Legendarna to postać.
Wnuk kościuszkowskiego generała, dziedzic dwóch fortun w Łomżyńskiem, hulaka który je przepił i przejadł. Studiował filozofię w Lipsku, ale nade wszystko wyborny znawca literatury a zwłaszcza poezji. Niezastąpiony konstruktor śmiechu, którego wartości mierzy się zawsze siłą jego spadku. Największą ma on wówczas gdy spada z wysoka. U naszego bohatera wywoływany przez niego śmiech spadał z tak ogromnych wysokości że równał się grzmotom wodospadów.
Bywał w jaświetniejszych towarzystwach, ale miał z nimi zawartą jakąś przyjaźń intymną i wstydliwą. Często na przyjęciach napychał kieszenie ciastkami i owocami. Wyśledzony przypadkiem przez przyjaciół znikał gdzieś na rogu Marszałkowskiej i Wilczej, schodził do suteryny, gdzie mieszkała jakaś jego dawna gosposia, podstarzała panna. To dla niej były te łakocie...
Z wszystkimi poetami Skamandra był na ty. Bruderszafty zawierał z ludźmi nawet o pół wieku od niego młodszymi. Swą formą obcowania znosił nie tylko różnice wieku, ale i różnice towarzyskie. To "tykanie" płynęło z głębokiej potrzeby przyjaźni i młodośi. Każdy człowiek, choćby smarkacz, który w jego opinii nie był idiotą, stawał się kolegą. Odmówił tylko bruderszaftu słynnemu Grydzewskiemu, naczelnemu "Wiadomości Literackich", gdyż ten nie uznawał jego teorii świata, opowiadając wcześniej innym, że ludzkość powstała z gazów. Figiel ten dzisiaj może tak wyborny bo propagowany przez ekologów, wnuka kościuszkowskiego generała doprowadził wówczas ostatecznie do szczypiącej sentencji: "Zaglądając z ciekawości do wnętrza, co znajduje się w takiej oborze, doszedłem szybko do wniosku, że z krowim gazem człek jakiejkolwiek przyjaźni zawrzeć nie może".
Jego powiedzonka, o których szybko zapominał, bo go nudziły inni powtarzali niczym wzory matematyczne. "Humor naszego przyjaciela był improwizacją" - pisał Boy. Rodził się szybko, doraźnie z podniet rozmowy towarzystwa, z uciechy wdzięcznych słuchaczy z błogostanów biesiadnego stołu. Był twórcą w zakresie słowa - miał radość słowa, które w jego ustach, rosło, potworniało, wyolbrzymiało się gargantuicznie w swojej niezrównanej obfitości, w melodii grzmiącego głosu, to znów zagęszczało się w celne i nieoczekiwane formuły. Nawet łgarstwo sienkiewiczowego pana Zagłoby stawało się w jego ustach czystą poezją.
Dwa były rodzaju dowcipu w tej mojej Polsce, której tak bardzo mi dzisiaj potrzeba. Gawędziasrtwo szlagońskie, czyli żartobliwość rozmazana i ostry, celny dowcip intelektualny, przeważnie żydowski w stylu: Młody, wykształcony inżynier, tuż po studiach na Sorbonie, prosi zamożnego fabrykanta o rękę jego córki. "Co pan masz?" - pyta ewentualny teść ciekawy statusu materialnego młodzieńca. - "Mam przed sobą perspektywę"- odpowiada przyszły zięć. - "To panu jest potrzebna lornetka a nie ręka mojej córka" - kwituje rozmowę fabrykant. - "Bo też nie z ręką jaśnie pana córki chciałem wziąć ślub, ile z całością jej ciała, ze szczególnem wskazaniem na jego dolne partie, a do tego lornetki nie potrzebuję!"
Podobnie było z importem. Wzorowano się na 'bon mot" francuskim lub angielskim nonsensie. Ten drugi rodzaj był rzadziej spotykany. Dowcip polega na redakcji, zbędne słowo, nawet szyk słów odmienny kładzie najlepszy żart. Spróbujmy to zobrazować: "Do portiera w pensjonacie przychodzi gość i pyta: - Czy tu mieszka pan Górkiewicz? - Nie - odpowiada portier. - To może mieszka pan Piórkiewicz? - To już prędzej by mieszkał Górkiewicz - odpowiada portier."
Dowcip ten opowiadano jako czeski więc nazwiska były "pan Pospiszyl" i "pan Zapuznil". To była nędza. Cuchnęło na milę kalamburem. Dopiero po dezynfekcji całości, oddestylowano ten żart jako nonsens czysty.
Nasz bohater miał również niezawodny instynkt w podawaniu dowcipów absurdalnych. Oto przykład:
"Na polowaniu obskoczyły mnie wilki. Wlazłem na drzewo, trzymam się gałęzi. Gałąź trzeszczy, trzeszczy, wreszcie złamała się i spadłem. Oczywiście rozszarpały mnie. Została tylko ta fajka." Pokazywał fajkę porykując przy tym wolno i rytmicznie. Innym razem tłumaczył swemu rozmówcy czym jest metafizyka.
"- No dobrze - odpowiada tamten - co właściwie tacy, jak szacowny pan, metafizycy robią?
- Jak to co oni robią? Ależ wiedz łaskawco, że metafizycy właśnie nic nie robią! - tłumaczy na swój sposób nasz bohater
- Nic... no to, proszę pana, gdyby tak wszyscy ludzie tak nic nie robili...
- Wszyscy...też przypuszczenie!...Od wszystkich nikt takiej trudnej rzeczy nie wymaga!"
Innym razem siedział sobie wygodnie w krakowskiej restauracji czekając obsługi, a że Kraków lubi tytuły i tytułowanie - podobnie jak znany nam wielu pewien krakowski doktor, któremu bez papugi na ramieniu niczym Williamowi Dampierowi jest nie do twarzy - podszedł do naszego bohatera krakowski oberkelner i zapytał uniżenie jak ma go tytułować? Prezes, dziedzic, dyrektor, doktor? - Nie, możesz do mnie ostatecznie mówić "Boże Ojcze" - odpowiedział gość gładząc swą rozwichrzoną brodę.
Jednakże najbardziej klasyczną z wielu jest relacja naszego bohatera, niemal filozoficzna o wizycie cara Mikołaja II w Warszawie. Jak wiemy, lud warszawski witał gorąco swego ciemiężyciela rzucając pod rosyjskie kopyta i koła jego wystawnej karety: kwiaty, pieniądze oraz złoto. Zaskoczony postawą poddanych postanowił Mikołaj uwznioślić największe miasto na zachodnich rubieżach swego państwa, i z podarowanych mu kosztowności ufundować mu szkołę wyższą, Politechnikę, do dzisiaj znaną jako warszawska. Po tym wiekopomnym geście nastąpiła uczta, którą nasz bohater biorący w niej udział opisał tak:
"Uczta trwała trzy doby. Sprowadzono z Paryża dwieście beczek zup, podano dwa tysiące bażantów. Stałem na czele szlachty łomżyńskiej tuż obok majestatu. Po trzech dobach ucztowania gdy wyszlismy na dziedziniec - czerkiesi szarżowali i płazowali nas szablami, żeby nam się we łbach od szczęścia nie poprzewracało."
Nasz bohater dożył sędziwego wieku nie doświadczywszy późniejszych okropieństw niemieckiego kulturkampfu, i mimo że żartobliwe kazał się krakowskiemu kelnerowi tytułować "Bożym Ojcem", to jednak zmarł nie pojednawszy się z prawdziwym Bogiem, cytując w zamian tego na łożu smierci z pamięci "Albatrosa" Baudelaire'a. Przypisywano naszemu bohaterowi również , że Bolesław Leśmian zawdzięcza mu znane powszechnie nazwisko. Tymczasem zmianę tegoż zaproponował poecie, a przy okazji bratu Jana Brzechwy (któremu zresztą on sam dał ostrocelny pseudonim literacki) inny poeta, Antoni Lange mówiący: że w kancelarii adwokackiej może być pan, panem Lesmanem, ale w poezji powinieneś pan zaistnieć jako Leśmian - I tak zostało.
Ps.
Na zakończenie pytanie: gdzie autor wplótł swoje w nie swoje i o kim była mowa?
Odpowiedzi poprawne i niepoprawne nagrodzę odpowiednimi dla nich łapkami "góra-dół".
Teraz zaś idę rąbać moją małą tajgę, bo opowiadają stadnie że bestia ze wschodu nadciaga.
Inne tematy w dziale Rozmaitości