Celowo użyłem tytułu z książki Sławomira Suchodolskiego, bo zachwycamy się II RP niczym kolorowym dzieciństwem. Owszem, nie przeczę, ci co trafili pod wymię a nie pod krowi ogon mogą ze spokojem i prawdą okres międzywojnia traktować jako czas spędzony szczęśliwie.
Mogę więc i ja podobnie napisać z racji moich dziadków, którzy zarówno ze strony matki jak i ojca do biednych wówczas nie należeli. Dziadek mój od strony ojca posiadał na Kresach sporą masarnię oraz sklepy tekstylny w Warszawie. Od strony matki był to kresowy młyn i i 10 h ziemi.
Rodzina mojej żony natomiast to już inna, wyższa półka. Jej babka była szlachcianką natomiast dziadek Dopartczykiem. Wykładowcą u Wawelberga i Rotwanda oraz w warszawskim gimnazjum Rontalera. Obok tego posiadał pod Warszawą własną szkołę podstawową.
Zarabiał więc nieźle na ówczesne czasy, bo jak trafiliśmy w stare rachunki było to ok. 2000 złotych miesięcznie. Biorąc pod uwagę, że prosty robotnik dostawał wtedy na rękę 100 złotych, a zwykły nauczyciel 260 złotych, kwota zarobków dziadka żony może budzić szacunek; ale wrzucę tutaj kawałek dziegciu do tej beczki i napiszę: bez przesady, bo np. aktor Żabczyński tylko za jeden dzień zdjęciowy otrzymywał 1000 złotych, a obalony przez Marszałka Piłsudskiego prezydent Wojciechowski przed zamachem majowym inkasował prawie 2 mln miesięcznie, co dzisiaj by dało prezydentowi Andrzejowi Dudzie... 10 milionów na rękę.
Dlatego ciekawość bierze jak to wtedy było też i z podatkami.
Otóż miałem dostęp do naszych (żony) prywatnych, przedwojennych szpargałów, które były cholernie dla mnie zagmatwane, dlatego nie wnikając w szczegóły napiszę, iż oddawaliśmy Młodej Rzeczpospolitej ok. 40 % tego co zarobiliśmy, plus podatek katastralny. Podatek ten dotyczył wyłącznie samej szkoły, nie dotyczył zaś reszty placu (za ten płaciło się inną stawkę), na którym była ona postawiona oraz domku, w którym pomieszkiwał w lato właściciel - tutaj także był oddzielna cena, a także jego wygodnego mieszkania w Warszawie za które ratusz także pobierał daninę. Podatek katastralny był logicznym, co swego czasu próbowała złamać Platforma Obywatelska próbując wprowadzić na nowo podatek katastralny, ale już od całości posiadanego mienia, w dodatku po wyśrubowanych stawkach.
Czym by to groziło nie trzeba mówić: plajtami właścicieli i przejmowaniem majątku Polaków przez państwo polskie. Ups, przepraszam, w tym przypadku przez Berlin. Popierajcie więc Trzaskowskiego.
Jak to jednak wyglądało przed wojną? I dlaczego krąży owa wieść, że sanacja już wtedy budowała socjalizm. Wyjaśniam, a właściwie przytoczę - zacytuję.
"Gdybyśmy nasz interes zaczynali od konnej furmanki przed 1931 r., to płacilibyśmy tzw. opłatę kopytkową na rzecz gminy. Potem została ona zniesiona, ale pojawiła się w zamian opłata na rzecz Państwowego Funduszu Drogowego w wysokości 3 groszy od każdego tonokilometra przewożonego towaru."
Jak więc widać furmani, wozacy węgla wcale nie mieli lekko, nie mówiąc o właścicielach aut. Tutaj sanacyjne rządy były bardziej łakome, prawo się tez zmieniało.
"Od każdych 100 kg nośności wozu konnego płaciło się tylko 9 zł rocznie. Ale jeśli woziło się zarobkowo ludzi pojazdami mechanicznymi poza obszarem swojej gminy, płaciło się co roku 100 zł od każdego miejsca w pojeździe. Od ciężarówki i traktora trzeba było zapłacić 20 zł od każdych 100 kg ich własnej masy. Od samochodu osobowego – 15 zł od każdych 100 kg. Jeśli ktoś używał przyczepy – podlegały one takim samym opłatom jak ciągnące je pojazdy. Za średnią ciężarówkę o dopuszczalnej masie całkowitej od 3,5 t do 5,5 t w Warszawie płaciło się 720 zł, czyli około 1/5 średniej pensji."
Prosto i łatwo prowadzić więc firmy nie było można. Do tego obowiązywało obywateli jeszcze 80 progów podatkowych od uzyskanych dochodów fiskusowi i na ZUS.
"Przeciętnie płaciło się składkę na ubezpieczenie w ZUS w wysokości 37 proc. Interesujące są także wyliczenia prof. Romana Rybarskiego, który wykazał, że ktoś zarabiający 2 mln zł mógłby zapłacić 1,62 mln zł podatku. Było to możliwe, o ile byłby kawalerem i rentierem, mieszkał w byłym zaborze pruskim, płacił tzw. podatek wojskowy (za zwolnienie ze służby w armii) i do tego 40-proc. podatek dochodowy (dane z 1933 r.)."
Od siebie dodam, że ówczesny zawodowy oficer (ale dotyczyło to wszystkich służących w wojsku), powiedzmy pan porucznik aby móc się ożenić musiał się wykazać zgromadzonym odpowiednim majątkiem, przekraczającym niemal zawsze jego możliwości finansowe, zaś wybranka winna była pochodzić z odpowiedniej rodziny, charakteryzować się nieskalaną opinią oraz cechami towarzyskimi. Brak tych warunków powodował, że przełożony nie udzielał pozwolenia na ślub podkomendnemu. W języku prawnym, który często też zmieniano w tym temacie wyglądało to tak:
"art. 113 Zawieranie małżeństwa przez żołnierzy, odbywających służbę w wojsku stałem, względnie w zapasie, zasadniczo jest wzbronione.
W wyjątkowych wypadkach, godnych uwzględnienia, może tym osobom zezwolić na małżeństwo Minister Spraw Wojskowych. O zawarciu małżeństwa ma być zawiadomiona powiatowa komenda uzupełnień, która fakt ten uwidoczni w listach."
Powróćmy jednak do podatków.
"W 1935 r. obniżono minimalny roczny dochód, który kwalifikował do płacenia podatku, z 2500 zł do 1500 zł. w związku z czym, biorąc pod uwagę wspomnianą skalę 80 progów podatkowych, płacono państwu polskiemu od 1 % do 50% podatku dochodowego, ale że średnio zarabiało się w Rzeczpospolitej na rok 600 złotych, więc większość pracowników w II RP podatku nie płaciła wcale."
Obok podatków jawnych były też inne - nazwijmy je handlowe. Poza tym, jeden z nich wygląda dzisiaj dość znajomo.
"Na przykład 1 kg cukru kosztował 1,4 zł (około 14 dzisiejszych złotych), przy czym w 1935 r. podatek na cukier wynosił 43,50 zł na każde 100 kg. Jednocześnie, by poprawić bilans w handlu zagranicznym, polski rząd sprzedawał cukier za granicą po 14 gr za 1 kg. Ekonomista Kazimierz Sokołowski wyliczył, że w 1930 r. dopłacono do eksportu 500 mln zł, z czego 2/3 przeznaczono na dopłaty do węgla kamiennego i cukru. (...)Inną formą opodatkowania było utrzymywanie przez państwo monopoli, które zawyżały ceny. W budżecie Polski w latach 1938–1939 32 proc. wszystkich dochodów stanowiły właśnie dochody z monopoli. We Francji był to 1 proc. a w Niemczech 2,2 proc."
Do tego dochodziły podatki gminne od mieszkań.
"Samorządy nakładały tzw. podatek od zbytku mieszkaniowego znany także jako podatek od zbędnych izb. Obowiązywał, gdy w mieszkaniu było więcej izb niż mieszkańców. I tak na przykład w Lublinie wynosił on 20 proc. rocznego komornego od jednego „zbędnego” pokoju, od dwóch i trzech 50 proc., a od czterech i więcej – 100 proc."
Polska przejęła po zaborcach monopole spirytusowy, solny, tytoniowy i loteryjny. Później wprowadzono także monopol zapałczany. Niestety, został on wydzierżawiony amer.-szwedzkiej Spółce Akcyjnej dla Eksploatacji Państw. Monopolu Zapałczanego w Polsce, w której dominował szwedzki przemysłowiec, Ivar Kreuger, a którego polityka gospodarcza doprowadziła do uznania zapałek w Polsce za towar luksusowy.
W latach 1936–39 dochody z tego monopolu wynosiły 0,4–0,5% całości wpływów skarbowych, co powodowało że polski chłop dzielił zapałkę na przysłowiowe czworo.
"Obywatele nie chcieli przepłacać za zapałki i masowo kupowali zapalniczki z przemytu (te legalne miały wysokie tzw. opłaty stemplowe sięgające 25 zł)."
Rząd planował także stworzyć monopol kawowy, ale temat upadł, gdyż utrzymywanie monopoli wymaga jednak dużego wysiłku ze strony państwa, a te było na taki wysiłek jeszcze zbyt słabe.
Z tego powodu państwo polskie dość często z urzędu regulowało ceny, oraz nadawało sobie prawo do ich maksymalnego ustalania. Dotyczyło to przede wszystkim: przetworów zbożowych, mięsa, węgla, nafty, żelaza, cegły, odzieży i obuwia, co powodowało z automatu spekulację w/w towarami.
"W 1936 r. premier i minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj Składkowski wydał okólnik, w którym zapowiedział stosowanie kar administracyjnych wobec osób „spekulacyjnie windujących ceny”.
Często się również zastanawiamy jak to było przed wojną ze składkami pracowniczymi na ZUS. Widziałem na własne oczy takie odcinki, że taką to, a taką kwotę w danym miesiącu wpłacono na konto Kasy Chorych.
"Na samym początku polskiej państwowości ustalono ośmiogodzinny dzień i 46-godz. tydzień pracy. W 1919 r. naczelnik państwa wydał dekret o obowiązkowym ubezpieczeniu chorobowym. Składka wynosiła 6,5 proc. zarobku, zasiłek zaś 60 proc. pensji dla chorującego w domu lub 40 proc., gdy przebywał w szpitalu. Wypłacano go przez 26 tygodni. Pracownice po urodzeniu dziecka otrzymywały 100 proc. pensji przez osiem tygodni. W 1932 r. Towarzystwo „Liga Pracy” podawało, że koszty funkcjonowania kas chorych w przeliczeniu na ubezpieczonego stanowiły w Polsce 9,46 proc. jego rocznych dochodów. W Czechosłowacji było to 4,5 proc., w Niemczech 1,84 proc., a w Wielkiej Brytanii 0,34 proc."
II RP była z tego faktu dumna. Przypomnę tylko, że wpłaconych składek pracowniczych w ówczesnym ZUS-ie nie przejadano na własne potrzeby jak to się dzieje obecnie.
Oczywiście jest to niepełny obraz całości, ale według mnie te kilka cytatów pozwala sobie wyobrazić jak wyglądało życie gospodarcze w Polsce pod rządami sanacji w której socjalizm mieszał się z kapitalizmem.
źródło
https://www.rp.pl/artykul/1065327-Podatki-w-przedwojennej-Polsce.html
https://www.obserwatorfinansowy.pl/tematyka/makroekonomia/trendy-gospodarcze/socjalistyczna-ii-rzeczpospolita/
https://czasopismo.legeartis.org/2015/12/mazenstwo-zolnierza-ii-rp.html
https://sztetl.org.pl/pl/slownik/panstwowy-monopol-zapalczany
Inne tematy w dziale Kultura