Grudniowy wieczór. Po ciężkiej pracy przemarznięci i głodni wracamy do domu. Montaż witrażu to zawsze ogromny stres i ciężka harówa. Nie jedliśmy obiadu ani kolacji. Na trasie naszego powrotu jest miasto z ogromnym zamczyskiem – Malbork. Nas jednak nie interesuje średniowieczna twierdza. Jesteśmy głodni i już.
Przy wjeździe do miasta wita nas reklama McDonald's. W podświadomości czujemy smak frytek i bigmaka. Pięknie podświetlony zamek mijamy obojętnie. Widok ten dobrze jest nam znany. Szukamy drogowskazu do fast foodu. Miasto jest już udekorowane przedświątecznie. Błękitno-złote światełka migają radośnie.
Parking przed barem McDonald's nie jest odśnieżony, ale nas to nie odstrasza. Kieruje nami głód i zmęczenie. Przekraczając próg jasno oświetlonego budynku czujemy, jak stres dzisiejszego dnia stopniowo odchodzi. Zamawiamy dwa zestawy fiszmaka. Trochę trzeba poczekać. Michał już usiadł, zajął miejsce, a ja stoję i czekam. Właściwie nawet nie chce mi się odwracać. Irytuje mnie wulgarne słownictwo, które słyszę za swoimi plecami. Grupa wyrostków wymienia między sobą jakieś zdania. Nie rozumiem treści. Słyszę tylko wulgarne słowa i głupawe śmiechy. Zaczęła we mnie narastać złość. „Przydałby się karabin maszynowy” – myślę. Nie mam ochoty konsumować przy takiej orkiestrze, a jeśli będzie tak dalej, to ogarniająca mnie irytacja spowoduje, że wybuchnę. Na szczęście wychodzą i nie muszę przeobrażać się w jędzę. Wychodzą nażarci, rozbawieni i dowartościowani. Mają swoja Amerykę, wielki świat, cywilizację w postaci plastikowego jadła. Czują, że już nie są prowincją.
Obsługa McDonald'sa rusza się tutaj inaczej niż w metropolii – jakoś tak leniwie i spokojnie. W ogóle życie upływa tu wolniej, a chamstwo jest zwykłym, prowincjonalnym chamstwem. Jest mniej wyrafinowane.
Inne tematy w dziale Rozmaitości