W XXI wieku, zwłaszcza jeszcze przed erą facebooka, dużą popularność zdobyły portale i fora miłośników historii lokalnej – często z słowem „dawne” w nazwie. Choć powstawały one w różny sposób, to te, które rozwinęły skrzydła są niezwykle ciekawym miejscem dla każdego miłośnika historii. Mało jest chyba innych sfer, gdzie tak bardzo Internet ułatwił zdobywanie i szerzenie wiedzy historycznej. Wokół niektórych takowych forów z biegiem czasu zorganizowały się mniejsze lub większe grupy „miłośników historii”, które swoimi inicjatywami wychodzą często poza świat wirtualny. Sprzątanie zapuszczonych cmentarzy, przypominanie zapomnianych lokalnych osobistości, czy organizacja wycieczek historycznych.
Obserwowanie, czy udział w takich „miłośniczych” internetowych dyskusjach jest niezwykle ciekawe poznawczo. Trzeba przyznać, że dobrze prowadzone dyskusje, siłą „pospolitego ruszenia internetowego” potrafią przynosić masę cennych informacji, a zwłaszcza źródeł, zwłaszcza z ostatniego stulecia. Zdjęcia, pocztówki, dokumenty, czy „białe kruki” publikowane na zagranicznych bibliotekach cyfrowych, które potrafią się tam pojawić w szery podziw wprowadzają każdego „analogowego historyka”. Uczestnicząc jednak w masie tego rodzaju dyskusji i debat z biegiem lat zacząłem jednak nabierać przekonania, że wbrew pozorom takie działania wcale nas nie przybliżają tak bardzo do poznawania historii, niż się nam na pierwszy rzut oka zdaje.
Muszę się do czegoś przyznać. Jako inteligent w pierwszym pokoleniu jestem głęboko nieufny wobec wszelakich autorytetów wynikających z „statusu społecznego”, czy po prostu z wykształcenia. Zawsze byłem przekonany, że niejeden mechanik ma więcej wiedzy technicznej od inżyniera, a niejeden chłop szersze spojrzenie na rzeczywistość niż profesor filozofii. Zaś dyskusje na temat wyższości absolwentów jednej szkoły nad absolwentami innej, zawsze budziły we mnie lekki uśmiech politowania, Jednak coraz częściej zaczynam mieć świadomość, że nie zawsze wystarczy zdrowy rozsądek, zainteresowanie tematem i możliwości jego zgłębiania. Fachowa wiedza nabyta w trakcie uniwersyteckiej edukacji czasem jednak jest niezbędna. Przynajmniej w zakresie historii.
Pierwszym przebłyskiem do tego stwierdzenia była dyskusja, jaką prawie dziesięć lat temu toczyłem na jednym z forów na temat żeglugi wiślanej w czasach nowożytnych. Notabene z bardzo oczytanym i mającym dostęp do wielu ciekawych dokumentów inżynierem. I ogromne moje zdumienie budziło jego niezrozumienie dla realiów takiego XVI wieku. Wychodząc z prostej ekonomii przekonywał on mnie mianowicie, że spławiając towary do Gdańska opłacać się powinno „na progu” Żuław wyładowywać owe towary na wozy i dalej tym środkiem lokomocji dostarczać je do portu. Twierdzenia tego nie brał z sufitu, a wręcz przeciwnie. Wyliczając prąd Wisły, ładowność rzecznych jednostek konnych wozów oraz nade wszystko różnice w odległości trasa rzeczną i lądową wychodziło mu, że to musiało się opłacać i basta. A skoro musiało się opłacać to najpewniej tak robiono i braki informacji źródłowych tego nie podważą. Naprawdę miałem spory kłopot z przekazaniem mu, dla mnie dość oczywistej sprawy, że to, co on dostrzegał jako zysk dla ówczesnych wcale zyskiem nie było. Czas postrzegano inaczej i jeden czy dwa dni oszczędności na nikim wrażenia nie robiły. Jeszcze istotniejsza jest różnica, którą można wyliczyć w złotówkach. Flisaków wynajmowano na cały rejs, a nie rzadko obsługę szkut stanowili jeszcze poddani chłopi. Cała moja trudność polegała na tym, że w przeciwieństwie do całkiem racjonalnie myślącego i argumentującego kontrdyskutanta nie mogłem przytoczyć jednego, „żelaznego” argumentu, a jedynie coś, czego można „się nabawić” po przeczytaniu wielu źródeł – czyli znajomość realiów danej epoki. Poczucie tego, że ludzie myśleli inaczej niż my i nasza racjonalność nie była ich racjonalnością. I ta dyskusja była chyba pierwszym momentem, gdy poczułem szczerą wdzięczność moim różnym uniwersyteckim mistrzom, że całkiem dla mnie niepostrzeżenie w ową znajomość mnie wyposażyli.
Zaś jeszcze bardziej widowiskową dyskusję miałem całkiem niedawno i dotyczyła ona średniowiecznej Anglii. Dyskutanci w tym wątku byli dość typowymi reprezentantami modnych w Internecie poglądów na temat dominującej roli monarchii angielskiej w dziejach świata, przy czym rola ta zaczynać się miał gdzieś za czasów króla Artura… I znów zasadnicza trudność, bo wszyscy znamy widowiskowe filmy i poczytne książki o Wilhelmie Zdobywcy, Ryszardzie Lwie Serce, czy Edwardzie Długonogim (tym od Brevhearta). A przepraszam, kto ostatni oglądał w TV jakiś dobry film o Karolingach? Albo czytał książkę o Hohenstaufach? Nieco siłą rozpędy bronią się jeszcze Kapetyngowie, głównie dzięki Wiktorowi Hugo i ekranizacji jego dzieł oraz jeszcze dość dużej siły przebicia kultury francuskiej. Nie mniej nie oszukujmy się, popularna historia europejska w XXI wieku to historia widziana z Londynu. A niestety w przypadku średniowiecza, to jakby dzieje Polski opisywać z perspektywy Opola. Zasiadali tam czasem ważni dla naszego kraju władcy, ale to nie tam decydowała się nasza historia. Tylko jak w prosty sposób przekonać, że następcy Zdobywcy byli trzeciorzędnymi władcami, a gospodarcze fundamenty kontynentu w tym okresie były nad całkiem innymi wodami niż kanał La Manche?
Takowy pasjonat historii z Internetu jest zazwyczaj także dość dobrze oczytany, zazwyczaj w dostępnych na rynku nowościach, a czasem i dostępnych już w necie syntezach z XIX wieku. Razem tworzy to czasem dość piorunująca mieszankę. Zwłaszcza jak dodamy do tego językowe ograniczenie tylko do polskiego i angielskiego. Powoduje to kilka, wręcz fascynując rzeczy, ktorych się doweidziałem w rzeczonej dyskusji.
Po pierwsze w tej wersji historii Niemcy się nie liczą. Cała potężna polityczno-gospodarcza struktura stworzona przez Karola Wielkiego i kształtująca obraz naszego kontynentu przez pół tysiąclecia po prostu nie ma znaczenia. Czasem pojawiają się jakieś odpryski w temacie hanzeatyckich faktorii, czy niemieckich rycerzy na wyprawach krzyżowych. Tudzież w podkreślaniu dziwaczności wnuczki Wilhelma Zdobywcy Matyldy, która nie wiedzieć czemu wolała się nazywać cesarzową po zmarłym mężu niż królewną angielską po ojcu.
Po drugie o ile jeszcze przed 1066 roku Anglia była słaba i najeżdżali ją różnoracy sąsiedzi, to po tej dacie była już potęga i jedyne toczone wojny były zawsze wojnami domowymi. Jak Francuzi gdzieś odnosili sukces, to tylko i wyłącznie dzięki wspieraniu którejś ze stron wojny domowej. No i rzecz jasna nikt aż do czasów Hitlera nawet nie śmiał lądować po drugiej stronie Kanału. Ludwik VIII, ówczesny francuski następca tronu, pewnie by się zdziwił, że jak w roku pańskim 1216 przypłynął z Francji i zajął Londyn, to wcale nie najechał Anglii…
Po trzecie w duchu starego dobrego Waltera Scotta to angielscy rycerze i kupcy wspierani przez angielskich monarchów budowali podstawy systemu feudalnego Europy. Pierwsze katedry, rycerskie turnieje, baa herby nawet (co twierdzi też np. Wikipedia). Wszystko to „tobie Anglio zawdzięczamy”. Że gdzie indziej było to wcześniej, inaczej i poszło dalej, to rzecz jasna niuans.
No i po czwarte, co dla mnie jest najbardziej frapujące, już w XIII wieku Anglicy utrzymywać mieli równowagę europejską sięgając swymi polityczno-gospodarczymi mackami od Jerozolimy po Grenadę. Tak po prostu.
I w takim miej więcej duchu toczyłem ową dyskusję, mając przez pewien czas problem przebicia się w ten fundament przekonań i popularnej wiedzy. Nie mniej spróbowałem. Wyszedłem od banalnego pytania o język, jakiego na co dzień używał znany nam z opowieści o Robin Hoodzie król Ryszard Lwie Serce. No, bo taka wstydliwa sprawa, ale nie był to angielski. Kojarzycie taki film „Król w zimie”? Z Peterem O’Toole w starszej wersji lub Patrickiem Stewartem w remaku, jako Henrykiem II? Otóż tenże Henryk ojciec rodzony naszego Ryszarda słowa po angielsku nie mówił. A dopiero wnuk brata ryszardowego Jana bez Ziemi zaczął z poddanymi komunikować się po angielsku.
Smutna prawda o XII i XIII wiecznej Anglii jest bowiem taka, że była czymś, co dziś określamy słowem kolonia. Została podbita przez stojących na o wiele wyższym poziomie cywilizacyjnym „Francuzów” (w cudzysłowie, bo z dzisiejszą narodowością nie ma to za wiele wspólnego) i zarządzana przez nich praktycznie do wojny stuletniej. Za mocne słowo z tą wyższością? A co powiecie na fakt, że wnuk dzikiego Normana Wilhelm Zdobywca mówił już tylko po francusku, zaś pierwszym jego następcą na tronie Anglii, który dowodnie komunikował się po angielsku był żyjący ponad dwieście lat później Edward I? Tak przez czas rządów Wilhelma i jego potomków, a następnie Plantagenetów (w sumie też potomków Zdobywcy, jeno po kądzieli), kolejni następcy angielskiego tronu wychowywali się zazwyczaj na kontynencie, otaczali się pochodzącymi z stamtąd ludźmi i zazwyczaj swoje rządy koncentrowali wokół kontynentalnych spraw? Trzeba było najpierw fizycznego odcięcia Plantagenetów od posiadłości w dzisiejszej Francji, a następnie rzezi wojny stuletniej, by angielscy monarchowie na poważnie zainteresowali się samą Anglią. A tak naprawdę dopiero wojna „Dwóch Róż”, która spowodowała eksterminację dotychczasowych elit Anglii, spowodowała, że krajem tym zaczęli rządzić ludzie czujący się nade wszystko Anglikami.
Wbrew pozorom pisze tu o sprawach oczywistych. Każdy, trochę zainteresowany tematyką bez większego problemu może o tym sobie u różnej maści historyków poczytać. Nawet parę dobrych filmów jest (i to nie tylko francuskich). Jednak wcale nie jest tak łatwo przekonać do tych faktów wychowanych na Robin Hoodzie oraz na współczesnych demaskatorach angielskiej wszechpotęgi pasjonatów średniowiecza. Gdy dochodzi się do momentu, gdzie fakty zaczynają być niewygodne, to pada sakramentalne stwierdzenie: „spisek leniwych historyków”. Nie wiem, kto pierwszy wymyślił tą frazę, ale powinien ją opatentować, bo zbiłby fortunę. Rzecz jasna historycy są leniwi, bo nikt nie widział zapracowanego pracownika uniwersyteckiego. No i spiskują, by nie pokazywać niewygodnej dla nich prawdy.
Jak mogą nie pisać o wpływach angielskich na dworze Przemyślidów? Że to były de facto wpływy francuskie? I do tego opisane są całkiem dobrze w historiografii niemiekciej? Tylko niedouczeni historycy mogą takie rzeczy twierdzić.
Dlaczego nie przeanalizowali gospodarczych niuansów angielskich wpływów nad Bałtykiem? Przecież sam król Henryk IV walczył u boku Krzyżaków. A londyński kantor rządził przecież cała Hanzą. Że Hanza takich kantorów miała kilka? A Krzyżacy przez całe stulecie gościli co roku po kilku przedstawicieli koronowanych rodów? Tak sprawę postrzegają tylko megalomańscy Niemcy i pasący się na ich pasku rodzimi badacze historii.
Jak można nie dostrzegać w Tomaszu Beckecie reformatora Kościoła Katolickiego i instytucji monarchii?. Że prawie każda monarchia europejska tej doby ma na sumieniu opozycyjnego hierarchę dowartościowanego szybka kanonizacją? Że Anglicy się nie liczyli w Rzymie? Toż to narracja ograniczonych historyków Kościoła.
I można by tak dalej ciągnąc tak ten, jak i inne przypadki. Po paru latach takich dywagacji mimo ciągłego dystansu do uniwersyteckiego bożka, skłaniam się jednak ku przekonaniu, że choć interesować się historią może każdy, to jednak nie każdy powinien o niej pisać. Zwłaszcza jak ma głębokie przekonanie, że robi to lepiej od historyków…
Inne tematy w dziale Kultura