No i wywołałem wilka z lasu. Przy okazji nieźle się wkurzając. Nie minęło bowiem parę dni od mojej notki na temat Wolfa i Försterów i „Nasz Dziennik” popełnił jednen z najgłupszych artykułów jaki w ostatnich miesiącach czytałem. Który to artykuł szybko został powielony w internecie, budząc żywe reakcje w duchu oczekiwanym przez jego autora.
Wkurzyłem się, bo ta historia to smutna egzemplifikacja kompleksu patriotycznego części naszych elit.
Otóż większość narodów, mających swoje państwa, chlubi się osiągnięciami, tak militarnymi, gospodarczymi, czy naukowymi, swoich obywateli. Nowoczesne nacjonalizmy są o wiele młodsze od idei patriotyzmu (który oznacza umiłowanie ojczyzny, a nie narodu), stąd w większości wypadków, są wobec tegoż patriotyzmu wtórne. Stąd gdy jeszcze w XVIII w. w takiej Francji chlubiono się historycznymi bohaterami od czasów Wercyngetoryksa, przez Chlodwiga, Karola Wielkiego po Ludwików, nikt w ogóle się ne przejmował faktem, czy byli oni Francuzami, lub mówili po francusku (acz przecież to właśnie Francuzi jako pierwsi już w nowożytności prowadzili świadomą politykę językową). Jednak wiek później wszyscy oni stali się naturalnie czystej krwi Francuzami. Gdy po dwóch wielkich wojnach wojowniczy duch nacjonalizmu w Europie nieco opadł, to wbrew pozorom okrzepł stary dobry patriotyzm. Karol Wielki nic nie stracił ze swojej renomy we Francji, gdy historycy znów zaczęli otwarcie pisać, że mówił germańskim franskijskim. Szkoccy patrioci zaczęli wtedy przyznawać, że Robert Bruce miał francuskie korzenie i nie mówił po gaelicku, ale pochodzącym od angielskiego scots, zaś Norwegowie przypomnieli sobie, że w sumie to jednak byli przez te pół tysiąclecia częścią Danii.
Nas ten trend nie ominął i w naszej popularnej narracji historycznej Polakami czasem stawali się Jagiełło z Jadwigą, Kopernik, Heweliusz o Karolu Chodkiewiczu i Zygmuncie III Wazie nie wspominając. Nie mniej specyfika naszej historii (w końcu nasz wieszcz narodowy wolał „Litwo Ojczyno moja”) powodowała, że w naszej świadomości nad wyraz mocno zakorzeniło się poczucie, że osoby ważne dla naszej kultury i historii nie zawsze musiały być stuprocentowymi Polkami. Jagiełłę, Kopernika, czy Heweliusza już w międzywojniu przyjmowano z dobrodziejstwem inwentarza, a przy okazji dyskusji o fromborskim astronomie nasi historycy potrafili się nawet czasem naigrywać z historycznej niewiedzy swoich niemieckich adwersarzy na temat realiów późnego średniowiecza w Prusach Królewskich. Zaś u progu niepodległości Szymon Askenazy w swojej bestselerowej pracy na temat Gdańska z pełną dumą pisał o niemieckim etnosie tego miasta, jako części polskiej historii.
Niestety eksterminacja naszych elit i późniejsza inżynieria społeczna czasów komunistycznych niezmiernie zwulgaryzowały wiele elementów naszej kultury w tym i świadomość patriotyczną. W myśl wytycznych, jeszcze z czasów towarzysza „Wiesława” Polska była krajem jednolitym narodowościowo tak współcześnie, jak i w historii. Żaden chyba okres, łącznie z zaborami, nie poczyni takich szkód w świadomości historycznej Polaków, jak czasy PRL-u. Świadomość tą cięto po równo: pamięć o Kresach, tak tych wschodnich, jak i zachodnich, walczono z szlacheckimi tradycjami, ale także z chłopską, ludową kulturą, zwłaszcza tą mającą swoje ambicje. Historia Polski stała się uboższa, ale ideowo idąca po partyjnej linii. Rzecz jasna te 45 lat to za mało by proces ten mógł się zakończyć całkowitym sukcesem. Wystarczyło jednak by stworzyć model patrioty z kompleksami.
Na czym polega specyfika takiej postawy? Patriotyzm to umiłowanie ojczyzny. By coś miłować, należy je znać. Sztandarowi patrioci z całego świata, którym chlubią się państwa i narody, byli ludźmi, którzy dla tej ojczyzny, na różnych polach, poświęcali życie. Patriotyczne masy zaś znają i szanują dorobek poprzedników i są gotowi nie tylko go kontynuować, ale wzbogacać o nowe osiągnięcia.
Patriota z kompleksami po pierwsze zazwyczaj nie zna własnej historii i świadom tego faktu (a jak można być gorącym patriotą bez takiej wiedzy?) alergicznie reaguje na wszelkie sytuacje, które uświadamiają mu własne ograniczenia. W minionym systemie można było przejść nad tym do porządku dziennego, bo „nieprawomyślna wiedza” była zakazana i nie trzeba było się wstydzić własnej niewiedzy. Wielu z nas pamięta tych nauczycieli historii, którzy „za późnego Jaruzelskiego” groźnymi spojrzeniami odpowiadali na pytania o Katyń, choć równolegle na godzinie wychowawczej albo WOS-ie, dyskutowano już o tym bez większego problemu.
Taki zakompleksiony patriota bazuje na podstawowej, często bardzo wypaczonej i skromnej bazie faktograficznej. Woli wykląć i zanegować nieznane sobie fakty niż przyznać, że ważne elementy związane z historią ojczyzny i jej kulturą nie są mu znane. Jednocześnie, w celu pewnego zrównoważenia własnych braków, patrioci z kompleksami są niezmiernie podatni na różnorakie nowinki i „prawdziwe historie”. Poczucie, że oto wzbogaciło się dobrostan narodowej historii przez pokazanie światu nowych faktów, zrekompensować może przecież bardzo wiele. Co czasem doprowadza do komicznych wręcz sytuacji.
Mój ulubiony przykład to tzw. „prawdziwa historia Westerplatte”. Otóż z jednej strony mamy mjr Henryka Sucharskiego. Kawalera Virtutti, człowieka bez dwóch zdań zacnego i odważnego. Który karierę w wojsku zaczynał jako prosty poborowy i doszedł do roli dowódcy najbardziej eksponowanej placówki w naszej armii. Człowieka, który świadom przysięgi, po uwolnieniu z oflagu melduje się w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, gdzie wkrótce, w 1946 roku umiera. W czasach Gierka, za sprawą Jaruzelskiego, dość instrumentalnie wykorzystanego, jako przykład bohaterskiego oficera z chłopskim rodowodem, walczącego wbrew mataczeniom sanacyjnej kliki. Acz, ze względu na życiorys w sumie ograniczało się to do epatowania jednym jedynym wątkiem: bohaterskiej obrony składnicy w Gdańsku.
Z drugiej mamy Franciszka Dąbrowskiego, z oficerskiej rodziny, z bohaterskim epizodem w czasie obrony Westerplatte, której bez wątpienia był duchem. Który jednak po 1945 roku szybko zameldował się w „ludowym” Wojsku Polskim, oraz wstąpił do PPS, a potem PZPR. Wyrzucony z partii jako „sanacyjny oficer”. Dzięki protekcji „pełniącego obowiązki Polaka”, delegowanego z Armii Czerwonej, generała Bolesława Kieniewicza, cała jego martyrologia w czasach stalinowskich ogranicza się jdnak do tego, że wyrzucony także z wojska, zostaje sprzedawcą gazet. Po 1956 roku rehabilitowany, dostaje nawet odszkodowanie (niewielu takowe uzyskało i to nawet z zaangażowanych PZPRowców aresztowanych na okoliczność rewizjonizmu) i zażywa, do śmierci w 1962 roku, chwały jako obrońca Westerplatte.
Jak teraz zrozumieć, mając przed oczami oba te życiorysy, że ktoś wpadł na pomysł, że w wolnej Polsce, należy odmitologizować sylwetkę Sucharskiego i „przywrócić prawdę historyczną zapomnianemu Dąbrowskiemu? Tak się składa, że w latach osiemdziesiątych chodziłem do szkoły imienia Sucharskiego. I nie było chyba publikacji na temat majora, w której jego zastępca nie pojawia się, jako „duch” całej obrony. Niektóre prace, tytularnie o Sucharskim, często o wiele więcej mówiły nam o jego zastępcy. Jak ktoś w to nie wierzy, niech sobie obejrzy, jeden z najlepszych polskich filmów wojennych, „Westerplatte” w reżyserii Stanisława Różewicza z 1967 roku i spróbuje potem powiedzieć, że Franciszek Dąbrowski, jest tam w jakikolwiek sposób upośledzony, zapomniany, czy usunięty w cień.
To, że ktoś wpadł na pomysł, że sobie napisze książkę o tym, że ten cały Sucharski to jedna wielka komunistyczna propaganda i przywrócić trzeba pamięć o Dąbrowskim, to jest jeszcze do zrozumienia. To jednak, że tak wiele osób, a nawet środowisk, dało się w to wciągnąć (ba nakręcono przecież o tym nawet słynny film), to już szokuje. Zwłaszcza jak się wejdzie w głąb tej całej sprawy i się człowiek dowie, że bez jakichkolwiek dowodów Sucharskiego pomawia się, że był homoseksualistą, syfilitykiem, nieudacznym pupilkiem przełożonych no i oczywiście tchórzem. Jeszcze większa zgroza wieje, gdy się poczyta o zasługach Dąbrowskiego. Otóż ni mniej, ni więcej, według piewców jego wiekopomnej roli, złamał on bezpośredni rozkaz Sucharskiego (o kapitulacji w dniu 2 września), uwięził go, a żołnierzy wykonujących rozkaz majora rozstrzelał. Przecież to bunt w czystej postaci, który nie miałby precedensu w żadnym z bojów z czasów II Rzeczpospolitej, za który każdy sąd wojskowy miał obowiązek naszego kapitana skazać na rozstrzelanie. A tutaj mam takich, którzy uważają to za powód do chwały!
Historia ta jest o wiele bardziej skomplikowana i zasługuje pewnie na osobną notkę, dla dzisiejszego tematu niezwykle znaczące jest to, że sporo lokalnych środowisk mieniących się „najlepszymi patriotami”, łyka te sensacje całymi tonami i nawet tu, i tam zaczyna się przebąkiwanie, że czas odebrać, ulicę, albo szkołę temu „komuniście i tchórzowi Sucharskiemu”!
Że grupka łaknących taniej sławy rodzi takie pomysły, to można zrozumieć. Jednak recepcja takich pomysłów napawa głębokim smutkiem. Jak wielką trzeba mieć niewiedzę, o zdawałoby się szkolnych faktach z najnowszej historii by Sucharskiego uznać za komunistę?
Tak oto niewiedza dla niektórych bywa cnotą, a historyczne osoby i wydarzenia, które są tworzywem budowy dumy z naszego kraju i jego historii, piętnuje się wszelkimi siłami z hasłem "patriotyzmu" na ustach.
Tak więc wracamy do lektury wspomnianego artykułu. Skrótowo rzecz streszczając, jak ktoś się tym „newsem” nie spotkał, dziennikarz „Naszego Dziennika” wpadł na trop dość leciwej sprawy (która swoje apogeum przeżywała jeszcze w ubiegłym roku) dotyczącej wyłonienia patrona szkoły we wsi Wiślina w gminie Pruszcz Gdański. W szranki do patronowania zgłoszono dwie kandydatury: Danutę Siedzikówną „Inkę”, sanitariuszkę oddziału mjr „Łupaszki”, zabitej na mocy sądowego mordu komunistów w 1946 roku oraz światowej sławy podróżnika i naukowca z drugiej połowy XVIII w. Jerzego Adama Förstera. Obie kandydatury jak najbardziej zacne, choć całkowicie różne, trochę w duchu odwiecznych naszych wyborów między romantyzmem a pozytywizmem. Cieszyć może, że sondażu wśród lokalnej, związanej ze szkołą społeczności, większe poparcie uzyskała „Inka”. Nie mniej także dobre można zrozumieć, że u lokalnych decydentów większym poparciem cieszyła się sylwetka oświeceniowego naukowca.
Dlaczego? Jerzy Adam Förster to postać bez wątpienia o formacie światowym, identyfikowana zwłaszcza w świecie anglosaskim, co wykorzystywał w ostatnich latach i Tczew (skąd pochodził ojciec podróżnika) i Gdańsk (w myśl metropolitarnej zasady, że jak w okolicach naszego miasta jest coś czym się można chwalić, to uznajemy to za gdańskie). W Tczewie ojcowi Janowi i synowi Jerzemu oraz ich podróży z Jamesem Cookiem poświęcono super nowoczesną, nagradzaną i cieszącą się dużym zainteresowaniem, wystawę (jakieś pięćdziesiąt tysięcy zwiedzających przez dwa lata - jak na nieduże powiatowe miasto to frekwencyjny sukces), wydano na ich temat kilka ciekawych prac oraz organizuje się co jakiś czas sesje i konferencje poświecone całej rodzinie. Gdańszczanie natomiast Jerzego Adama wybrali na jednego z 35 „najznamienitszych gdańszczan” patronów najnowszych tramwajów Swing, a jak złośliwe języki mówią, jest on jednym z pięciu osób z tego grona, których ktoś poza Gdańskiem kojarzy.
Dwie publikacje towarzyszące znakomitej wystawie w Tczewie
No i powód zainteresowania władz sołeckich i gminnych wynika z faktu, że Jerzy Adam Förster urodził się na terenie obwodu szkolnego rzeczonej podstawówki na terenie dzisiejszej wsi Mokry Dwór, dosłownie kilkaset metrów od wiślińskiej szkoły i spędził tam jedenaście pierwszych lat swojego życia. Możemy tutaj domniemywać, czy poparcie dla jego osoby wynika z jakiegoś wyrachowania w temacie ożywienia turystyki, czy też to efekt urażonych ambicji, że sąsiednie miasta zawłaszczyły sobie „ich bohatera”. Fakt faktem, że mimo głosu lokalnej społeczności „Inka” została przez lokalne władze zepchnięta na drugą pozycje.
Przebojowy gadżet z tejże wystawy w tczewskiej Fabryce Sztuk: książeczka o wymiarach 2,5 cm x 4 cm. I świetnie się to czyta
Tutaj mały komentarz, by wszystko było jasne. Osobiście uważam, że to właśnie „Inka” jest lepszym patronem dla podstawówki. Abstrahując od tego wszystkiego o czym będę dalej pisał, bohaterowie takiego formatu najlepiej według mnie przemawiają właśnie do dzieci. Proste, jasne wybory, krystaliczna, pozbawiona szarości życia, biografia i historyczny moment, który jest niezmiernie niedoceniony w świadomości Polaków. Förster nadaje się świetnie na patrona liceum, może gimnazjum, gdzie wartości, jakie są z jego osobą związane są ważnym elementem wychowania i kształcenia młodzieży. Stąd gdyby mi przyszło pisać artykuł o wiślińskim konkursie na patrona szkoły, skupiłbym się właśnie na tym. Nie miałbym też problemu ze stworzeniem nawet dłuższego elaboratu na temat wartości, jakie taka patronka jak Danuta Siedzikówna, może przybliżać i pokazywać dzieciom z żuławskich wsi i dlaczego jest o wiele lepsza od Förstera.
Niestety temat trafił na człowieka, który chyba po prostu wstydzi się naszej narodowej historii. Patriotę z rzeczonymi kompleksami. Co rzecz jasna współgra z żenującą wiedzą o okresie Rzeczpospolitej szlacheckiej:
>>Nie chcą „Inki”, tylko jakiegoś Förstera? Niemca? A to zdrajcy i zaprzedańcy….<<
I tak powstał paszkwil. Paszkwil, który najbardziej chyba uderzył w ideę, którą miał niby bronić, czyli w pomysł patronatu Siedzikówny. Bowiem gdy do wyboru mamy naukowca światowej sławy, o którym obcojęzyczne wikipedie piszą równie wiele jak nasza oraz młodą żołnierkę, pamięć o której wymazywano przez pół wieku, to naturalnym jest, że człowiek wgłębiający się w ten temat szukał będzie informacji i wiedzy o osobie mniej znanej. A z artykułu „Naszego Dziennika” dowiedzieć się mogliśmy, że podstawowym powodem dla którego „Inka” ma być patronką szkoły jest fakt, że jej konkurent był Niemcem, rasistą i polakożercą.
Oczywisty idiotyzm tej argumentacji (sprawdzalny nawet na wikipedii, mimo ułomności tamtejszego biogramu Jerzego Adama) narzuca każdemu, interesującemu się choć trochę polską historią, wrażenie, że autor po prostu nie miał żadnych merytorycznych argumentów dla poparcia bliższej mu, z innych względów, kandydatki. Zaś osoba ciut mniej zorientowana mogłaby pójść jeszcze dalej, że być może tej popierana przez „Nasz Dziennik” bohaterce czegoś brakuje i jedynie kompromitacja jej konkurenta może w czymś tutaj pomóc?
Tutaj niestety musze przytoczyć parę faktów, by z góry uciąć niepotrzebne komentarze w obronie czci dziennikarza „Naszego Dziennika”, tudzież jego internetowych kopistów. Jerzy Adam Förster urodził się jako obywatel Rzeczpospolitej Obojga Narodów i do końca życia to podkreślał, zdecydowanie m.in. protestując wobec zapędów Prusaków do uznania go za współrodaka, skoro Pomorze wpadło w ich ręce w 1772 r. Tak, jak wielu zasłużonych obywateli naszego kraju w tym okresie, nie był też etnicznym Polakiem. Mógłbym tu wymieniać jakieś litewskie przykłady Chodkiewiczów, czy Ostrogskich, ale skupię się na przykładach pomorskich. Status etniczny Jerzego Adama w niczym nie różnił się od tożsamości Mikołaja Kopernika, Jana Heweliusza, Daniela Fahrenheita, Nataniela Matusza Wolfa, czy kanclerza koronnego Jana Jerzego Przebendowskiego. Wszyscy oni byli wychowywani w kulturze języka niemieckiego, a także (poza Kopernikiem) byli protestantami. Niektórzy, jak Wolf, czy Przebendowski, się spolonizowali, zrobili karierę w Warszawie i związali się z kulturą polską, inni, jak Heweliusz, czy Kopernik, pozostali wierni „domowej” pruskokrólewskiej tożsamości, żyjąc tu i tworząc do śmierci, inni, jak Fahrenheit, czy Förster, wyjechali na zachód, mniej, lub bardziej utożsamiając się z nowymi ojczyznami (i takim cudem równie niemieckojęzyczny Fahrenheit stał się holenderskim naukowcem).
Zdziwienie na temat braku świadomości tego podstawowego dla naszych dziejów faktu jest tym większe, że o etniczności przedrozbiorowej Rzeczpospolitej oraz o najogólniejszym ówczesnym poczuciu tożsamości, mającym mało wspólnego z dzisiejszą tożsamością narodową, uczy się już dzieci w podstawówce (nawet dziś w dobie tak okrojonej historii). Jak widać uczyć, a nauczyć to dwie różne rzeczy.
Idiotyczność zarzutu „niemieckości” wobec Förstera wynika także z dwóch innych faktów. Po pierwsze jego rodzina pochodziła ze Szkocji i gdy ojciec Jerzego postanowił porzucić posadę mokrodworskiego pastora i chciał zając się nauką, to udał się właśnie do ojczyny przodków – ówczesnej Wielkiej Brytanii. Co zaś najśmieszniejsze, najpewniej obaj, ojciec i syn by tam pozostali (i przeszli by do historii jako światowej sławy brytyjscy naukowcy), gdyby nie konfliktowa natura byłego pastora, który otwarcie sprzeciwił się cenzurowaniu jego badań przez brytyjską admiralicję. Dla niego kończyło się to więzieniem za długi (rząd brytyjski mu nie zapłacił za wykonaną w czasie wyprawy z Cookiem pracę), zaś dla Jerzego (który z namowy ojca opublikował zastrzeżoną relację) przymusowym wyjazdem do Niemiec.
Po drugie tak władze pruskie, jak i władze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego uznały pod koniec życia naszego Jerzego Adama za banitę, wyznaczając nawet nagrodę za jego głowę. Śmiał on bowiem poprzeć rewolucyjne porządki w nadreńskiej Moguncji. Ta infamia trwała bardzo długo, bo w dobie narodzin niemieckiego nacjonalizmu, opartego na micie narodowej walki z Napoleonem, współpracownik rewolucyjnej Francji, przez cały XIX wiek mógł być traktowany jedynie jako zdrajca. Dlatego wybaczcie, ale z zarzutem, jakoby poglądy Förstera były jakoś specjalnie hołubione w III Rzeszy, nie będę nawet polemizował. Arystoteles i Platon pewnie też byli prekursorami nazizmu, bo w czasach Hitlera się ktoś na nich powoływał? Dodam jedynie, że dopiero w NRD (a potem też w RFN), gdy na gwałt zaczęto szukać jakichś myślicieli i luminarzy niemieckiej nauki, których nie sposób podejrzewać o inspiracje lub związki z nazistami, przypomniano sobie dopiero o niemieckości naszego podróżnika.
No, ale pozostaje ta „polakożerczość”. O ironio związana z jak najbardziej świadomym wkładem Jerzego Adama w polską naukę. W latach 1783- 1787 był bowiem profesorem w wileńskiej Szkole Głównej, kładąc tam podwaliny pod tamtejsze przyrodoznawstwo. W czasie pobytu w Rzeczpospolitej pisał dziennik oraz słał listy do rodziców i narzeczonej. Listy, czasem wręcz werterowskie, w których dzielił się humorami, chwilowymi odczuciami, a także wieloma ciekawymi spostrzeżeniami. No i w tych dość intymnych zapiskach widać m.in. jego rewolucyjne inklinacje, bo pomstował na nienaturalne, według niego, wywyższanie się szlachty nad chłopami, co ciekawe zaznaczając, że polskie obserwacje utwierdzają jedynie jego odczucia z innych europejskich krajów. Zachwycał się polską przyrodą, tropiąc m.in. żubra, ale narzekał na sytuację gospodarczą. Wręcz nieprzyzwoicie komplementował braci Poniatowskich, króla i prymasa, a także całą Komisję Edukacji Narodowej i system naszej reformowanej wówczas oświaty, jednocześnie rzucał gromy na kolegów z wileńskiej uczelni, którzy, zazdrośni o młodego, znanego przyrodnika, wręcz złośliwie torpedowali jego prace.
Historia tych tekstów związana jest z żoną naszego podróżnika, osobą niezbyt ciekawą. Otóż, gdy po wyjeździe z Polski, Förster szukał nowego miejsca pracy, jego małżonka najpierw zaczęła romansować z jednym z „przyjaciół domu”, a ostatecznie zostawiła męża. Ten mimo wszystko ją kochał i zostawił jej cały swój spadek w tym prywatne notatki. Z chęci zysku Teresa Förster postanowiła część z nich wydać, co zrobiła w latach trzydziestych XIX w. I tam znaleźć możemy owe narzekania na „polnische Wirtschaft”, tudzież na porównanie sytuacji polskich chłopów z wołami r0boczymi.
Tutaj przechodzimy do najciekawszego wątku. Otóż wedle wikipedii, a także popularyzatorów historii jeszcze z doby rozbiorów, czego skutki można czasem czytać do tej pory, listy Jerzego Adama, wydane w latach trzydziestych XIX wieku, miały być powodem ukształtowania się w drugiej połowie XVIII w. pojęcia „polnische Wirtschaft” oraz negatywnej oceny Polaków i Rzeczpospolitej.
Wystarczy proste porównanie dat, i jasnym jest, że mamy do czynienia z najzwyklejszą manipulacją. Świetnie wiemy, kto i dlaczego budował w drugiej połowie XVIII w. czarną legendę Polski i Polaków. Był to dwór pruski, który rzucał najtęższe pióra do pokazania światu, że Rzeczpospolita istnieć nie powinna. Niestety, pech chciał, że właśnie w tym okresie, w Niemczech, rodziła się nowoczesna historia uniwersytecka. Stąd wielu komentatorów, a potem historyków XVIII i XIX wieku z całej Europy bez większej refleksji powielało taką ocenę naszego kraju. Jednak w drugiej połowie XIX wieku ten pogląd zaczął się niezmiernie komplikować. Liczne edycje źródłowe, krytyczne prace m.in. naszych historyków, dość ostro falsyfikowały fryderycjańską propagandę. No i właśnie wtedy szukać zaczęto „niezależnych” źródeł potwierdzających berlińską wersję naszej historii. Niemieccy badacze w pewnym momencie dosłownie wyciągali z każdej możliwej relacji wszelkie negatywy o Polsce, jakie tam mogli znaleźć. Rzecz jasna wypowiedzi Förstera, znanego przeciwnika pruskiej polityki końca XVIII w. były dla takich działań nie lada gratką. Przy czym zdecydowana większość z nich została całkowicie wyrwana z kontekstu. „Zapomniano” też o równie krytycznych opiniach Jerzego Adama na temat stosunków społecznych w Niemczech, czy w Anglii.
Notabene te wypowiedzi naszego podróżnika znalazły się w doborowym towarzystwie, gdyż chętne w takich publikacjach przytaczano i słynną refleksję Jana Kazimierza i pomstowania Piotra Skargi. Najśmieszniejsze jest to, że czytając cały dziennik Förstera (wydany w głębokim PRL-u po polsku) jego obraz Polski jest o wiele bardziej zniuansowany i delikatniejszy niż znane wszystkim opinie naszych oświeceniowych myślicieli z Kołłątajem i Staszicem na czele.
Trudno zatem się nie zdenerwować, gdy człowiek się naocznie przekonuje, że ludzie wstydzący się całych rozdziałów naszej polskiej historii, które nie przynoszą nam w niczym wstydu, a wręcz chlubę, piszą i wierzą w tego typu opowieści.
Zaś notkę tą piszę uczony doświadczeniem. Dziś ktoś oszkaluje Förstera, a jutro będziemy czytać o wybitnym niemieckim astronomie z Torunia, który z Polską nie ma absolutnie nic wspólnego. Już raz obcinano naszą pamięć historyczną do ram prymitywnego, komunistycznego nacjonalizmu. I ze skutkami tego borykamy się do dziś.
Inne tematy w dziale Kultura