Kontynuując nieco tematykę z wczoraj warto przedstawić ciekawy, pomorski przykład na to, jak łatwo można dać się zmanipulować w historycznych wątkach. Otóż gdybym był ambitnym kreatorem jedynej historycznej prawdy mógłbym w tym miejscu ogłosić, że odkryłem w historii naszej ojczystej niezwykle ciekawe prawidłowości, które umknęły leniwym korporacyjnym historykom. Czytaliśmy (lub oglądaliśmy) wszyscy (no, powyżej pewnego wieku) „Krzyżaków” i głęboko w naszej świadomości tkwi, jakimi to byli odwiecznymi wrogami polskości i jakże król Jagiełło zasłużył się dla naszej Ojczyzny, gdy pobił ich pod Grunwaldem. Pamiętamy też o początkach tego konfliktu. Krótkowzroczny, lepiej – ograniczony, książę Konrad Mazowiecki sprowadził ich do Polski, a oni, chrześcijanie wiarołomni, pokąsali rękę ofiarodawcy, zabierając wnukowi owego Konrada, Władysławowi Łokietkowi Pomorze Gdańskie. I wystarczy przyjrzeć się wydarzeniom tegoż 1308 roku by stwierdzić, że wcale nie jest tak jak piszą w podręcznikach historycy (naturalnie w pod ręcznikach gimnazjalnych, bo w podstawówce o tym za wiele nie ma).
Cały konflikt z 1308 roku, to nie jest żadne narodowe starcie z niemczyzną, element jednoczenia Polski, ani jakiś finezyjny element planu tworzenia krzyżackiego imperium nad Bałtykiem, gdyż każdy prawdziwy tropiciel historii wie, że jakieś stricte polityczne, czy personalne przyczyny ważnych wydarzeń, to jedynie zasłona dymna dla niewtajemniczonych, gdyż jedynym prawdziwym powodem mogą być tylko i wyłącznie pieniądze. No, a te w Gdańsku znajdowały się, jak wiemy po przeczytaniu dostępnego w internecie wiekopomnego dzieła o historii Pomorza Gdańskiego ks. Kujota sprzed wieku, w kantorze lubeckim nad Motławą. No, ale nie dajmy się zwieść nomenklaturze. Przecież jasnym jest, że cały Gdańsk był miastem na prawie lubeckim, zasiedlonym przez mieszczan z tego miasta, więc jakiż sens miało tworzenie w nim jeszcze osobnego kantoru dla lubeczan? Wiemy przecież, ze Gdańsk z przełomu XIII i XIV wieku prowadził już handel dalekomorski sięgający od Nowogrodu do Londynu, więc najpewniej owymi „lubeczanami” byli kupcy z wiadomych zamorskich krain, którzy prawdziwe z Lubeki pochodzących gdańszczan drażnili niezmiernie swymi przywilejami. A dzięki przywilejom tym w Gdańsku u progu XIV wieku opłacało się handlować nawet towarami sprowadzanymi znad Morza Czarnego. Niemałe wiec to były pieniądze i nic dziwnego, że gród nad Motławą budził takie zainteresowanie nawet Wacława II, o bliższych sąsiadach nie wspominając.
Spytacie się, któż ten kantor w Gdańsku założył? Ano Władysław Łokietek w roku pańskim 1298. Rzecz jasna Łokietek, jak sam przydomek wskazuje nie był nikim ważnym, dał przywilej licząc na pożyczki, których zawsze potrzebował, lecz zaraz przecież stracił i Gdańsk i inne swoje włości i uchodzić musiał z kraju, więc raczej był jedynie trybikiem w wielkiej międzynarodowej operacji. Tutaj prawdziwym graczem okazał się Wacław II, który z jednej strony kantor utrzymał, zaś z drugiej całe Pomorze obiecywał Askańczykom z Brandenburgii. Wacław miał plany tak ambitne, że nie mógł żyć zbyt długo, a na wszelki wypadek wiadome, acz niewymienione siły zabiły z rozpędu i jego młodego następcę. To niespodziewanie znów wyniosło Łokietka, który przejął także kontrolę nad Gdańskiem, dbając dalej i chuchając na ów wolnocłowy kantor. To przerosło cierpliwość miejscowej finansjery, która wykorzystując ambicje rodu Święców oraz wyraźną słabość Łokietka postanowili fizycznie zniszczyć konkurencję. Dla tego celu zaprosili na Pomorze Askańczyków i oddali im klucze do miasta. No, ale nie po to znaczne sumy zostały zainwestowane nad Motławą, by można się pogodzić z ich zaprzepaszczeniem przez najazd lokalnych watażków. Jeden z najbliższych współpracowników Łokietka i najpewniej promotor interesów kantoru w Gdańsku Bogusza, nie konsultując się nawet z własnym władcą poprosił o wsparcie Krzyżaków. Ci od dawna będący ważnym elementem owej międzynarodowej układanki bez wahania wysłali wojsko do Gdańska. Dalej odegrano pewien spektakl niby doszło do kłótni z ludźmi Boguszy i Krzyżacy zaczęli się szarogęsić w grodzie. Lecz prawda jest taka, że nikomu z tych wiernych Łokietkowi wojów włos z głowy nie spadł, a niektórzy z nich kilka lat później, jak nigdy nic prowadzili sobie dochodowe operacje handlowe z zakonem.
Najważniejszy był efekt militarny. Brandenburczyków wyparto, gdańszczan i ich siedziby puszczono z dymem, a przecież wykopaliska z przed parudziesięciu lat pokazały jasno, że kantor musiał być w całkiem innym miejscu niż lokowane miasto. Baaa zrównano z ziemią również drugi ważny ośrodek miejski na prawie lubeckim w Tczewie. I tym prostym zabiegiem zabezpieczono wiadome interesy nad Bałtykiem jednocześnie kreując na ich strażników zakon krzyżacki.
Czyż nie prosta to wizja? A historycy mamią nas od dekad informacjami o wiarołomnym zakonie i oszukanym księciu-patriocie…
Pech jednak chciał, żem przeczytał nieco nowszej literatury tematu i musze stwierdzić, że choć ta historia różni się mocno od tego co podawały podręczniki w PRL-u, to jednak nie jest dowodem dla tezy, że pieniądze rządzą światem, a historia to jeden wielki spisek.
Zacznijmy od samego początku, czyli sprowadzenia krzyżaków na Ziemię Chełmińską. I wbrew Sienkiewiczowi musimy pamiętać o fakcie, że była to nade wszystko instytucja kościelna i jej fundatorzy (więc Konrad Mazowiecki i jego następcy) widzieli, zgodnie z ówczesną mentalnością w nadaniach dla niej pobożna fundację, mającą całemu rodowi dać łaski w życiu pogrobowym. Po drugie Konrad nie był wcale nikim bezmyślnym. Jego poprzednicy i on sam przez parę dekad borykali się z narastającą ekspansją Prusów. Dziś dowodnie wiemy, że to oni spustoszyli i de facto podbili najważniejsze znane nam ośrodki piastowskie nad dolną Wisłą z Chełmnem na czele. A o ich niszczącej mocy najlepiej przekonali się w tym samym słynnym 1226 roku Pomorzanie, gdy złupili większość tej krainy paląc m.in. klasztor oliwski. Sprowadzenie Krzyżaków nie było fanaberią krótkowzrocznego władcy, a swoistym majstersztykiem doświadczonego polityka. W dobie upadku Ziemi Świętej udało mu się przekonać decydentów chrześcijańskiego świata, że miast walić głową w arabsku mur w Palestynie, lepiej pomóc chrześcijanom and Bałtykiem w okiełznaniu prawdziwe dzikich pogan. Tak sam Konrad i jego spadkobiercy, jak i inni władcy polskich księstw przez następne pól wieku solidarnie wspierali krzyżackie podboje i niemało na nich korzystali. Nie mówimy tutaj tylko o zahamowaniu niszczycielskich najazdów. To wyparcie Prusów znad Wisły udrożniło dla handlu ten najważniejszy polski szlak. Skutkiem było błyskawiczne powstanie sieci miast na obu brzegach jej dolnego biegu. W tym okresie właściwie tylko jeden władca z Krzyżakami toczyć zaczął wojny – Świętopełk II. Lecz nie było to bynajmniej jakieś polityczne wizjonerstwo i intuicja przeczuwająca ich przyszłe zdrady, lecz wręcz pospolite ówczesne ścieranie się instytucji kościelnych i świeckich. Wielu polskich biskupów w tym samym czasie prowadziło o wiele krwawsze wojny w własnymi książętami.
Zaś w przypadku sporu Świetopełka z krzyżakami doszedł jeszcze jeden motyw. Otóż jego bracia oskarżali brata o zagarnięcie ojcowizny. I w sporze z bratem złożyli hojne obietnice sąsiadom zza Wisły, którzy postanowili ich wesprzeć. Tczewskiego Sambora, lidera owego buntu juniorów często oskarżano o brak wyobraźni, ale nie zmienia to faktu, że dzięki krzyżakom nie tylko odzyskał księstwo i uczynił z Tczewa jeden z najważniejszych ośrodków handlowych w tej części Europy, ale bez najmniejszego problemu objął nawet w posiadanie dziedziczne włości na krzyżackim, prawym brzegu Wisły, o które ponoć wojował jego starszy brat. Na marginesie można dodać, że gdy syn Świętopełka Mściwój II wygnał stryja z Tczewa, to krzyżacy czynili sporo zabiegów by pomóc upadłemu sojusznikowi, a potem dość skrupulatnie (nawet po 1309 roku) egzekwowali jego testamentalne zapisy na rzecz potomków. W tym kontekście inaczej wyglądają zapisy Sambora II na rzecz samych krzyżaków. Bez dwóch zdań wydawali się tczewskiemu księciu o wiele pewniejszymi wykonawcami zapisów na rzecz córek i wnuków niż słynący wręcz z nieprzestrzegania jakichkolwiek umów bratanek Mściwój.
Reasumując, zakon na progu XIV wieku był traktowany jako zacna i zasłużona instytucja kościelna, będąca wiernym i wypróbowanym sojusznikiem potomków Konrada Mazowieckiego. Dowodnie wiemy, że w tych latach dwukrotnie na prośbę miejscowych urzędników (najpierw w imieniu Łokietka, a potem Wacława II) krzyżacy militarnie pomagali odeprzeć wrogie najazdy, m.in. w 1301 roku wojsk rugijskich.
Wydarzenia z lat 1306-1309 są niezwykle skomplikowane i trudno tutaj jego dogłębnie omówić. Zacznijmy od tego, że z obroną Pomorza problem miał nawet Wacław II i zmuszony był tuż przed śmiercią przekazać je Asakńczykom, w zamian za pomoc w innych częściach jego władztwa. Nie ulega dziś wątpliwości, że na tej podstawie mogli oni wprawnie wejść w posiadanie tej krainy, gdyby nie dwa niekorzystne fakty: rychła śmierć Wacława II i jego syna i kategoryczna niechęć do nich pomorskich elit. Otóż wydaje się dziś udowodnione, że owa „zdrada Święców” miała dość zaskakujące przyczyny. W 1306 roku, po śmierci Wacława III rycerstwo pomorskie postawiło wrócić, w ślad za Wielkopolanami, pod rządy Łokietka. Nie spodobało się to Askańczykom uważającym się za prawnych właścicieli tej krainy, którzy postanowili zbrojnie dochodzić swoich praw (w co wmieszał się jeszcze biskup kamieński). Udało im się jednak zająć tylko zachodnie rubieże Pomorza Gdańskiego, a mianowicie ziemię sławińską. Przed dalszymi podbojami powstrzymał ich właśnie Święcowie. Wojna wymaga jednak środków, których Łokietek naturalnie nie miał. No i w tej sytuacji starosta Piotr Święca na potrzeby wojenne „zarekwirował” dochody biskupa wocławskiego i dzięki zdobytym tam środkom uchronił pozostałą część Pomorza dla Łokietka. Biskup wocłwski Gerward nie był szczęśliwy z tego powodu i zaczął dochodzić swoich strat przed sądami. Łokietek początkowo gwarantował chyba Piotrowi ochronę przed tymi roszczeniami.
Pierwszy akt dramatu miał miejsce już rok później. Nie do końca wiemy dlaczego, acz można przypuszczać, że z dość przyziemnych powodów Łokietek zostawił Piotra Święcę na przysłowiowym lodzie. Otóż w procesie, który wytoczył Piotrowi biskup Gerward został on skazany na oddanie dość znaczącej sumy 2000 grzywien, którą to zapłatę poręczył sam Łokietek. Wydaje się, że w kuluarach obiecał on wprost, że finansowo pokryje to obciążenie, niejako rekompensując wydatki poniesione w czasie walk w 1306 roku. No i niestety, jak to często u Łokietka bywało, była to obietnica bez pokrycia. Bez wsparcia księcia wypłata w rok 2000 grzywien oznaczała ruinę całego rodu, który w takim zachowaniu dopatrzył się złamania świętych praw feudalnych i poczuł się wolny od własnych zobowiązań z nich wynikających. I tym sposobem Świecowie zwrócili się do władców Brandenburgii obiecując im pomoc w dalszym podboju Pomorza.
Ów dalszy podój miał miejsce w roku 1308. Gdańszczanie faktycznie wielką miłością Łokietka nie darzyli, bo lubecki kantor był dla nich niezbyt uczciwą konkurencją. Stąd otwarcie bram dla armii askańskiej wspieranej przez lojalnych Świecom rycerzy z zachodniej części Pomorza Gdańskiego. Dowódca obrony grodu, sędzia Bogusza także faktycznie nie konsultując się bezpośrednio z Łokietkiem poprosił o pomoc krzyżaków. Sedno tylko w tym, że zrobił to na wieść o tym, że książę zadeklarował, że nie jest w stanie pomóc oblężonej załodze, zaś posłowie do krzyżaków prosto z Elbląga pojechali do Małopolski by uzyskać akceptację władcy dla tego układu. I do listopadowej nocy z 12 na 13 1308 roku krzyżacy dość dobrze z tego układu się wywiązywali. Przysłali posiłki do grodu, a następnie wyparli Brandeburczyków.
I dopiero gdzieś w tych dniach doszło do ich pierwszego wiarołomstwa. A tak właściwie wykorzystania sytuacji. Otóż Łokietek nie zgadzał się na warunki, które pierwotnie obiecywali zakonnikom wysłannicy Boguszy. Ci wyczuli w tym okazję, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zarobić na pomocy Łokietkowi i jednocześnie pod pretekstem obrony jego interesów skutecznie pognębić konkurujących z ich Elblągiem gdańszczan. Rzecz jasna mimo zdrady mieszczan rycerstwo pomorskie na pewno nie było skłonne do zrównywania miasta z ziemią. Na pewno nie bez rozkazu księcia. Krzyżacy korzystając z różnicy zdań na temat swojej zapłaty odsunęli Pomorzan od bezpośredniego udziału w odbijaniu Gdańska. No i rzeczonej nocy miasto odbili, dokonując słynnej rzezi. Prawda jednak taka, że jej ofiarami stali się nie słowiańscy poddani Łokietka, ale niemieckojęzyczni mieszczanie, którzy go zdradzili na rzecz Askańczyków. Oraz równie mający wiele „za uszami” stronnicy Święców. Nie mniej spalenie miasta na pewno mogło się nie spodobać Łokietkowi i stąd krzyżacy w ciągu następnych godzin zdecydowali się na akt, który był dopiero realną zdradą, acz w ówczesnych realiach pewnie był postrzegany jako taktyczny fortel, polepszający własną pozycję przed przyszłymi negocjacjami.
Drugiego najważniejszego miasta Pomorza, Tczewa Brandenburczycy nie zajęli. W imieniu Łokietka miastem i grodem zarządzał jego bratanek (i wnuk założyciela Tczewa) Kazimierz Kujawski. Notabene do tej pory mający wyśmienite kontakty z zakonem. Jego załoga była w tym momencie jedyna realną siłą, jaką Łokietek miał w tej części swojego władztwa. Krzyżacy zdecydowali się ich zmusić do opuszczenia miasta, by nakłonić Łokietka do oddania się na ich łaskę. Wykorzystując naiwność i brak rycerskiej determinacji księcia Kazimierza zakonnicy następnego dnia przekonali go do opuszczenia Tczewa, po czym zniszczyli tamtejszy zamek. Można przypuszczać, że w tym momencie spodziewali się, że wiosną następnego roku na Pomorze przybędzie sam Łokietek na czele wszystkich sił, lecz pozbawiony oparcia w najsilniejszych grodów będzie zmuszony to negocjacji i przyjęcia krzyżackich warunków. Można wątpić czy w tym momencie zakonnicy myśleli o zajmowaniu na stałe Gdańska (bo po cóż by go palili?). Jednak na wiosnę Łokietek się nie pojawił. Baa nie za wiele uczyniłby wzmocnić inne grody na Pomorzu. Stąd gdzieś wiosną 1309 roku zakonnicy zdecydowali się zagrać va banque i zając całą dzielnicę. Dokonali tego zajmując we wrześniu gród w Świeciu. Broniącemu Świecia bratankowi Łokietek przysłał jedynie garść rycerzy z sąsiednich Kujaw. Świecie padło, a krzyżacy rozglądając się za prawną podstawą swojego podboju wykupili prawa Askańczyków. Acz sumienie chyba ich gryzło, bo wielokrotnie ofiarowali znaczne sumy także Łokietkowi. Nie ulega zbyt wątpliwości, że zakonnicy nie planowali tego podboju, zaś realnie patrząc mimo niewątpliwych korzyści gospodarczych i społecznych był to największy strategiczny błąd w historii krzyżackiego państwa nad Bałtykiem. Zaś punktem zwornym tej całej sprawy była osobowość Władysława Łokietka, który, jak niektórzy twierdzą, dopiero dzięki temu doświadczeniu przekształcił się z dzielnicowego księcia-rębajły, myślącego w kategoriach następnego dnia w prawdziwego stratega mającego perspektywę całych lat w przód.
I cała ta historia pewnie nie odbiła by się większym echem niż utrata, w dość podobnych okolicznościach Ziemi Lubuskiej, czy nadnoteckich ziem Wielkopolski, gdyby nie przysłowiowa bieda naszego Łokietka, połączona z jego uporem i głębokim poczuciem wiarołomstwa zakonu, którego czuł się dobrodziejem i fundatorem. Nasz księże nie chciał bowiem praw do Pomorza odstąpić, a nie miał sił by ich zbrojnie dochodzić. Stąd wpadł w końcu na genialny pomysł by dochodzić swoich praw przed sądem papieskim. I właśnie protokoły procesu inowrocławskiego z lat 1320-1321 stały się fundamentem dzisiejszej legendy tamtych wydarzeń. Nie zeznawało na nim zbyt wielu decydentów ze strony Łokietka. Raczej przypadkowi świadkowie i rycerze z innych ziem Polski. I tym sposobem zdradzieccy sojusznicy Święców wymordowani przez krzyżaków w Gdańsku, stali się łokietkowymi rycerzami, zapomniano o nadaniach Wacława II dla Askańczyków (stąd nadmierne znaczenie przypisywano słynnej zdradzie Święców), zaś sam, wtedy już król, Władysław, który przy wielu innych zasługach przysłowiowym palcem nie kiwną by bronić Pomorza, został naiwniakiem oszukanym przez zdradzieckich sojuszników.
Cała tak historia jest świetnie opisana w co najmniej kilkunastu poważnych publikacjach naukowych oraz kilkudziesięciu popularyzatorskich. Jednak dziwnym trafem dość mało obecna w wirtualnej przestrzeni, co niestety skutkuje dość dużą siła mitów z czasów minionych. Zaś owa lekka parodia, którą popełniłem w pierwszej części, ma swoje korzenie z realnych dyskusjach, które zdarzyło mi się toczyć z oczytanymi w internecie miłośnikami prawdziwych historii, o których pisałem w poprzedniej notce.
Inne tematy w dziale Kultura