Feterniak Feterniak
469
BLOG

Kilka myśli o historii - na Nowy Rok

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

Ostatnimi czasy w paru miejscach przetoczyły się dyskusje na tematy związane z promowaną przez dwóch publicysto-historyków na „Z” tezą o utraconej szansie, jaką był dla nas w 1939 roku sojusz z III Rzeszą.  Prawdę rzekłszy nie do końca mam ochotę na wchodzenie w dyskusje na temat słuszności, lub nie, tez postawionych przez Ziemkiewicza i Zychowicza, lecz w tym wszystkim uderzyła mnie inna rzecz. Przy dyskusjach tych objawiło się bowiem jakże znamienne dla części „publicznie aktywnych Polaków” besserwisserstwo, tudzież w ojczystej mowie „wszystkowiedztwo”. Lubiący sobie pogadać rodak zna się zazwyczaj na wszystkim: od skoków narciarskich po tajniki techniczne nowych składów PKP IC.

 Jednak chyba w żadnej z dziedzin humanistyki tak drastycznie nie obnaża się brak merytorycznej wiedzy, jak właśnie w historii. Dzieje się tak chyba dlatego, że ludzie prezentujący ów brak wiedzy są zazwyczaj tego faktu nieświadomi. Dla wielu historia to taka sobie opowieść jak o wczasach nad Bałtykiem w czasie zeszłorocznego urlopu. Wystarczy zobaczyć zdjęcie, dodać do tego trochę zdrowego rozsądku i wszystko staje się jasne. A tymczasem historia jest, mimo powszechnego mniemania, dziedziną nauki, która ma swój własny specyficzny warsztat, dzięki któremu możliwym staje się w miarę sensowna interpretacja przeszłości. Zaś partacze owej umiejętności nie posiadający, tworzą niestety jedynie wyroby „historycznopodbne”.

Przykład pierwszy z brzegu, na kanwie tejże dyskusji o decyzjach polskich władz z 1939 roku. Postawiono zarzut ministrowi Beckowi, że był „nadętym bufonem” i nie chciał negocjować z Hitlerem, co być może uchroniło by nas od nieszczęścia 1939 roku…

Przeczytałem o tym parę publicystycznych książek (Ziemkiewicz nie jest bowiem oryginalny wbrew pozorom) a ostatnio z kilkaset różnorakich wypowiedzi. I niestety praktycznie ani razu nie natknąłem się na jakikolwiek dowód takowej tezy. A dowodem takim być powinien jakiś dokument, tudzież wiarygodna relacja, która by taki właśnie fakt stwierdzała. Natomiast 99% zabierających głos tezę ta formułuje na zasadzie prostego skojarzenia: Niemcy postawili żądania – Beck powiedział, że honor jest najważniejszy – wybuchła wojna. A wystarczyłoby spojrzeć w kalendarz by zobaczyć, że te trzy fakty miały miejsce na przestrzeni prawieże całego roku! Na „nienegocjowaniu” władzom polskim i niemieckim zeszło ponad 10 miesięcy. Na tej zaś podstawie już powinna się zasiwcić historykowi czerwona lampka, a wczytując się ciut głębiej, cegiełka po cegiełce kolorów nabieraja wiedza o tym, że czym innym była niemiecka propozycja z końca 1939 roku, a np. całkiem czymś innym ultimatum z 1939 roku. Bez niezbędnej wiedzy o technice rozmów dyplomatycznych w tym okresie, znaczeniu różnorakich oficjalnych stanowisk kierowanych przez jedne państwa do innych itp.itd., nie sposób wiarygodnie wypowiadać się o tym, czy rząd polski negocjował, czy nie negocjował z Hitlerem.

Mediewiści czasem złośliwe stwierdzają, że historycy XIX i XX wieku są bardziej publicystami, bo miast zajmować się interpretacją ważnych źródeł zazwyczaj ograniczają się do przytaczania ich jak największej ilości. A historyk powinien zasze koncentrowac się na wyciągnieciu na pierwszy plan źrodeł najwartościowszych.

Rzecz jasna, źródeł dla dziejów XX wieku jest „od groma”. I trzeba dużego kunsztu i sporej wprawy by w ich powodzi nie utonąć. Stara zasada mówi bowiem, że by o danym fakcie mieć w miarę wiarygodną wiedzę, to należy znaleźć informacje z co najmniej dwóch, albo jeszcze lepiej trzech niezależnych źródeł. I na tej właśnie zasadzie, wtłaczanej (z różnym skutkiem) studentom historii już na I roku, potyka się większość naszych samorodnych znawców historii. Pojedyncze źródło, czasem nawet pojedyncze opracowanie na jakieś temat dla wielu jest już podstawą do poczucia wszechwiedzy i wszechstronnej znajomości danego wydarzenia. Pół biedy jak na tej podstawie ktoś jedynie wygłasza własną opinię. Gorzej, jak uznaje, że oto posiadł jedyną słuszną prawdę i zaczyna w jej imię krucjatę z innymi sądami.

Może warto dodać jeszcze jeden przykład z niezwykle tutaj lubianej działki „okołopolitycznej”, a jednocześnie interesującej mnie niezwykle historii najnowszej Pomorza. Co parę miesięcy bowiem, od jakiegoś 2006 roku pojawia się news o tym, jak to Donald Tusk (niech mu Bruksela lekką będzie) na II Kongresie Kaszubskim namawiał do powstania osobnego kaszubskiego państwa. Wersji było kilka, najbardziej podobała mi się ta, gdy osoby podpisujące się jako „weterani pierwszej Solidarności”, opierały się na wypowiedziach pewnego zasłużonego dla nieboszczki „przewodniej siły narodu” towarzysza z Warszawy.

Wpisy te były na tyle irytujące, że w pewnym momencie zacząłem dopytywać o konkrety, co zazwyczaj kończyło temat. Mówiono, bowiem o wydarzeniu (II Kongresie Kaszubskim z 1992 roku), które było otwartym relacjonowanym przez prasę spotkaniem, z którego opublikowano wszystkie wystąpienia, a co ciekawsze na którym obecne były także osoby, które do samego Donalda Tuska żadnych ciepłych uczuć już wtedy nie żywiły. I nikt z tego grona nie zauważył w tym 1992 roku (a pojawiło się wówczas sporo krytycznych głosów na temat jego wystąpienia), że Tusk namawia do budowy państwa kaszubskiego, aż kilkanaście lat później nie poinformował o tym bystry, acz znany ze swojej antykaszubskości, emerytowany towarzysz z PZPR, który w żaden sposób nie był w stanie powiedzieć skąd ma tą wiedzę. To klasyczny przykład „legendy miejskiej” być może bliższy nawet socjologii niż historii, ale kapitalnie pokazuje, jakie krucho jest u wielu ludzi, pochylających się nad tematyką historyczną, z umiejętnością najprostszej krytyki źródeł. Furda cały sztapel (pd ręki dostępnych!) różnorodnych relacji i źródeł z epoki, furda nagrania i tekst oryginalnego wystąpienia. Wystarczy najbardziej fantastyczna wypowiedź z niezwykle podejrzanego źródła i już budujemy całe tezy. A, że trafiło na kontrowersyjnego premiera, to chętnych do takich pesudohistorycznych zabaw było niestety wielu…

Zaś na koniec, jak o źródłach mowa. Tak się złożyło, że,  w ostatnim czasie, w paru różnych miejscach byłem świadkiem szczerego rozczarowaniu zainteresowanych historią osób, gdy w poznaniu jakiegoś wydarzenia na przeszkodzie stanęła bariera językowa w postaci cennego źródła. Osobiście, nigdy do języków obcych nadmiernego talentu nie posiadając, świetnie żal takich osób rozumiałem. Nie mniej jednak, takie momenty to chwile wyboru: albo chcemy poznać dogłębnie jakieś historyczne wydarzenie i zdobyć na jego temat jak najpełniejszą wiedzę, albo nie. I przy całej sympatii jak ktoś się zasłania, że wiedza jego jest już wystarczająca, bo reszta „po niemiecku była”, to nie wyjaśnia historii – co najwyżej popularyzuje swoje mniemania o niej.

Nie każdy bowiem musi być historykiem. Historią można się bowiem niezwykle interesować czerpać wiele satysfakcji z jej poznawania, ale naprawdę warto przed zabieraniem się za objaśnianie jej innym, zapoznać się nieco z historycznym warsztatem.

Co na nowy rok zainteresowanym polecam.

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (25)

Inne tematy w dziale Kultura