Jutro na placu Tahrir ma zebrać się nawet milion demonstrantów, aby wymóc na władzach wojskowych jak najszybsze wprowadzenie reform, czytaj dopuszczenie do władzy fundamentalistycznego Bractwa Muzułmańskiego (które nota bene wbrew wcześniejszym zapowiedziom potwierdziło swój aktywny udział w demonstracji).
Pozostali się nie liczą, nawet jeśli łapią się wszelkich sposobów, by przypodobać się wyborcom. Taki Ahmed Ezz El-Arab, lider najpopularniejszej świeckiej partii w Egipcie - Wafd (do wrześniowych wyborów ma wystartować wspólnie z Bractwem) w wywiadzie dla Washington Times z tego tygodnia wypalił, że ataki 11 września były dziełem samych Amerykanów i agentów Mossadu rzecz jasna, a poza tym Holocaust to „wielkie kłamstwo”, podobnie jak pamiętnik Anny Frank.
Samo Bractwo już nawet nie kryje się z zamiarem wprowadzenia powszechnego szariatu (poparcie mają zapewnione, według badań Gallupa chce tego 70% społeczeństwa). Wysadzenie po raz trzeci od lutego gazociągu zaopatrującego Izrael w gaz ziemny jest już tylko logiczną konsekwencją zmian zachodzących nad Nilem. Postawa Zachodu domagającego się wolnych wyborów jest z kolei ostatecznym przypieczętowaniem i przyzwoleniem na rozwój dość jasnego do przewidzenia scenariusza.
Nie wszystko wygląda więc pięknie.
Skutki dla świata po wolnych wyborach będą daleko boleśniejsze niż tylko koniec najtańszego all Inclusive. Czy na pewno taki efekt chcieli osiągnąć reformatorzy z Barakiem Obamą na czele?
Komentarze
Pokaż komentarze (2)