Gdy czyta się artykuły prasowe, a nawet niektóre książki opisujące minione dzieje, to często wydaje się, że ich autorzy bardzo dosłownie traktują słynną frazę „historia jest nauczycielką życia”. Częstym bowiem jest takie przedstawianie wydarzeń historycznych, jakby ich bohaterowie byli i działali według współczesnych, a co najmniej XX wiecznych reguł i schematów i ich działania mają proste przełożenie na dzisiejsze sprawy. Równie bowiem niebezpieczny, jak nie niebezpieczniejszy od nierzetelności faktograficznej jest brak zrozumienia dla realiów i mentalności ludzi z opisywanej przez nas epoki.
Rzecz jest to niby oczywista, ale niestety wystarczy się rozejrzeć by znaleźć zalew różnych opinii, sugestii, czy sądów, w których bohaterom ze średniowiecza, czy nowożytności przypisuje się całkowicie nierealne motywacje.
Na jednym z egzaminów na gdańskich studiach historii, pewien profesor czasem zadawał pytanie: „Dlaczego w XVII wieku było tak wiele procesów czarownic? Dlaczego ludzie tak często oskarżali innych o czary?”. Odpowiedź była dla wielu zaskakująca: „Oskarżano o czary i sądzono za nie, bo czarownice po prostu wtedy istniały”. I nie ma to nic wspólnego z Harrym Potterem, czy szerzeniem jakiegoś okultyzmu, ale zwykłym zrozumieniem mentalności tej epoki. Byli wtedy ludzie, którzy głęboko wierzyli, że można dzięki czarom wywołać różne rzeczy i wielu czynnie próbowało to wykorzystać. I rzecz jasna możemy dziś to zjawisko analizować pod względem psychologicznym społecznym, czy prawnym, ale nie zmienia to faktu, że wielu z sądzonych za czary, faktycznie tymi czarami się zajmowało. I nawet jak byśmy dziś nazwali taką działalność zwykłym ziołolecznictwem, to wcale nie oznacza, że ówczesny zielarka nie uważała, że czaruje...
Ogromne braki w owym wyczuciu mentalności danej epoki widzę też u wielu osób pochylających się nad moją ulubiona nowożytnością. Pułapka jest tu zwykle także to, że w XVIII w. doszło tutaj do bardzo dużej, spowodowanej nurtami oświeceniowymi, zmiany. Stąd czasem nawet osoba całkiem nieźle poruszająca się w tematyce Sejmu Wielkiego ma duże problemy przy interpretacji wydarzeń z czasów potopu.
Wiele tego rodzaju uproszczeń i przeinaczeń, wynikających z braku wiedzy o realiach, można napotkać choćby pracach opisujących XVII-wieczne wojny na Pomorzu Gdańskim. Szwedzi w nich często jawią się jako godni poprzednicy Armii Czerwonej, zaś Gustaw II Waza opisywany jest jako religijny fanatyk, za cel życia wyznaczający sobie tępienie papistów. Na takich fundamentach niezmiernie trudno dalej budować rzetelne i sensowne analizy historyczne. A już całkiem serwujący takowe opinie badacz grzęźnie, gdy przychodzi mu do zajęcia się tym czy innym obywatelem Rzeczpospolitej, z którego zachowania nijak nie widać śmiertelnej nienawiści do Szwedów. I tym sposobem karty, tak pisanej historii zapełniają nam zdrajcy, spiskowcy i inni godni wszelkiego potępienia...
Zaś pewnego przykładu tego, o czym tutaj piszę, pozwalam sobie przedstawić pewną kociewską historyjkę z pierwszej połowy XVII w.
Jednym z najcenniejszych dokumentów dotyczących historii tej części Pomorza, jest spisywana w XVII w. kronika miejscowego, pelplińskiego, zakonu cystersów. Dla czasów wcześniejszych posiłkowano się zachowanymi dokumentami, jednak wydarzenia z XVII w. są już spisane na podstawie albo relacji ustnych, albo osobistych doświadczeń autorów. Pierwszym autorem tego dzieła był podprzeor Jan Kletner, który opisywanych poniżej wydarzeń był częściowo świadkiem. Łaciński tekst kroniki spoczywa do dziś w rękopisie, choć jego znaczne fragmenty upowszechnił w swoich dziełach ks. Stanisław Kujot. W pelplińskiej bibliotece jest jednak także tłumaczenie całości, dokonane w latach osiemdziesiątych minionego wieku przez ojca Pisa Turbańskiego, które, choć może niedopracowane językowo, jest całkiem niezłe merytorycznie.
I w tejże „Kronice Klasztoru Świętego Zakonu Cystersów w Pelplinie” znajduje się pod rokiem 1626 bardzo ciekaw zapis. Przypomnijmy w lipcu tego roku Gustaw II Adolf, król Szwecji wylądował w Piławie i szybkim marszem zajął większość Prus Królewskich. Na wieść o tym:
„O. opat z konwentem o tym usłyszawszy i widząc, że nikt mu nie przeszkadza, a by bracia nasi razem z dobrami stali się łupem wroga, wysłał ich do Polski do różnych klasztorów(...). Aby zaś klasztor nie był całkiem ogołocony, dwaj konwersi pozostawieni br. Jan Koronowski i Tomasz Margello byli strażnikami murów ”.
Ucieczka ta miała miejsce w drugiej połowie lipca i najpóźniej po kilkunastu, jak nie kilku dniach miała miejsce taka sytuacja:
„Tak wszystko wokoło zająwszy w końcu przybył na początku sierpnia sam król szwedzki do klasztoru w Pelplinie, w którym nikogo oprócz br. Tomasza (drugi bowiem konwers strachem zdjęty w wodzie się ukrył po szyję) nie znalazłszy zaraz kazał mu być spokojnym i dobrej myśli, a te słowa jakby goi ze snu obudziły, cały był bowiem przerażony, dość odważnie go pozdrowił. Król krótko zapytał o braci, zdziwiony nieobecnością kazał się oprowadzić po klasztorze, aby zbadać, układ i rozkład wewnętrzny, jakie ma sprzęty kościelne i ozdoby. Gdy przyszedł do kościoła zastał go zamkniętym a gdy konwers nie miał kluczy lub szybko nie umiał ich znaleźć nie dokonał żadnego gwałtu przez sypialnię wszedł do kościoła i obszedłszy ze świtą mu towarzyszącą zbadał wszystkie ołtarze, a niektóre były bardzo proste i skromne, szukał obrazów i pytał o historię. W końcu doszedłszy do wielkiego ołtarza podniósł oczy na obraz i zapytał, który z tych królewskich postaci jest jego stryjem. Gdy go konwers wskazał, bardzo wychwalał sztukę i geniusz artysty w wyrażeniu twarzy takiego bohatera, a wobec wszystkich komilitonów i innych, aby nikt w niczym klasztorowi nie szkodził, albo nie ukradł poważnie przykazał. Wreszcie tą samą drogą przez sypialnię wycofał się. Tak w obecności króla klasztor nie odczuł żadnej wrogości. Ale potem gdy zabrakło króla, zabrakło i jego rozkazu.
(…) To tylko godne było widzenia, że cała struktura z rzeczami przymocowanymi została cała i nie było żadnego śladu zrujnowania i złupienia. Co jednak przez wałęsających żołnierzy było zabrane co następuje. Z kościoła obraz chojnickiego artysty, 3 ornaty, 2 obrusy. Z biblioteki 3 skrzynki książek najlepszych i nowych pełne, które w Gdańsku na sprzedaż wystawiono. Z refektarza i kuchni wszystkie przybory cynowe w dzbankach, talerzach i kubkach, tak, że pierwsi wracający nie mieli naczyń, z których, z braku czasu, mogli by spożyć pokarm. Bydło na folwarku zostało w małej ilości, z wyjątkiem tych, które przez naszych braci do Wągrowca i Lądu zostało uprowadzone. Przetrząsnąwszy na wszystkie strony miejscowości wróg usadowił się obozem pod Tczewem i kwaterami, wojsko zwołane było do budowy twierdzy. O. przeor usłyszawszy, że koło klasztoru jest jakiś spokój jak najprędzej powrócił i pilnował tego co pozostało tak w klasztorze, jak i na folwarkach. Dla zwiększenia tej straży odwołał i o. podprzeora z innymi 7 braćmi, którzy 29 listopada do Pelplina szczęśliwie dobili (..).
(…) Że sam król szwedzki Gustaw nasz klasztor odwiedził, asumpt do tego dali mu mieszkańcy Tczewa, mówiąc, że w Pelplinie jest złoty ołtarz wart wielu tysięcy, lecz przybywszy co innego został”.
Przeanalizujmy teraz tą kapitalną relację. Mamy oto pierwszą wojnę północną, przez niektórych przedstawianą jako święte starcie protestantów i katolików. Młody szwedzki monarcha Gustaw II Adolf, co raz bardziej angażuje się w problemy związane w ówcześnie trwająca wojną trzydziestoletnią. Od początku rządów walczy jednak z Rzeczpospolitą, podnosząc silnie w tej walce właśnie wątki religijne (przypomnijmy na terenie Szwecji zakazany był nawet pobyt katolików, kulcie nie wspominając). Pelplińscy zakonnicy są tutaj świetnie poinformowani, bo w tejże kronice mamy nie tylko liczne informacje o bitwach, zjazdach, narodzinach i śmierciach władców i dowódców z krajów połowy ówczesnej Europy, ale wręcz parę stron później kronikarz nam nawet streszcza spory w szwedzkim riksdagu dotyczące zaangażowania się w wojnę na terenie Rzeszy.
Stąd na wieść o pojawieniu się armii szwedzkiej nad Wisłą zakonnicy obawiają się o życie i majątek. Jednak gdy pojawia się Gustaw Adolf, niczym nie przypomina krwiożerczego wroga papistów, a zachowuje się wręcz jak turysta.
Tutaj ważna glossa. Gustaw i jego armia przez kolejne trzy lata „urzędowała” w bezpośredniej bliskości Pelplina (przez cały okres tej kampanii główną siedzibą króla szwedzkiego był Tczew, odległy od Pelplina o kilkanaście kilometrów), a kronika imiennie wymienia kilkudziesięciu polskich oficerów poległych w starciach w najbliższej okolicy, którzy (po wpłacie odpowiedniego datku, przez rodziną lub towarzyszy), zostali pochowani w klasztorze. Stąd nie mam mowy o jakimś wybielaniu, czy wojennej amnezji. Bez dwóch zdań Pelplin znalazł się w centrum wojennej zawieruchy , która przyniosła klasztorowi dotkliwe straty. Nie ma tu też mowy o jakimś „syndromie sztokholmskim”, bo Szwedzi konsekwentnie nazywani są „wrogami”, a kronikarz z dużą satysfakcją opisuje kolejne wojenne perypetie Gustawa II (ranienie, chwilowe wzięcie do niewoli itd.).
Nie mniej zachowanie Szwedów było na tyle jasne, że zakonnicy nie mogli złego słowa powiedzieć na szwedzkiego monarchę i jego politykę wobec katolików na zajętych obszarach, która daleka była od fizycznego, czy materialnego prześladowania kogokolwiek na tle religijnym.
Ogromne zniszczenia, które ta wojna przyniosła i o których dowiedzieć się możemy skądinąd, były owocem samych działań wojennych lub zachowania niepłaconego i często głodującego żołnierstwa obu stron i, co zresztą możemy tu przeczytać, było to oczywiste dla ówczesnych. Nie łączono ich jednak bezpośrednio z „bohaterami sceny politycznej”, gdyż zakonnicy, tak jak i inni światlejsi nieco ludzie, świetnie orientowali się w realiach funkcjonowania ówczesnych wojsk. Karność, nawet najlepiej opłaconych i wyszkolonych oddziałów, była dużo poniżej standardów, jaki dziś temu pojęciu przypisujemy.
Przy okazji warto też zauważyć, że chyba nie wszystkie dobra, skrupulatnie powyżej opisane, jako zrabowane, padły łupem Szwedów. Owe trzy skrzynie ksiąg Szwedom bowiem bardzo ciężko było sprzedać w Gdańsku. Co innego podkomendnym imć hetmana Koniecpolskiego, którzy na tej wojnie się obłowili nie gorzej od Szwedów, w pewnym momencie organizując nawet „społeczny” pobór ceł dla handlu gdańskiego. W przeciwieństwie do swojego następcy z czasów potopu autor kroniki z tego okresu jest jednak nad wyraz poprawny politycznie i wszelkie łupiestwa zwala na najeźdźcę. Królewscy lustratorzy, którzy po wojnie inwentaryzowali straty, nie mieli w tym zakresie żadnych skrupułów i skrzętnie odnotowywali, wszelkie spustoszenia, jakie czyniły nasze wojska w dobrach królewskich. I trudno nie odnieść wrażenia, że podkomendnym Koniecpolskiego o wiele milej się wojowało w bogatych Prusach Królewskich, niż gdzieś na białoruskich czy ukraińskich pustkowiach.
Wracając zaś do Gustawa II rzecz jasna na zajętych terenach wspierał współwyznawców, m.in. oddając im w użytkowanie kościoły rekatolicyzowane w początkach rządów Zygmunta III, ale były to zachowania całkowicie nieporównywalne z barbarzyństwami jakie czynili szwedzcy weterani wojny trzydziestoletniej trzy dekady później w czasach potopu. Zaś najlepszym dowodem na to, jest fakt, że mimo okupacji tej okolicy przez Szwedów, większość zakonników wraca do Pelplina i przez kolejne dwa lata prowadzi normalną działalność (odbywają się nawet synody diecezjalne). Acz rzecz jasna złoto i inwentarz woleli trzymać z daleka od walczących armii.
Zaś z kart kroniki wyraźnie wyziera to, co przeczytać można także w podręcznikach, choć wielu to lekceważy. Dla współczesnych i to nie tylko „Polaków” i „Prusaków”, czyli mieszkańców Rzeczpospolitej, ale także przytaczanych wypowiedzi z Szwecji i Cesarstwa, konflikt polsko-szwedzki, to wojna dynastyczna o tron w Sztokholmie. Pod rokiem 1630 kronikarz nawet zanotował, że na „sejmach szwedzkich” wśród przytaczanych argumentów na rzecz zaangażowania się w wojnę na terenie Niemiec znalazł się nawet (i to wręcz na pierwszym miejscu!) argument, że cesarz wspierał Polaków posiłkami prowiantem i wszelkimi oddziałami „(...) w tym celu, aby króla Zygmunta posadzić na tronie ojcowskim”. I abstrahując od propagandowego znaczenia takich argumentów, to widać wyraźnie, że właśnie jako walkę o „tron ojcowski” widzieli ta wojnę współcześni stąd, nie widzieli powodów by traktować Szwedów i ich króla jako śmiertelnego wroga. Zwłaszcza, że on sam ku temu powodów nie stwarzał.
Wojny toczyli wtedy bowiem królowie, zaś poddani angażowali się w ramach swojego obowiązku, który był zależnie od okoliczności mniejszy lub większy. Nie było niczym niezwykłym wchodzenie w układy, czy nawet, z dzisiejszego punktu widzenia, ekonomiczną kolaborację z najeźdźcą, bo o ile nie dotyczyło to spraw stricte militarnych, nie traktowano tego jako zdrady. Na dodatek, monarcha okupujący jakiś obszar niejako „wchodził w buty” swojego koronwanego przeciwnika i zazwyczaj brać musiał na nim mniejszą lub większą odpowiedzialność za porządek, i spokój publiczny. Bez zrozumienia tego typu realiów niezwykle trudno pojąć nam fenomen potopu, gdzie z jednej strony Karol Gustaw (de facto kondotier z czasów wojny trzydziestoletniej) swymi zachowaniami bardzo odbiegał od tradycyjnego monarchy w stylu swojego wuja Gustawa II, zaś z drugiej strony jego armia zdemoralizowanych weteranów przekraczała wszelkie ówczesne standardy „życia z wojny”. I dlatego właśnie ten wyjątkowy najazd wywołał wyjątkowe w XVII w. powstanie, które do dziś wspominamy w naszym hymnie.
Zaś na koniec warto zaznaczyć, że samym zakonnikom pelplińskim niezwykle trudno było wzbudzać w sobie wrogość do Szwedów na tle religijnym, gdy z jednej strony sami na co dzień żyli wśród luteran i z wyznającymi ten obrządek mieszczanami Starogardu, Tczewa czy Gdańska byli powiązani szeregiem interesów (przypominam ostatnią wzmiankę o tczewskiej inspiracji królewskiej wizyty w klasztorze), a z drugiej część z nich sama była nawróconymi protestantami, z czego zresztą słynęły pomorskie konwenty.
Zatem, nim obdarzać będziemy bohaterów historii ważnymi dla nas inspiracjami i motywami, warto się zawsze zastanowić, czy czasem było one także ważne i istotne dla nich.
Inne tematy w dziale Kultura