilgotności ziarna, bo postawione sztygi nawet na polu śmiało były w stanie przetrwać średni deszcz, a co dopiero po zwiezieniu do stodoły, gdzie przed młócką śmiało mogło „dojść” do zadawalającego stanu. Inna rzecz, że „za komuny” byłą całkiem inna struktura upraw, i zbóż w gospodarstwach indywidualnych było po prostu mniej.
Wejście, u nas pod koniec lat osiemdziesiątych , szerokim frontem kombajnów zbożowych, nagle zweryfikowało wymagania pogodowe co do żniw. Po deszczu potrzeba już co najmniej doby, albo dwóch, upału, by ziarno miało wilgotność gwarantującą spokojne magazynowanie. Na dodatek w sierpniu pojawia się już nocna rosa, co ogranicza sam czas młócenia do godzin popołudniowych. Od tego czasu marzeniem rolnika jest tydzień albo i dwa egipskich upałów, bez deszczu i burz.
Zaś Bizony do mej rodzinnej wsi weszły w dwóch fazach. Najpierw ich używać zaczął nieodległy PGR, który gospodarował na prawie połowie areału naszego sołectwa. Pamiętam z dziecięcych lat obrazki, niczym ze słynnego teledysku o kombajniście Rudiego Schuberta, gdy na jedno pole wjeżdżało po nawet dziesięć kombajnów, które nawet zboże wysypywało „w biegu”. Notabene kultura pracy pracowników PGR-ów „realizujących plan”, polegająca o młóceniu czasem do wczesnego ranka, tudzież właśnie na owym pośpiesznym wysypywaniu zboża na przyczepy budziła spory krytycyzm wśród miejscowych gospodarzy, bo żniwa w tym wykonaniu zbyt wyraziście przypominały taśmę produkcyjną o lata galaktyczne odległą do świętobliwego podejścia, jakie do dziś jeszcze mają rolnicy.
Parę lat później o Bizony wzbogaciły się miejscowa spółdzielnia rolnicza i kółko rolnicze. I właśnie Bizon (najpierw jeden, potem dwa) tego ostatniego, oznaczał rewolucje także dla nas „indywidualnych”. Kółko nasze, początkowo jako jeden z oddziałów gminnego SKR-u (Spółdzielni Kółek Rolniczych), a po 1990 roku już jako samodzielny byt, przez ćwierć wieku zapewniało obsługę żniwną całej wsi. I przez te ćwierć wieku żniwa wyglądać zaczęły niezwykle specyficznie. Najpierw bowiem zabawić się trzeba było w proroka i wywróżyć kiedy zboże „dojdzie” do zbioru, a potem zamówić z odpowiednim wyprzedzeniem kombajn. Tutaj było sporo szczęścia, bo nasze kółko obsługiwało dwie wsie, ponad pięćdziesiąt gospodarstw i czasem trzeba było ustawić się w sporej kolejce. Za komuny, jak już pisałem, pól obsianych zbożami było o wiele mniej. Jednak po 1990 roku praktycznie w naszych rejonach zapanowała monokultura pszenno-buraczana i zdobycie na czas kombajnu „z kółka” robiło się coraz bardziej problematyczne.
Nic więc dziwnego, że już u schyłku PRL-u co zaradniejsi gospodarze zaczęli się rozglądać za własnymi kombajnami. Do końca XX wieku praktycznie każdy rolnik, który wiązał swoje życiowe plany z uprawą roli kupił sobie własny kombajn (uzbierało się tego prawie dwadzieścia sztuk na jakieś trzydzieści gospodarstw, jakie uchowały się do dziś). Jednak era kółka rolniczego zakończyła się dopiero w XXI wieku, gdy pierwsze programy przedunijne pozwoliły najbogatszym wymienić stare Bizony na nowe, kilkukroć wydajniejsze New Hollandy, czy Claasy. One dopiero zwiększyły na tyle moce przerobowe prywatnych kombajnów, że maszyny kółka stały się zbędne. W związku z czym udziałowcy kółka sprzęt i majątek sprzedali, i z wpłaconego w 1990 roku udziału w wysokości ceny 1 tony żyta, wynieśli ponad dziesięć tysięcy na głowę. Tą akurat historyjkę przytaczam, gdy ktoś mnie przekonuje do wrodzonej nieudolności i niegospodarności polskiego chłopstwa. Gdy tymczasem moi „klasowi” pobratymcy mają kapitalizm we krwi o wiele głębiej niż różne nowobogackie rody. Tylko, że sytuacja gospodarcza dziś jest taka, że na gospodarowaniu we wsi, trudno zbić (w zdrowy i perspektywiczny sposób) majątek.
Tak więc żniwa dziś to koncert starych dobrych Bizonów i nowych maszyn, sterowanych często GPSem. Acz krajobraz wsi mej rodzinnej nie sprzyja technicznym nowinkom. Małe powierzchnie pól pocięte, rowami, kanałami i inna infrastrukturą nie pozwalają „jeżdżącym fabrykom młócącym” na rozwiniecie skrzydeł.
Zatem dziś, wyposażeni w nowoczesną technikę, możemy jeszcze przed wjechaniem na pole zmierzyć wilgotność zboża. Gdy jest odpowiednia w pole rusza, kupiony za wczesnego Kwaśniewskiego, Bizon. Praca na nim to jedna z tych ekstremalnych. Temperatura na podeście dochodzi do 50 stopni, gryzący kurz, czasem wręcz uniemożliwiający oddychanie, kiepsko dopracowane siedzisko, skutkujące tym, że młoci się stojąc i po 8, czasem 10 godzin pracy. Jak nie ma awarii. Mimo całej techniki potrzeba jeszcze z trzech co najmniej ludzi do obsługi zwózki ziarna. Zsypywanie do magazynów czekać tam będzie lepszej ceny.
I choć na własnej ziemi akurat pszenicy nie mam, to tym roku minęły mi właśnie trzydzieste, aktywnie spędzone i przepracowane żniwa. No bo, jak za dziadka i pradziadka czasów, jak są żniwa to wszystkie ręce idą na pokład.
Zaś w wolny do żniwnych zmagań dzień nasuwa mi się też taka refleksja. Prawie czterdzieści procent Polaków, ponad dwanaście milionów ludzi mieszka dziś na wsi. Nie wiem ile kombajnów i innego sprzętu wyjeżdża w tym okresie w pole, ale śmiem twierdzić, że tak dużo jak nigdy. Poruszając się po bliższej i dalszej okolicy nie sposób nie natknąć się na jakiegoś wolnobieżnego zawalidrogę jadącego na młóckę.
A w świecie mediów, a nawet Internetu żniw po prostu nie ma. Nie mówię tutaj o bohaterskich relacjach z pól, gdzie w świetle jupiterów pani premier, tudzież jej potencjalna następczyni, macha łopatą ze zbożem. Ale po prostu o zwykłych lokalnych, czy krajowych newsach w temacie, który bądź, co bądź dotyka pewnie ciągle jakoś z ¼ Polaków. Być może ma to jakiś związek z tym, że odkąd wmuskane traktory zastąpiły chude konie, a kombajny na joystick, zardzewiałą kosę, to tradycyjna polska wieś stałą się mało atrakcyjna dla mediów. A być może, realna praca, przynosząca realne owoce jest w dzisiejszym świecie czymś wstydliwym?
Nie wiem.
Natomiast wiem, że za parę dni żniwa dobiegną znów końca, i będzie można stwierdzić, czy się zarobiło, czy straciło, na drogim hobby, jakim dla świata dziś jest rolnictwo.
Inne tematy w dziale Gospodarka