Feterniak Feterniak
797
BLOG

O regionalnych książkach rozważanie kolejne

Feterniak Feterniak Kultura Obserwuj notkę 61

W internetowych, a także realnych dyskusjach po mojej ostatniej notce pojawiło się kilka próśb o podanie moich typów ciekawych książek regionalnych, jakie ukazały się w ostatnim czasie. Ponieważ tydzień ten jest wybitnie bogaty w wydarzenia (a i w związku z tym czasu jak zwykle mało), to nie mam czasu na tak obszerne zajęcie się tym tematem, jakby wypadało. Na dodatek jakby chcieć przedstawić jakiś własny ranking najciekawszych prac, to trzeba by także przyjąć jakąś odpowiednią, kilkuletnią perspektywę i przedstawić co najmniej kilkanaście tytułów.

Dlatego pozwolę sobie na nieco inny zabieg. Miast rankingu, czy recenzji przedstawię króciutką analizę tego jak powstają tego typu prace, podpartą kilkoma przykładami. Jest to też dobry moment do odniesienia się do pojawiających się przy tej okazji głosów o rzekomej szkodliwości publicznego finansowania książek.

Pisząc o książkach historycznych bardzo wyraźnie pragnę zaznaczyć różnice miedzy opracowaniami naukowymi, a popularyzatorskimi. Rzecz jasna, jak każda tego typu granica, nie jest ona zbyt ostra, ale na tyle istotna by o niej pamiętać. Najkrócej rzecz ujmując pracami naukowymi nazywam te publikacje, które opisując jakieś historyczne zagadnienia opierają się w głównej mierze na materiałach źródłowych. I za rzecz drugorzędną uznaję nawet to, czy praca ta posiada pełen aparat naukowy.

Od czasów pierwszego tomu „Historii Kaszubów”, który wydał prof. Gerard Labuda w 2006 roku ugruntowało się także u nas przekonanie, że można stworzyć dzieło naukowe nie zaburzając jego lekturę zwykłemu czytelnikowi układem 2/3 strony to przypisu, a 1/3 to tekst zasadniczy (i nie jest to bynajmniej przesada, bo wiele publikacji, zwłaszcza mediewistycznych potrafi w znacznych partiach książki mieć taki właśnie charakter). Śp. prof. Labuda zdobył się bowiem na rzecz przełomową (rzecz jasna wzorowaną na piśmiennictwie anglosaskim) i uznał, że nie ma większego sensu odsyłać czytelnika co dwa zdania do kolejnej strony tej czy innej publikacji, gdy można, oprócz tekstu zasadniczego zamieścić po prostu osobne rozważanie dotyczące stanu źródeł i badań nad danym konkretnym problemem. I stąd na końcu każdego fragmentu jego książki znajdowało się kilka akapitów, odsyłających do źródłowych prac, przez co tekst zasadniczy, pozbawiony „aparatu” stał się o kilka poziomów przyjaźniejszy dla przeciętnego czytelnika. W podobny sposób powstała kilka lat później choćby bardzo dobra biografia księcia Sambora II, autorstwa innego mediewisty, Błażeja Śliwińskiego i sadząc po odbiorze tych prac jest to jakiś płodny kierunek pisarstwa historycznego.

Historia tej książki jest zresztą niezwykle ciekawa i najpewniej może być niezłym ćwiekiem dla wszystkich, którzy z poczuciem wyższości psioczą na samorządowe finansowanie publikacji. Otóż Sambor II nie jest ani najciekawszą, ani budzącą najwięcej sympatii z panteonu historycznych person wczesnego średniowiecza. Miał jednak szczęście, że mieszkańcy miasta, które założył, Tczewa, ciągle o nim pamiętają. I gdy zbliżało się 750 lecie założenia tegoż nadwiślańskiego grodu, to wśród władz pojawiały się różnorakie projekty jak ta okoliczność najlepiej uświetnić. Chciano stawiać pomniki, budować instalacje artystyczne, albo nawet pisać popopery w stylu Rubika. Ale grupa społeczników się uparła i przekonała lokalnych decydentów, że najlepszym pomnikiem będzie zafundowanie założycielowi miasta porządnej, historycznej biografii. Dzięki temu powstała książka, której by chyba nigdy nie napisano (bo wymagała sporo wysiłku od autora, na którego opłacenie raczej nie było by stać komercyjnego wydawcy), pozbawiona praktycznie wszelakich politycznych „ukłonów”, które często tego typu pracom towarzyszą i która bardzo często podawana jest jako przykład przemyślanej polityki historycznej lokalnej społeczności.

Przechodząc zaś do samej książki, to jest to przykład, gdy z niezbyt obszernej bazy źródłowej autor, korzystając ze swojej wiedzy o epoce i analizy porównawczej, nakreślił niezwykle barwną historię życia umiejętnie budując klimat, dzięki któremu czytelnik wczuwa się w realia epoki. A w przypadku Sambora, oskarżanego od lat o współpracę z wrażymi Krzyżakami owo wczucie się w jego intencje jest niezwykle pouczające. Wartości zaś tej pracy dodaje wyprostowanie wielu zadawnionych mitów i przedstawienie kilku śmiałych hipotez dotyczących całego kontekstu podziału Pomorza Gdańskiego między Świętopełka Wielkiego i jego braci. Jedyny jej minus to brak kolorowych ilustracji, ale zważywszy na fakt, że trudno dla tego akurat tematu takowe w sumie znaleźć, to jest to jedynie drobna niedogodność.

Zaś na koniec znów ważny dla mnie jest watek odbioru przez czytelników. Książka rozeszła się niezwykle szeroko i mimo rocznicowego jej rozdawnictwa (wydawca „Sambora II księcia tczewskiego” - Kociewski Kantor Edytorski to wydawnictwo miejskiej biblioteki), całkiem nieźle się sprzedawała. Zaś w Tczewie, gdzie od lat mocno patrzy się na ręce przy okazji samorządowych publikacji i gdzie praca poświęcona dziejom miasta, wydana w 1998 roku do dziś właśnie z powodów dystrybucyjno-finansowych budzi wiele emocji, nie słyszałem jeszcze o biografii Sambora złego słowa. A to swego rodzaju ewenement.

Wracając zaś do głównego wątku to reasumując prace naukowe wyróżnia przede wszystkim to, na jakiej podstawie źródłowej oparł się autor tworząc swoja pracę. Rzecz jasna mówimy tutaj o podziale wśród prac, które wedle samych autorów pretendują do bycia „książką historyczną”, gdyż są przecież formy o wiele lżejsze (choćby komiksy, czy powieści historyczne), które mają równie dobrą bazę źródłową, jak rzeczone książki naukowe.

Z pracami popularyzatorskimi jest o wiele więcej problemów. Po pierwsze wiele z nich, czy precyzyjniej ich autorzy, zgłasza akces do bycia pracami naukowymi. Nie mówię tutaj tylko o tytule (typu „Historia miasta X”), ale także o wprost podawanych, tak w samej książce, czy w rozmowach z mediami, chęciach i zamiarach stworzenia danym dziełem właśnie utworu naukowego. Rzecz jasna dzisiaj już bardzo rzadko się zdarza, że utworem tym jest dość prosta, oparta na paru ogólnych opracowaniach „czytanka”. Autorzy świadomi jednak dość dużego wrobienia potencjalnych czytelników, albo starają się w jakiś sposób „rozdmuchać” podawana bibliografię (i dopiero nieco wnikliwsza analiza może czytelnikowi uświadomić, że spora jej część nie została wykorzystana w czasie pisania), albo zasłaniają się słówkiem-kluczem i w tytule podają, że praca nie jest „Historią”, czy "Dziejami”, a jedynie „Zarysem historii”, czy Zarysem dziejów”. A skoro tak, to z góry wiadomo, że wybrali tylko część informacji, do których dotarli.

Ślicznie to widać na przykładzie publikacji żuławskich. Miejscowy historyk z Żuław Gdańskich, Tomasz Jagielski, wydał w ostatnim czasie kilka klasycznych prac popularyzatorskich, opartych na literaturze naukowej i wzbogaconych ciekawostkami zebranymi przez autora, m.in. poświęconej wsi Wróblewo. Są to niezbyt obszerne, ale ładnie wydane prace, które spokojnie można polecić osobie słabo zainteresowanej historią, lub nawet przysłowiowemu gimnazjaliście. W ubiegłym roku temu samemu obszarowi poświęcona została o wiele obszerniejsza publikacja Dariusza Dolatowskiego „Zarys dziejów Gminy Suchy Dąb na Żuławach Gdańskich od czasów najdawniejszych do 1939 roku”. I we wstępie mamy taki kwiatek: „… opracowanie ma charakter popularnonaukowy. Oparte jest na powstałych dotąd publikacjach i niewykorzystanych (lub analizowanych tylko pobieżnie i wybiórczo) materiałach archiwalnych. Niniejsza publikacja ma w zamyśle autora wypełnić lukę historiograficzną i stać się impulsem do dalszych badań nad dziejami tej ziemi, a w przyszłości wejść w skład planowanej monografii powiatu gdańskiego”.

Analizując to zdanie precyzyjnie, wynika z niego, że autor sięgnął po wszelkie dostępne źródła. Trudno sobie wyobrazić inne materiały niż połączony zbiór tych znanych i opublikowanych oraz niewykorzystane archiwalia. Dalej jest jeszcze weselej. Choć praca jest jedynie popularyzatorska, to ma być częścią (nie podstawą, czy wyjściem, ale właśnie częścią) monografii całego powiatu. A monografia to przecież z definicji praca stricte naukowa. Miałem okazje być na promocji tej pracy i z słów autora wyraźnie wynikało właśnie to, co tutaj analizuję: Praca, co prawda nie ma „aparatu” (bo to zniechęca czytelników), ale zbiera wszelkie dostępne, znane i nieznane do tej pory źródła i ma jak najbardziej ambicje naukowe. I tak im dalej w las tym więcej drzew. Kapkę interesując się historią tego regionu już w zbiorze bibliografii widzę, że autor nie dotarł do kilku istotnych (a jednocześnie dość popularnych) opracowań, o zbiorach archiwalnych nie wspominając (nie ma ani jednego odnośnika do takowych). Zaś najciekawszy jest fakt, że choć imć Dolatowski we wstępie dziękuje rzeczonemu Tomaszowi Jagielskiemu za pomoc, to w bibliografii nie zamieszcza ani jednej jego pracy, a abstrahując już od tego, czy mógł w nich zaczerpnąć jakieś istotne informacje (dociekliwego czytelnika od razu informuję, że zaczerpnął), to wypadałoby to zrobić, ze względu na fakt, że są to jedyne rodzynki poświęcone historii miejscowości w gminie Suchy Dąb.

Zatem mamy tu pracę, która choć jest klasyczną pracą popularyzatorską, to przez autora w dość zawoalowany sposób jest „pozycjonowana”, jako  najnowszy „głos nauki” w danym temacie. Problemem przy tego typu publikacjach jest to, że niezorientowanemu w temacie czytelnikowi (a takowych przecież jest większość tego typu, kierowanych „pod strzechy” opracowań) niezmiernie trudno uznać, czy jest tak naprawdę. Dla porównania kilka lat wcześniej wyszła praca gniewskiego Marka Kordowskiego, poświęcona dziejom wsi Opalenie, która sam autor również definiował, jako popularnonaukową i która również nie posiadała żadnego aparatu. Ale zbiór, czasem wręcz unikalnych, archiwalnych i prywatnych źródeł, który został w niej wykorzystany śmiało by ją upoważniał do pretendowania do miana pracy naukowej.

Drugi problem z pracami popularyzatorskimi jest związany z ich procesem wydawniczym. Wiele tych prac, jak choćby rzeczony „Zarys historii Suchego Dębu”, czy też inne monografie różnorakich gmin i powiatów (w 2010 roku wyszedł np. „Zarys dziejów powiatu tczewskiego”) są „zleceniami” poszczególnych włodarzy, najczęściej wydawanych w okolicach zbliżających się wyborów. Ma to z jednej strony duży wpływ na samą zawartość takich prac, gdzie często równie wiele jak o historii sprzed wieków, jest o tej sprzed paru lat, gdy gminny włodarz otwierał, budował, organizował i wszelakie zadowolenie lokalnej społeczności dawał. Z drugiej jednak i to jest istotniejszy problem, ładne wydanie (na tym samorządy nigdy nie oszczędzają), pretensjonalny tytuł i opis, sugerują osobom przeglądającym taką publikację, lub obserwującym ją jedynie w sklepie internetowym, że jest to poważna monografia danego terenu, co buduje fałszywe przekonanie o stanie badań na ten temat. A nierzadko wrażenie to potęgują sami autorzy, zachwalający stricte naukowo-poznawcze walory swoich prac. Stąd klasycznym przypadkiem jest przytaczanie potem w innych pracach (często nie stricte historycznych) różnych, czasem dość dalekich od historycznego warsztatu, wniosków i stwierdzeń zaczerpniętych z takich opracowań.

Analizując takowe prace (a w ostatnich latach na terenie Kociewia i Żuław wyszło różnorakich wiejskich, miejskich, gminnych i powiatowych „monografii” już kilkadziesiąt), łatwo można dojść do wniosku, którym się już dzieliłem na tym blogu jakiś czas temu. Po prostu widać różnicę w wykonaniu autorów o różnych kwalifikacjach. Rzecz jasna nie oznacza to, że jedynie historycy piszą dobre prace popularyzatorskie, a niehistorycy je partaczą. Jak najbardziej wykształcony historyk „popłynął” w rzeczonym „Zarysie dziejów powiatu tczewskiego”, zaś ową popularyzatorską perełkę o Opaleniu napisał przecież polonista. Nie mniej widać silną korelację między wykształceniem historycznym, a umiejętnością korzystania z archiwaliów, krytycznej analizy opracowań i autorefleksji nad rzeczywistym statusem swojego dzieła. Plagą jest zwłaszcza bezrefleksyjne (acz czasem opakowane w sposób sugerujący skomplikowane dokonania analityczno-badawcze autora) powielanie tez niemieckich badaczy sprzed dziesięcioleciu. I nie chodzi tutaj o jakieś propagandowe, czy narodowe skrzywienie tychże, ale po prostu ignorowanie badań z kolejnych dziesięcioleci. Stąd można napotkać niezwykle mądre podane opisy wyglądu Żuław sprzed tysiąca lat, żywcem wziętych z publikacji niejakiego Bertrama sprzed stu lat, choć już pod koniec PRL-u znany przecież i popularny dziś profesor Długokęcki krytycznie sprostował wiele propozycji niemieckiego poprzednika. No, ale Bertram jest od lat w Internecie, a po publikację Długokęckiego pofatygować się trzeba do jakiejś biblioteki…

Krótko pisząc w pracach niehistoryków brakuje krytyki źródeł, a co gorsza także krytyki wcześniejszych opracowań. Co skutkuje stawianiem czasem bardzo bałamutnych i ułomnych tez. Stąd najlepsze prace popularyzatorskie ciągle wychodzą spod pióra akademików. A jak takowi mają jeszcze literackie zacięcie, to pojawiają się takie książki, jak choćby najnowsza „Historia Kaszubów” Józefa Borzyszkowskiego. Dwujęzyczna (polsko-kaszubska) praca, która przystępnie opisuje dzieje tego pomorskiego ludku w mocnym oparciu na dzisiejszym stanie badań w tym temacie. Bez wątpienia studenci, czy nauczyciele będą swoją wiedzę na ten temat budować właśnie w oparciu o tego typu publikacje i warto by były to prace nie tylko ciekawe, ale i rzetelne.

Na koniec zaś chciałbym jeszcze napisać o wspominanym na początku „problemie” z publicznym finansowaniem publikacji. Przy okazji wcześniejszych wpisów miałem tutaj jednego, czy dwóch komentatorów, którzy w zasadniczych słowach wytykali mi pobłażliwość dla zbrodni, jaką jest wydawanie tego typu funduszy na działalność wydawniczą. Co jest mniej lub bardziej wiernym powielaniem pomysłów w duchu aktualnego kandydata na prezydenta ugrupowania KORWIN, który w naszym kraju od lat piętnuje jakiekolwiek publiczne wydatki na kulturę. Do tego typu argumentacji można podejść na dwa sposoby. Jako człowiek dyskusji pozwolę sobie sięgnąć po sposób nieco pobłażliwszy i przedstawić w paru zdaniach idiotyzm tego typu argumentacji (miast pozostać jedynie na konstatacji, że nie ma co udowadniać, że się nie jest wielbłądem).

Idiotyzm wynikający z jednego prostego faktu: wkładania niezwykle zróżnicowanych sytuacji do jednego worka. Komentator, który mnie niedawno od czci i wiary odsądzał za to, że ośmieliłem się stwierdzić, że biblioteki publiczne mogą być dobrym klientem wydawnictw regionalnych, bardziej mnie zdumiał niż zirytował. Przecież tutaj mamy do czynienia z klasycznym zaspakajaniem potrzeb społecznych, który nie tylko nie budzą najmniejszego sprzeciwu płatników tego typu „fanaberii” (czyli klientów tychże bibliotek), a na dodatek niejednokrotnie owe zakupy są pokrywane ze środków nierzadko pochodzących nie z podatków, ale z darowizn od osób prywatnych czy okolicznych firm.  Gdzie tutaj jest jakiś wspólny mianownik z sytuacją patologicznego finansowania kiepskiej książki przez jakiegoś włodarza ku czci i na wyborcze potrzeby, które to sytuacje przecież sam od dawna piętnuję? Na dodatek widać wyraźnie, ze tego typu poglądy wynikają z prostej niewiedzy na temat funkcjonowania takowych bibliotek, w których nierzadko to sami czytelnicy decydują o rodzaju zakupów, zaś decyzje o takowych podejmują nie jacyś źli politycy, ale kierownicy, albo ciała decyzyjne tychże placówek. Naprawdę mało, który wójt, o prezydentach, czy starostach nie wspominając układa listę zakupów dla „swojej biblioteki”…

Ale owa niewiedza dotyczy także innych zagadnień publicznego finansowania kultury. Możemy psioczyć bowiem na różnorakie konkursy, ale jest chyba zasadnicza różnica między wydaniem nikomu niepotrzebnych wierszy miejscowego notabla, a zamówieniem przez daną instytucję profesjonalnych badań i opartej na nich publikacji naukowej. Klasyczny przykład owej biografii Sambora II, która została an decydentach wręcz wymuszona przez całkiem spore grono mieszkańców. Pojedzcie do Tczewa i powiedzcie im, że ta książka to patologia wydana za wasze pieniądze. Primo wbija wam do głowy, że to były ich, a nie wasze pieniądze, a secundo, że są takie rzeczy związane z lokalną dumą, tożsamością i kulturą, za które warto zapłacić. I mówić o tym wam będą nie tylko radni, czy inni nauczyciele, ale także emeryci i kibice. I tak to bywa jak się próbuje konkretne sprawy rozciągnąć ponad miarę na cały zakres spraw, które często łączy jedynie jakieś słówko-klucz.

 Jeszcze czym innym są klasyczne badania naukowe finansowane z różnorakich naukowych grantów. Rzecz jasna narzekać możemy na jakość owych konkursów, na ilość przeznaczanych w nich pieniędzy itp. itd. Nie zmienia to jednak faktu, że bez mecenatu, a zwłaszcza mecenatu państwowego badań naukowych nie było by w ogóle. Nie bez kozery największe skoki technologiczne w ostatnich wiekach przynosiły wojny, gdy rządy pompowały ogromne pieniądze w nowe bronie. Badania, także te humanistyczne bowiem kosztują i nie przynoszą natychmiastowych namacalnych zysków. Jak najbardziej zgadzam się z poglądem, że w naszej humanistycznej potrzebny jest większy udział różnych prywatnych donatorów, tak jak to ma  miejsce w USA, czy Skandynawii. Ale, o czym warto pamiętać, to też jest rodzaj publicznych pieniędzy (bo zazwyczaj są to fundusze dzięki którym takie osoby liczyć mogą na ulgi podatkowe, czy inne korzyści wizerunkowo-komercyjne uzyskiwane kosztem państwa czy samorządu). Z całym zatem szacunkiem, jak słyszę różnorakie „mądre rozważania” o badaniach, publikacjach i naukowcach, gdzie negatywne oceny takowych wymieniane są jednym tchem z utyskiwaniem, że jakże wielkim grzechem jest, że hańbą jest, że ktoś naukowcom daje publiczne pieniądze, to zaczynam mieć spore wątpliwości, czy aby piszący takie słowa wie o czym pisze. Najczęściej jest to przejaw braku zwykłego krytycyzmu. Albo celowe szkodnictwo i chęć ogłupiania narodu.

I tutaj przypomina mi się słynna anegdotka o recenzji jednej z prac profesora Labudy na temat historii Kaszubów. Po jej publikacji jeden z regionalnych besserwisserów, regularnie zasypujący tutejsze periodyki swoimi recenzjami i analizami różnych historycznych dzieł, przesłał do wydawcy obszerny list, w którym na ponad dwudziestu stronach wytykał profesorowi błędy i omyłki. Większość z nich polegała na tym, że Labuda miast pisać o rzeczach ważnych dla owego krytyka rozpisywał się o sprawach dla niego nieistotnych. I dlatego krytyk ów nie dowiedział się od uczonego skąd dokładnie pochodzą Kaszubi, kiedy dokładnie przybyli na Pomorze. Profesor napisał o tym jakże oględnie, niedokładnie i z wieloma zastrzeżeniami. A przecież te wszystkie informacje, wedle naszego recenzenta, są dostępne na dowolnej stronie internetowej. Sęk zaś był w tym, że na temat tego wszystkiego nie ma ani jednego (słownie jednego) źródła na ten temat i wszelkie rozważania w tych sprawach to jedynie dość wydumane teorie mediewistów, co Labuda po prostu odnotował. No i jak się okazało takie podejście to błąd ogromny, bo przecież w Internecie jest o tym dokładnie i obszernie napisane…

Owo pismo kończyło się kapitalnym wątkiem, że Labuda by zrobił o wiele lepiej jakby napisał tą pracę całkiem inaczej. I w tym miejscu krytyk ów zapodał swoją propozycję takowej pracy, z której wynikało bardzo jasno, że nie miałaby ona nic wspólnego ani z tematem, ani zarysowaną przez Labudę problematyką... Ot kapitalny przykład na pretensje, ze inni nie czytają nam w myślach, tylko robią swoje.

No, ale krytycyzmu i hisotrycznego myślenia trzeba się nauczyć, a zbyt wielu lubiących na historyczne tmeaty się wypowiadać na to szkoda czasu..

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (61)

Inne tematy w dziale Kultura