Miało dziś być o Kociewiu, ale trudno się powstrzymać, jak ciekawy temat sam się narodził. Przeglądałem dziś zaległą prasówkę i moją uwagę przykuł artykuł poświęcony pretensjom jakiegoś radnego z Kartuz wobec tablic stojących na rogatkach Gdańska i głoszących, że gród nad Motławą jest „stolëcą Kaszëb”.
Choć temat jako pierwszy podniósł z dwa tygodnie temu „Dziennik Bałtycki”, jednak „Wyborcza”, jak to zwykle w styczniu bywa, nie mogła przepuścić corocznego newsa mówiącego o tym, jak to na Kaszubach źle się dzieje. Parę lat temu było zakładaniu kaszubskiej partii regionalnej, trzy lata temu o żądaniach uznania Kaszubów za mniejszość etniczną, a rok temu o problemach z nauką kaszubskiego w szkołach...
Tym razem trafił się spór o stolice Kaszub. Spór, który dla większości działaczy kaszubskich jest sporem anegdotycznym, by nie powiedzieć, że rozrywkowym. W końcu pewna młodopolska poetka prześmiewczy wiersz na ten temat napisała już ponad wiek temu. Zaś w związku z brakiem jakichkolwiek realnych skutków uznania owej stołeczności praktyczni Kaszubi do tego tematu wracają jedynie wtedy, gdy dopiec chcą mieszkańcom któregoś z pretendentów do tego miana. No, ale dla dziennikarza GW temat zawsze godny podjęcia. I dziwi jedynie, że nie zorientował się, że wszyscy „lokalni liderzy opinii” do których zwrócił się po komentarz potraktowali go „per noga”.
Nie mniej warto pochylić się nad emocjami, jakie temat tejże stołeczności wzbudza wśród samych Gdańszczan. A są one o wiele żywsze niż te kaszubskie…
Będzie już niedługo dekada, jak do idei stołeczności Gdańska dla Kaszubów, przekonał się także jego włodarz z wiadomej partii. Na ile to było koniunkturalne, a na ile wynikało z szczerego przekonania, tego nie wiemy, ale bez wątpienia samym Kaszubom przyniosło liczne korzyści wizerunkowe. To działania Gdańska właśnie były jednym z najważniejszych czynników legitymizujących nowo uznany język kaszubski. Kaszubskojęzyczna, oficjalna strona miasta, kaszubskie napisy na biletach – to były jedne z ważnych czynników, które, mimo wszystko troszkę zakompleksionym użytkownikom „rodnej mowy” namacalnie pokazały, że język kaszubski może być normalnym, uznanym sposobem komunikacji. Postawione kilka lat temu „witacze” głoszące po kaszubski, iż Gdańsk jest stolica Kaszub, są tak naprawdę jedynie symbolicznym ukoronowaniem różnorakich prokaszubskich działań władz tego miasta.
Ta kaszubskość Gdańska ubodła jednak całkiem spore grono gdańskich „rządców dusz” i to ubodła z dwóch niezależnych powodów. Po pierwsze jest ona dla nich spora skazą na wielkomiejskich, metropolitarnych, ambicjach „multikulturalnego Gdańska”, bo odwołuje się w ich mniemaniu do jakże wstydliwej prowincjonalności, by nie rzec, wiejskości (no, ale do tego raczej nie wypada się publicznie przyznawać). Po drugie strasznie naruszyła budowany od dawna przekaz o „straconym niemieckim dziedzictwie” grodu nad Motławą. Stąd liczni piewcy gdańskich przedwojennych tradycji i wielokulturowego dziedzictwa grodu Heweliusza z oburzenie rzucają gromy na „imperialne zakusy Kaszubów”. Bowiem wedle dość zgodnych opinii z tego kręgu. Kaszubi z Gdańskiem wiele wspólnego nie mają i nigdy nie mieli, a Gdańsk na żadnych Kaszubach nie leży…
Ta dyskusja, jak żadna inna, pokazuje jak wyrywkowa, by nie rzec zmanipulowana jest tradycja historyczna dzisiejszego Gdańska. I nie chodzi tutaj bynajmniej o ewentualne spory na temat kaszubskości Świętopełka Wielkiego, gdańskiego księcia, który nadał osadzie nad Motława prawa miejskie, czy ewentualne zasługi Krzyżaków, czy Hanzy. Sednem sporu, tudzież niezrozumienia, są porozbiorowe dzieje nadmotławskiego miasta. Po 1989 roku niezwykle modne stało się przypominanie niemieckiego dziedzictwa Gdańska. Niestety w większości przypadków owa niemieckość nie dotyczy bynajmniej czasów Heweliusza, czy Ferberów, ale okresu pruskiego i Wolnego Miasta, czyli końcówki XIX i pierwszej połowy XX wieku. Przypominano zatem pruskie inwestycje miejskie, wolnomiejską scenę polityczną, czy w końcu tragedię 1945 roku. Ikoną tego „utraconego Gdańska” stał się oczywiście Guenter Grass. Ni mniej, ni więcej, XX wieczna historia Gdańska została sprowadzona do schematu „zakłamanych dziejów Ziem Odzyskanych” (którą rzecz jasna dziś nalezy "odkłamywać") i wielkie zdumienie rodzą dziś głosy przypominające, że najnowsza historia i sytuacja narodowościowo-kulturalna Gdańska w niczym nie przypominają dziejów Wrocławia, czy Szczecina…
Kaszubi, którzy po 1989 roku zaczęli z większą śmiałością przypominać także w Gdańsku swój punkt widzenia na najnowszą historię nieopacznie głosząc tezę o stołeczności Gdańska wdepnęli w gniazdo os. I nie mówimy tutaj o internetowych hejterach, którym kaszubskość kojarzy się z wieśniactwem i którzy na informację o kaszubskości swego ukochanego miasta reagują zwykłym bluzgiem. Owymi osami są intelektualiści i społeczni „kreatorzy” gdańskiej historii i tradycji. Częstokroć bardzo zasłużeni. Którzy ex cathedra zadekretowali, że żadnych Kaszubów w Gdańsku nie było, a dokładniej byli jedną z wielu, mało liczną i znaczącą grupą dorabiających się u prawdziwych gdańszczan, jako służba i pracownicy fizyczni. Całkowicie zapominając o kilku pokoleniach Kaszubów, którzy wieloma działaniami, a czasem i własnym życiem świadczyli o nieustającej od średniowiecza, polskiej obecności nad Motławą, zwłaszcza w tym wspomnianym wcześniej, jakże ważnym okresie dziejów tych kilku dekad przed II wojna światową.
Doktorzy Aleksander Majkowski, redagujący w Gdańsku polskie gazety przed ponad stu laty, czy Józef Wybicki, szefujący polskim w trudnej dobie rodzenia się naszej państwowości w latach 1918-1920 na pewno zdziwiliby się, że wedle żyjących sto lat później ich zawodowo-politycznych następców, powinni, co najwyżej, handlować rybami. Praktycznie wszyscy działacze przedwojennej Polonii, a zwłaszcza, nie aż tak mała, grupa polskiej inteligencji była nie tylko pochodzenia kaszubskiego, ale czynnie liderowała także samym Kaszubom na przełomie wieków. Nieprzypadkowo to właśnie w Gdańsku Kaszubi powołali swoją pierwszą nowoczesną organizację: Towarzystwo Młodokaszubów. Zaś zazdrość dzisiejszych dziennikarzy może budzić lista polskojęzycznych gazet ukazujących się tutaj przed I wojną światową. W większości wydawanych i redagowanych także przez Kaszubów.
Zapomniana prawda jest bowiem taka, że w 1945 roku Gdańska nie opuścili wszyscy „dotychczasowi” mieszkańcy. Piszę to w cudzysłowie, gdyż Gdańsk A.D. 2015 zajmuje wielokrotnie większy obszar niż ten z rok 1945. I praktycznie wszystkie przyłączone do miasta po tej dacie tereny były, w 1945, obszarami czysto kaszubskie (zwłaszcza po opuszczniu ich osad przez nie aż tak licznych Niemców). Jeszcze u progu XX wieku etnografowie opisywali gwary i zwyczaje kaszubskich mieszkańców Brzeźna, Jelitkowa, czy Oliwy. I do dziś w tych dzielnicach mieszkają rodziny, które w dobrym zdrowiu przetrwały nie tylko trok 1945 ale nawet i cały PRL, mieszkając niejednokrotnie w tych samych kamienicach, czy domach, co ich dziadkowie jeszcze przed wojną. I chociażby z tego punktu widzenia kategoryczne twierdzenia, ze Kaszubi coś sobie w Gdańsku uzurpują budzić może jedynie zdziwienie.
A co z samym miastem z 1945 roku? Wyszła jakiś czas temu bardzo ciekawa praca niejakiej Sylwii Bykowskiej, która dogłębnie opisuje tematykę „przywracania polskości” autochtonów w województwie gdańskim w latach czterdziestych. Mowa tutaj tak, o obywatelach II RP, którzy podpisali niemiecką listę narodowościową, jak i o mieszkańcach Wolnego Miasta, którzy czuli się Polakami. I w pracy tej podaje, że jeszcze w roku 1947 na terenie Gdańska mieszkało 15 tysięcy przedwojennych mieszkańców, zweryfikowanych jak Polacy (wtedy było to około 10% mieszkańców). Jakoś bez refleksji bowiem wielu tropicielom historycznych tajemnic umyka fakt, że przed wojną Polonia Gdańska liczyła (na terenie całego Wolnego Miasta) co najmniej 20 tysięcy ludzi (tylu głosowało regularnie na polskie listy wyborcze), a najpewniej sporo ponad 50 tysięcy. O, równie liczonych w tysiącach, pracujących na terenie Gdańska obywatelach polskich, nie wspominając. A to oni byli jedną z pierwszych grup zagospodarowujących miasto po wojennych zniszczeniach. Zaś większość tak gdańszczan, przyznających się do polskości, jak i owych pracowników „z Polski” była rzecz jasna także Kaszubami. Ot, takie geograficzne uwarunkowanie.
Dzisiejsza sytuacja jest niestety pokłosiem zbrodniczej polityki niemieckiej z 1939 roku, gdy celowo wymordowano praktycznie całą inteligencję nie tylko Polonii Gdańskiej, ale także Kaszub i Kociewia. Zginęli praktycznie wszyscy księża, działacze społeczni i politycy. Nielicznych, którzy przetrwali byli albo dalej prześladowani przez ludową władzę (co ciekawe, jak opisuje rzecz Sylwia Bykowska, w latach czterdziestych głównie tą lokalną, sabotującą niezwykle czasem koncyliacyjne polecenia idące z Warszawy), albo w najlepszym razie skończyli jak Franciszek Sędzicki. Przedwojenny redaktor i wydawca wielu tytułów prasowych, poczytny pisarz i mający spore wpływy społecznik ostatnie lata życia spędził bowiem jako szeregowy pracownik gdańskiej biblioteki, ledwo wiążący koniec z końcem. Życie nie znosi próżni i lukę po zamordowanych wypełniły nowe elity – te przesiedlone z Kresów. Nic im nie ujmując i doceniając ich wkład w odbudowę miasta należy jednak dostrzec, że całkowicie wyparły z świadomości mieszkańców przedwojenne, polskie dziedzictwo Gdańska. Rzecz jasna były ulice, akademie, czy rocznice wspominające o pojedynczych faktach, czy osobach związanych z Polonią, ale jej faktyczne zasługi i dziedzictwo zostało w dużej mierze zapomniane.
Stąd dla samego Gdańska dobrze się stało, że ten, w sumie reklamowy, temat kaszubskiej obecności w grodzie nad Motławą się pojawia. Bo jest to chyba jedyna dziś okazja do przypominania o tym, że Gdańsk przed 1945 rokiem nie był tak „czysto niemieckim miastem” jak się to wielu wydaje. Zaś potomkom, często także przedwojennych mieszkańców grodu nad Motławą warto przypominać, że to waśnie gdańscy Kaszubi w 1918 roku snuli plany polskiego powstania nad Motławą i jak najbardziej mają prawo czuć się dziś najbardziej zasiedziałą społecznością tego miasta.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo