W ostatnich dniach tak się jakoś zdarzyło, że z różnych stron „atakowały” mnie dyskusje i głosy na temat stanu polskiej humanistyki. Rzecz jasna w dość zgodnym chórze mówi się i pisze o upadku tejże humanistyki na polskich uczelniach, o fatalnym poziomie studentów, i naukowców, o takiej oczywistości jak zgubne działania państwa, już nie wspominając.
Mój stosunek do tzw „nauki uniwersyteckiej” jest dość ambiwalentny. Jeszcze na studiach, a studiowałem „nauczycielkę życia” w Gdańsku, system, jaki funkcjonuje na dzisiejszych uniwersytetach (a według mnie zmiany z ostatnich dwóch dekad są w sumie kosmetyczne), wzbudził moje szczere zdumienie. Być może dlatego, że moje wcześniejsze zawodowo-szkolne doświadczenia pozwoliły mi się zetknąć z dużymi, dobrze funkcjonującymi instytucjami w porównaniu z którymi, uniwersytet wydawał się przaśną wczesnokapitalistyczną manufakturą.
Warto tutaj bowiem jedną rzecz zaznaczyć. Często w różnych dyskusjach polskim uczelniom zarzuca się feudalizm, albo funkcjonowanie na zasadach rodem z komunizmu (co już jest ciekawe, bo jak by nie patrzeć, trudno te rzeczy ze sobą wprost łączyć). I ja nie przeczę, że niektóre elementy „świata akademickiego” takimi przymiotnikami można śmiało opisywać. Nie mniej uczelnia w III RP jako całość to byt nad wyraz kapitalistyczny. Byt, który ma osiągnąć zakładane przez właściciela (państwo) zyski (w przypadku humanistów przez lata jego głównym kryterium było wyprodukowania jak największej ilości magistrów), jak najmniejszym kosztem. Zaś cały problem tkwił w tym, że takowym kapitalistycznym bytem sterowali zazwyczaj ludzie mający blade pojęcie o zarządzaniu tego typu przedsięwzięciami.
W moim macierzystym UG kolejni rektorzy uznali, że najbardziej studentów przyciągną mile i sympatyczne okoliczności przyrody, czytaj nowe budynki. I przez ostatnie dwie dekady, de facto zbudowano uniwersytet od nowa. Ubocznym tego efektem, przynajmniej w uczelnianej humanistyce, było całkowite odpuszczenie działki którą określić możemy popularną frazą „kapitał ludzki”. I naprawdę każdy kto obserwował, jak ludzie, którzy powinni być najcenniejszym „produktem” takiej uczelni, czyli studenci i doktoranci, szybko i kategorycznie odcinali się od pomysłu kontynuowania karier naukowych, pozostawał w głębokim szoku, jak jakiekolwiek władze akademickie mogą dopuścić, że uczelnia nie odnosi jakichkolwiek korzyści z pracy swoich najlepszych absolwentów.
Łatwo dziś można wyjaśnić ową ślepotę. Rzecz jasna od czasu do czasu jakiś wybitny student, a potem doktorant na uczelni jednak zostawał. Co istotniejsze jednak, na każdym kierunku i pewnie na każdym roku byli ludzie, którzy od pierwszego dnia studiów marzyli o pracy na uczelni i którzy byli gotowi naprawdę na wszystko by swój cel osiągnąć. Nie była to być może zbyt liczna grupa, ale wystarczająca by na różnorakich konkursach na różne stanowiska pojawiało się po kilkunastu kandydatów, tworzących wrażenie, że uczelnia to praca marzeń. Faktem, że do takich konkursów nie garneli się laureaci różnorakich nagród, jakoś nikogo z władz nie frapował.
Pisałem jednak o ambiwalencji, bo uniwersytet cały czas jest uniwersytetem, czyli miejscem, gdzie chłonny wiedzy młody człowiek może tą wiedzę znaleźć. I naprawdę trudno mi rzucać same gromy na macierzystą uczelnię, gdy spotkałem na niej wielu naprawdę mądrych ludzi, którzy mi nie tylko otworzyli oczy na wiele rzeczy, ale przede wszystkim nauczyli historycznego fachu. I do dziś wielu z nich wyznacza nowe ciekawe kierunki, będąc czasem najwybitniejszymi specjalistami ze swoich dziedzin na świecie. Że wspomnę o profesorze Śliwińskim od średniowiecza, profesorze Kiziku od nowożytności, czy Józefie Borzyszkowskim od interdyscyplinarnego regionalizmu w ostatnich dwóch wiekach. Bo mimo wszystko uniwersytety są cały czas miejscami, gdzie można zdobyć niezbędne dla badacza dziejów doświadczenie i umiejętności oraz prowadzić poważne badania naukowe. Szkopuł jednak w tym, że bardzo trzeba tego chcieć. A jak się nie chce, to i tak można zostać magistrem. Na szczęście wśród pracowników jak i studentów jest całkiem spore grono, któremu się chce i których aktywność stanowi mocny kontrast do przaśnej akademickiej rzeczywistości w naszym kraju.
Przytaczając te nazwiska chcę przejść do ważnego faktu, który w różnych dyskusjach nad polską humanistyką po prostu umyka. Słabość naszych uczelni wynika przecież z głównie z tego, że stały się zwykłymi szkołami zawodowymi, czasem wręcz przyzakładowymi w stylu tych organizowanych przed wiekiem przez takich łódzkich fabrykantów. Stąd trudno by ludzie skoncentrowani na akordowej produkcji studentów mieli czas na poważne badania. Przyroda jednak nie znosi próżni i systemowa słabość uczelni wcale nie oznacza, że w Polsce zamarły poważne badania humanistyczne. Choć znaczna część naukowców w poszukiwaniu materialnego dobrobytu poszła właśnie w ów akord, kolekcjonując zajęcia na różnych uczelniach, to wcale niemała część po prostu zaczęła uprawiać naukę albo całkiem poza uczelniami, albo jedynie pod szyldem macierzystych jednostek. I owoc ich pracy wcale nie jest powodem do wstydu.
Ja od lat głoszę śmiałą tezę, że wręcz nigdy w naszej historii badania humanistyczne nie miały się tak dobrze, a nasi naukowcy nie mieli tylu poważnych osiągnięć. I to w dziedzinach dotyczących rzeczywistych problemów społecznych, a nie jedynie w teoretycznych analizach.
Rzecz jasna teza to dyskusyjna, ale gdy popatrzymy na naprawdę istotne dla współczesnych Europejczyków zagadnienia: problemy społeczne wynikające z bezrobocia, funkcjonowanie osób starszych, poradnictwo pracy dla osób młodych, czy ostatnio głośne (ze względu na Francję) funkcjonowanie języków mniejszościowych i regionalnych (którymi mówi na co dzień 100 mln mieszkańców naszego kontynentu), to nie tylko znajdziemy wśród ważnych badaczy tych problemów Polaków, ale nierzadko nasi rodacy są twórcami nowych, ogólnoeuropejskich kierunków, inicjatyw a nawet organizacji naukowych pochylających się nad tymi sprawami.
Sedno zaś tkwi w tym, że ta aktywność nie tyle jest owocem pracy naszych uniwersytetów, co owocem pracy powstałej mimo funkcjonowania naszych uczelni. Większość z tych cennych prac prowadzonych jest w ramach różnych towarzystw naukowych, samodzielnych jednostek badawczych (gdzie wcale nie króluje PAN), albo w ramach międzynarodowych projektów (tam najczęściej właśnie wykorzystuje się szyld uczelni, zazwyczaj jednak jak najstaranniej starając się uniknąć żywszego zaangażowania w daną rzecz uczelnianej administracji). Stąd powoli dziś jest standardem, że na różnorakich konferencjach dominować zaczynają zawodowi historycy z muzeów, towarzystw, czy innych nieuniwersyteckich instytucji.
Gdy się zacznie analizować konkretne przykłady z historii, fakt ten jest wręcz uderzający. Ani jedna ważna praca dotycząca II wojny światowej i okupacji na terenie Pomorza Gdańskiego nie powstała na tutejszych uniewersytetach. Te najistotniejsze, autorstwa spółki Andrzej Gąsiorowski i Bogdan Chrzanowski, powstały w Muzuem "Stutthof", a autorzy, posiadający profesorskie tytuły, na uczelniach sobie jedynie dorabiają. Tak samo gros najważniejszych prac dotyczących mojego okresu nowożytnego, wydanych przez gdańskich naukowców jest zazwyczaj związana z ich aktwynością w ramach Muzeum Miasta Gdańska, albo Centralnego Muzuem Morskiego.
W działce historii regionalnej jest jeszcze gorzej. Już nie większość, ale praktycznie wszystkie prace dotyczące historii Kociewia i Kaszub są owocem albo zainteresowań lokalnych samorządów (różne historie miejscoości i gmin), albo pracy badawczej muzeów, czy stowarzyszeń (tu króluje Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie wraz z Instytutem Kaszubskim). Tematyka regionalna w opracowaniach uniwersyteckich pojawia się albo przy okazji jakichś większych projektów, gdzie potrzeba jest zaistnienia z jakąś lokalną tematyką, lub wtedy, gdzy uniwersytet jest jednym z wielu partnerów dużego projektu badawczego (jak ostatnio międzynarodowy cykl badań o historii Żydów pomorskich).
Co ciekawe nawet IPN, kóremu posiadanie archiwaliów służb PRL oraz dość luksusowe warunki pracy badawczej, dają dziś praktycznie monopol na zasadnicze opracowania dotyczące lat 1939-1989, do zajęcia się najistotniejszymi statutowymi wątkami dotyczącytmi Pomorza (czyli zbrodniami niemieckimi w Piaśnicy i Szpęgawsku, gdzie w 1939 roku zamordowano w sumie co najmniej kilkanaście tysiecy osób), przymusiły dopiero organizacje historyczne i ich członkowie, którzy zaczęli tą instytucje zasypywać różnymi dokumentami odnalezionymi w archiwach niemieckich. A i tak dziś (po zakończonym śledztwie na temat Piaśnicy, a przed takowym poświęconym Szpegawskowi), o wiele więcej na temat tych zbrodni dowiemy się z popularyzatorskich opracowań lokalnych historyków, niż z wydawnictw Instytutu.
Rzecz jasna w większości tych instytutcji pierwsze skrzypce wiodą uczeni pracujący również na uniwersytetach. Lecz widać wyraźnie, że dla większości z nich naukowe życie koncentruje się właśnie w muzum, towarzystwie, czy instytucie naukowym, a nie na uniwersytecie. Patrząc bardzo krytycznie na pracę najlepszych historyków z UG, to jedynie uniwersyteccy mediewiści pozostają ciągle "pełną gębą" pracownikami swojej uczelni, acz grzebiąc ciut gębiej, to i tutaj szybko się zorientujemy, że ich najciekwsze projekty badawcze powstały raczej obok niż na uczelni.
Pisze o tym, by mocno zaznaczyć, że jest naukowe życie historyczne poza uniwersytetami. Bez wątpienia szkolnictwo wyższe potrzebuje głębokich zmian. Jednak, w przeciwieństwie do wielu innych ja jestem głęboko przekonany, że skupić się należy na zmianach systemu i organizacji, bo naukowców mogących doprowadzić polskie akademie do naukowego rozkiwtu mamy już teraz. Należy to tylko wykorzystać i na tym bym się w pierwszym rzucie skoncentrował. Dziś reforma humanistyki na uniwersytetach to przede wszystkim zadanie z zakresu oświaty a nie naukowych badań.
O czym warto by wszyscy, utożsamiający badania naukowe z uniersytetami, pamiętali.
Inne tematy w dziale Technologie