Nadal go praktykuję, czynnie i biernie. Wystawiam kciuk na poboczu i patrzę, jak mijają mnie fury bezpiecznych obywateli. Zamkniętych w swoim światku, ciepełku, informacyjnej papce podanej po selekcji i wstępnym przetrawieniu – prosto do dzioba, jak czynią niektóre ptaki - i ulubionej stacji radiowej, poczuciu wyższości: widzisz, ja mam czym jechać a ty nie, gdybyś stał bliżej kałuży to bym cię obryzgał.
Uprawiam i biernie, staję przy sygnalizującym potrzebę jazdy. Niepewność, kto to, co powie. Czy jak wysiądzie, będę taki, jaki byłem gdy wsiadł. Chwilę jakąś jedziemy razem, można dopatrzyć się w tym i wspólnoty losu, momentalnej jak wszystko co spotyka przygodne byty.
Gdy wysiadają, pozostają po nich słowa, jakie wymieniliśmy, a nade wszystko ów nikły ślad w powietrzu, lekka mgiełka perfum, ostry przetrawiony alkohol przenikający wszystkimi porami skóry, nuta obawy co będzie dalej, odór przepoconego cały dniem znoju roboczego odzienia, niepewności dalszego ciągu istnienia. I nie jestem już jaki byłem, gdy stawałem przy krawężniku, odblokowywałem drzwi pasażera, ściszałem muzykę, z którą tak dobrze mi się jechało.
więcej: tu
Inne tematy w dziale Rozmaitości