Feterniak Feterniak
488
BLOG

Lekość bytu historyka

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Pisząc ostatnio o nauce poza uniersytetami rzecz jasna pochyliłem sie nad jednym z wielu aspektów dyskusji na temat badań naukowych w humanistyce. Ponieważ koszula jest zawsze bliższa ciału, to dziś bez wielkiego teoretyzowania chciałbym, konynuując ten temat, podzielić się kilkoma refleksjami na temat bytu historyka.

Dla dociekliwych, którzy na tym portalu wyjątkowo lubią pochylać nad cv poszczególnych blogerów, z góry podaję to, co chyba już z dwa razy ostatnimi czasami pisałem w komentarzach. Jestem wykształconym historykiem i jak najbardziej czynnie uprawiam tą profesję. Uprawiam ją jednak nade wszystko społecznie i z zamiłowania, dlatego byłbym wdzięczny za nieobarczanie mojej skromnej osoby zarzutami kierowanymi wobec pracowników uniwersytetów, jednostek badawczych, czy badaczy wynajętych przez różnorakie byty do opisania jakiegoś historycznego wątku. Tak jak nie każdemu psu na imię Burek, tak nie każdy historyk jest członkiem "korporacji akademickiej" tudzież z tejże historii się zawodowo utrzymuje.

Gdy przyznaję się zatem do bycia historykiem, to w większości lokalnych środowisk, ten fakt zazwyczaj przyjmowany jest bardzo ciepło. Jednak nie jest to standard - w takim Gdańsku do bycia historykiem ponoć lepiej się nie przyznawać. Ponieważ w stolicy Pomorza bywam dość rzadko, to może bym tego nie zauważył, gdyby nie to, że taką refleksją dzielą się dość często nasi goście – historycy z tego miasta – których czasem ściągamy na nasz kociewski fyrtel jako prelegentów, autorów, czy dyskutantów w organizowanych przez nas wydarzeniach poświeconych przeszłości. Znaczna ich część podkreśla właśnie, że u nas, na przysłowiowej prowincji, odnajdują ciągle uznanie dla swojej pracy, o które im już trudno w rodzinnym mieście.

Swego czasu pochyliliśmy się w takim trójmiejskim gronie na tą sprawą i doszliśmy do wniosku, że ma to związek ze społecznym odbiorem pracy historyków. Najkrócej rzecz ujmując, poza ośrodkiem akademickim zainteresowani przeszłością spotykają się z dość konkretnym owocem pracy historyka, który często porusza temat ważne dla lokalnej społeczności. Jak już ktoś się publicznie przyznaje do uprawiania historycznego fachu, to zazwyczaj ma w związku z tym coś konkretnego i ciekawego do przekazania (od razu zaznaczam, że uczenie historii w szkołach nie oznacza z automatu, że się jest aktywnym historykiem). Tymczasem w Gdańsku, a może lepiej w tamtejszych mediach, królują rzeczy nie tylko dość tematycznie abstrakcyjne (jak np. jakieś monografie o huzarach cesarza Wilusia), ale nade wszystko często po prostu kiepskie warsztatowo. Na dodatek z statusem historyka obnoszą się różni publicznie znani ludzie, którzy od czasu obrony pracy dyplomowej dnia nie spędzili na jakimkolwiek badaniu, że o pewnym premierze, czy innym marszałku wspomnę.

Stąd często w mediach widać i słychać ludzi, którzy podpisywani są jako historycy (czy wręcz można powiedzieć, że obsadzani w roli historyków), a są tak naprawdę albo politykami, albo zwykłymi urzędnikami i badaniem historii się nigdy na poważnie nie zajmowali i stąd niewiele ciekawych rzeczy mają na jej temat do powiedzenia. Już słynny dyrektor Władysław Zawistowski z gdańskiego urzędu marszałkowskiego, który w Radiu Gdańsk ma audycję odkrywającą różnorakie smaczki związane z epoką "Ogniem i mieczem" i "Potopu", jest ciekawszy i wiarygodniejszy od polityka, który w dyskusji np. o prawdziwym znaczeniu przepędzenia Niemców przez Armię Czerwoną w 1945 roku, w co drugim zdaniu podpiera się frazą "jako historyk", choć ostatni raz cokolwiek badał jeszcze na studiach.

Swoją cegiełkę w tej sprawie dołożył swego czasu IPN, którego licznie wydawane i mocno reklamowane prace były często po prostu czytelniczo niestrawne (dziś podobną droga podąża Europejskie Centrum Solidarności). IPN zaś jest o tyle tutaj ciekawy, że w pewnym momencie wręcz zalewał propozycjami organizacji spotkań, promocji i wystaw, które są owocem badań jego historyków, wszystkie byty mające cokolwiek wspólnego z historią. Niestety ich poziom był bardzo nierówny, a zdecydowana większość tej oferty była po prostu niestrawna dla przeciętnego , a nawet zianteresowanego przeszłością, człowieka.

W takim powiatowym mieście na Kociewiu, czy Kaszubach niemiernie trudno jest przekonać kogokolwiek do organizacji promocji tego typu prac, gdyż lokalni „kultutregerzy” zazwyczaj dobrze znają gusta danej społeczności i na kilometr wyczują pracę, która nikogo po prostu nie zianteresuje. Natomiast w Gdańsku, każde dzieło wyprodukowane przez publiczną instytucję (tudzież zawodowe wydawnictwo) promocję ma niejako z urzędu. Dlatego obywatel prowincji, taki jak ja, może przeżyć spory szok, gdy po promocji poważnej pracy znanego profesora, recenzowanej przez innego luminarza nauki, organizatorzy piali z zachwytu nad trzydziestosobową widownią. Taka widownia to budzić może zachwyt w ośmiotysięcznym Pelplinie, ale w czterystutysięcznej metropolii? Szok ten jednak znacząco się zmniejsza, gdy ma się za sobą udział w spotkaniu autorskim (promowanym nawet w TV), a którym poza organizatorami i rodziną autora, było się wraz z uroczą koleżanką jedyną widownią.

Jakimś cudem do bliskich mi Starogardu i Tczewa, w ostatniej dekadzie nie zawitał z promocją żaden taki „historyczny”tytuł. Rzecz jasna to nie oznacza, że dobre, a nawet świetne prace w Gdańsku nie wychodzą. Jak najbardziej wychodzą. Ale giną w przysłowiowym tłumie. A ludzie wyrabiają sobie opinię na temat całkoształtu. Stąd być może koledzy i koleżancy, ktorzy nad Motławą robią naprawdę porządną robotę historyczną czują pewien niedosyt w odbiorze swojej pracy.

I tutaj wracamy do wątku z poprzedniej notki. Można być bowiem historykiem pracując w archiwum Urzędu Skarbowego, bibliotece miejskiej, prowadząc firmę księgową, czy w końcu pracując w szkolnictwie powszechnym. To ostatnie warto podkreślić, bo autorami zdecydowanej większości ważnych prac dotyczących historii lokalnych są zazwyczaj aktywni, bądź byli nauczyciele (niestety mimo to w masie nauczycieli-historyków, tworzą oni niewielki odsetek). Co ciekawe często dziś uczący przedmiotów dość odległych od historii, jak informatyka, czy technika.

Jest też jeszcze jeden element mający wpływ na ocenę historyków – otóż za pisanie rzeczy historycznych wzięli się także amatorzy nie mający elementarnego czasem warsztatu. O potrzebie tego warsztatu pisałem na tym blogu już parę miesięcy temu, więc teraz tylko powtórzę, że ludzie nie potrafiący wyszukać odpowiedniej literatury i źródeł, ani wczuć się w realia epoki często tworzą prace, którym bliżej do science fiction niż opisu przeszłości.

To zjawisko zaczęło się już w latach dziewięćdziesiątych i pamiętam kilka spotkań z tego okresu, gdy młody, pewny siebie dziennikarz, który chyba nawet nie miał studiów, pouczał osiemdziesięciolatków, że to co oni pamiętają o realiach życia w sanacji to jedynie przejawy starczej demencji, bo to jak było, to wie jedynie on. A wie, bo przeczytał jakiś jeden do tej pory nieznany pamiętnik. I takich autorów można wymienić na pęczki.

Mój ulubiony przykład takiej postawy z ostatnich lat: Jeden ze starogardzkich (znanych zresztą w całym regionie) nauczycieli fizyki (z zawodu, bo z zamiłowania dziennikarz oraz trener tenisa) wziął się np. ostatnio za wyjaśnianie skąd pochodzi nazwa Kociewie, zanotowana po raz pierwszy w 1807 roku, przy okazji marszu wojsk generała Dąbrowskiego na Gdańsk. No i odprawiając jakieś tajne fizyczne czary, z użyciem wielu wyrazów typu wektor, koniunkcja i kondensacja, wyszło mu, że patrol, który w rozkazie miał się spod miasta Nowe kierować na owe Kociewie nie szedł wcale na nieodległy Gniew, jak się wydawało do tej pory, ale przeprawiając się przez Wisłę dojść miał aż gdzieś pod Malbork. Kontrargumenty, że po drugiej strony Wisły operowała całkiem inna francuska armia i żołnierze Dąbrowskiego nie mieli czego tam szukać albo, że po drodze byli rozpoznani już wcześniej Prusacy i nikt przy zdrowych zmysłach, nie kazał by sie przez nich przebijać za Wisłę, zaś rzeczony patrol, bez użycia pojazdów mechanicznych, nie był by w stanie nawet przebyć takiej odległości, do odkrywcy prawdziwej historii początków Kociewia wcale nie docierały.

I ową sensację wydał w poręcznej, nie za drogiej i szeroko promowanej pracy. Najciekawsza zaś była jego reakcja na naszą (regionalnych badaczy przeszłości) reakcje. Tych, którzy zignorowali jego "odkrycie", jako niewartą uwagi bzdurę, zaczął dość niewybrednie oskarżać o brak jakichkolwiek kwalifikacji do zajmowania się przeszłością, co wynikać miało z faktu, że nie docenili tak istotnej pracy, jak jego dzieło. Znalazło sie jednak paru takich, którzy nie tylko odnieśli się do jego książki, ale nawet zaprosili go na dwie czy trzy dyskusje na ten temat, na których dość taktownie acz zdecydowanie wykazali słabe punkty jego rozumowania. W zamian określeni zostali jako zamknięci w ciasnym kastowym myśleniu i... zignorowani. Nasz dzielny fizyk nawet nie podjął próby obrony swoich tez i na ostatnim takim spotkaniu (w którym miałem okazje sam uczestniczyć) po wygłoszeniu swoich poglądów po prostu opuścił salę, nim zabrał głos ktokolwiek inny. I pan Bogdan Kruszona, bo o nim mowa, nie jest tutaj jakimś wyjątkowym przedstawcielem tropicieli prawdziwej historii. Nie mniej na pewno najbardziej kociewskim z takowych.

Naprawdę zaś frapujące jest korelacja między stosunkiem takich osób do historii jako nauki a końcowym efektem ich pracy. I mniej ktoś narzeka na niekompetencje dotychczasowych badaczy tematu tudzież bezużyteczność dotychczasowych badań, tym jego praca jest sensowniejsza i lepiej uargumentowana. Rzekłbym nawet, że często właśnie historycy-hobbyści, którzy w swoich pracach pozytywnie oceniają pracę specjalistów, najczęściej błędne teorie i interpretacje tym specjalistom są w stanie udowodnić.

Zaś lista owych pretensji jest czasem porażająca. Moim hitem była ta, skierowana wobec niejakiego Franza Schultza, pruskiego historyka Pomorza sprzed stu lat, że nie przetłumaczył swoich prac na język polski. Dla prawdy zaznaczmy, że pojawiają się (ale o wiele rzadziej) pretensje odwrotne, że historycy tłumacząc jakieś źródło, pozbawili autora takiej opinii możliwości kontemplowania oryginału. Standardem są zarzuty, że autor pracy o takim Tczewie, pisze za mało o Starogardzie i na odwrót, albo, że poprzednik-specjalista opisujący dane zagadnienie nie wykorzystał niezwykle istotniej, wydanej w Nowej Zelandii pracy, która co prawda dotyczy okresu o dwa wieki późniejszego, ale jest przecież „z zachodu”, więc z definicji lepsza, niż wszystko co powstało w Polsce.

Dziś to zjawisko zresztą radośnie rozkwita (i pogłębia ową złą opinię), bo dzięki internetowi każdy może być specjalistą. Zresztą można to zaobserwować choćby tutaj na salonie. Tylko znów widać korelację między warsztatem a ostatecznym efektem pracy. Ponieważ w swej pracy zawodowej miałem niedawno kontakt z maturzystami, i ich umiejętnościami korzystania z możliwości internetu, więc nie dziwi mnie, że wielu tropicieli historycznych fałszów i zaniechań nie ma elementarnych, wydawało by się, umiejętności w korzystaniu z bibliotek cyfrowych i dostępnych on-linne bibliografii. Skoro młodzi, kreatywni i głodni wiedzy ludzie uważają, że cała sztuka szukania informacji, to zadanie odpowiedniego pytania „panu Google”, wyszukiwarce facebooka i ewentualnie (acz to wyższa szkoła jazdy) zadanie pytania na specjalistycznym forum, to nie ma co się dziwić mojemu pokoleniu, albo ludziom ode mnie starszym, że znalezienie od dawna zdigilalizowanej pracy w którejś z bibliotek cyforwych sprawia im spore problemy.

Nie mniej to właśnie dzięki internetowi przeżyłem parę lat temu szok, gdy znany mi skąd innąd osobiście dość, mocno kontestujący wszystkich i wszystko historyk-hobbysta „zabłysnął” fundamentalną nieumiejetnością odczytania adresu bibliograficznego. Ot, uparł się, że artykuł w pewnej pracy zbiorowej powinien być dostępny w bibliotekach pod nazwiskiem jego autora, a nie redaktora tudzież pod tytułem całej książki. I, co pouczające, próbujący pomóc mu forumowicze nie byli w stanie przekonać go do prawidłowego wykorzystania tego zapisu. Od tego czasu inaczej odbieram jego narzekania na temat fatalnego stanu księgozbiorów pomorskich bibliotek...

Co ciekawe internet przyniósł także nowy rodzaj zarzutów, który do tej pory się nie pojawiał. Nawet dla zwykłych hobystów ery analogowej najważniejsza była dostępność do jakiegoś źródła. Łacina, rosyjski, czy szwedzki, o niemieckim i angielskim nie wspominając nawet, nie były zasadniczym problemem, gdy zależało na zdobyciu nowych informacji. Zresztą zdecydowana większość zajmujących się historią, niezależnie od formalnego wykształcenia zazwyczaj chciała tak, czy siak dotrzeć od oryginału, bo każdy kto troszkę zajmował się transkrypcją historycznych tekstów wie, jak łatwo w trakcie tłumaczenia zagubić jakiś ważny sens. Ale dostępność internetowych translatorów plus coraz większa oferta cyfrowych bibliotek, zrodziła, w nowym pokoleniu tropicieli historycznych tajemnic, chęć otrzymania danej informacji bez większego wysiłku. Stąd nagle pojawiły się żądania by wszystko było po polsku.Teraz, zaraz.

Nic dziwnego, że kilka trójmiejskich wydawnictw w ostatnich latach rzuciło się na tłumaczenia niemieckich prac sprzed 1945 roku. Niestety tutaj rządzi kapitalizm. Rzecz jasna bowiem najpierw wzięto się za tłumaczenia rzeczy lekkich, przyjemnych i nade wszystko interesujących masy. Ot, choćby jakby historię powiatu puckiego i wejherowskiego rzeczonego Franza Schultza. Praca na tyle niedawna, że spokojnie ją przetłumaczy absolwent germanistyki, który niezbyt się potem będzie przejmował ewentualnymi zarzutami dotyczącymi błędów w tłumaczeniu. To całkiem inna bajka niż wzięcie na warsztat takich protokołów królewskiej komisji morskiej z czasów Zygmunta III, których sama warstwa językowa stanowi barierę dla większości germanistów. Znajomy, który na podstawie tychże akt pisał pracę magisterską pytaniem na temat jednego ze sformułowań tam znalezionych, zaangażował na kilka miesięcy kilkunastu historyków i germanistów z trzech krajów. Brutalna prawda bowiem jest taka, że dobrych specjalistów w konkretnych dziedzinach (jak tutaj marynistyka XVII w.), którzy mogą dobrze przetłumaczyć i zinterpretować dokument sprzed połowy XIX wieku jest mocno ograniczona, a ich „lista zadań” często ustawiona jest na lata. To zaś dedykuję wszystkim narzekającym, że owi mityczni, czy raczej anegdotyczni „naukowcy” śmieli nie przetłumaczyć ważnego dla nich i świeżo właśnie odkrytego dzieła. No cóż. Warto czasem mieć świadomość rzeczywistości.

Zaś wyniki sprzedaży tłumaczenia wspomnianego Franza Schultza dość jasno pokazują, dlaczego nikt za masowe tłumaczenia źródeł z przeszłości się nie bierze. Liczba zainteresowanych poglądami niemieckich historyków na dzieje tych dwóch powiatów (opisanych też w polskich pracach) jest po prostu nad wyraz ograniczona. A to przecież, jak już wcześniej wspomniałem, publikcje Schultza, to przecież źródła przystępne i przyjrmne.

Rzecz jasna nie ma już o czym mówić, gdy tłumaczenie naszego „białego kruka” od dawna istnieje, tylko na nie nie trafiliśmy. To się zdarza dość często, ostatnio choćby jeden z pomorskich senatorów tak głośno promował „pionierskie” tłumaczenie pewnej pracy XIX wiecznego księdza, że zirytowani bibliotekarze z nieodległego uniwersytetu na ziemi chełmińskiej zdigitalizowali istniejące od przedwojnia i dostępne do lat w ich zbiorach pierwsze tłumaczenie oryginału. Ot, „pionierów” zmylił pewnie fakt, że pierwszy tłumacz przetłumaczył również tytuł, który po polsku nieco odbiegał od wersji, jaką wyrzuca z siebie translator Google. Nie zrażeni tym faktem "pionierzy" ogłosili wkrótce światu, że digitalizacja niczego przecież tak naprawde nie udostępnia, bo przecież w starszych systemach operacyjnych owe dzieło otwiera się tak wolno...

 

Reasumując te rozważania, widać wyraźnie, że tak jak nie każdy nazywający się historykiem historię tak naprawdę bada, tak nie każda książka, która opowiada o historii, jest wartą uwagi publikacją. Nie mniej to tak ci wszyscy ludzie, jak i te wszystkie książki maja wpływ na odbiór badaczy przeszłości w społeczeństwie. Jednak pocieszające jest, że ludzie wcale nie są tacy głupi, jak ich obraz kreślą media i zdecydowana większość interesujących się historią potrafi odróżnić ziarno od plewa. Zaś całkiem optymistycznie to wygląda gdy w lokalnym środowisku funkcjonują pasjonaci, którzy na różne sposoby zabiegają o popularyzację ważnych dla owej społeczności treści. U nas na Kociewiu, u sąsiadów na Kaszubach i Żuławach nie jest z tym źle.

I oby takich miejsc jak najwięcej.

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Kultura