Napisałem kiedyś parę słów o „dowodach” na istnienie Boga i wśród nich wymieniłem Jana Sebastiana Bacha. Niniejszym podejmuję próbę - w odniesieniu do Boga właśnie - zanotowania zjawiska jakim jest dla mnie ten niezwykły twórca, jego muzyka i mój z tym ambaras. To dla mnie zadanie karkołomne, bo wiadomo, muzyka to materia do opisania wyjątkowo trudna, tym trudniejsza, że brak mi wiedzy i rozumienia terminologii, jestem pozbawionym słuchu laikiem, terminy muzyczne takie jak tonacja, synkopa, metrum itp., że o nutach nie wspomnę, są dla mnie pojmowalne tylko powierzchownie, bez prawdziwego przełożenia na to co jestem w stanie usłyszeć. Niemniej piszę, bo Bach ma w mojej głowie miejsce osobne, a jego muzyka to dla mnie temat bez mała osobisty i winien jestem Janowi Sebastianowi – czy może raczej sobie - ten wysiłek, niechby nawet w tak nieudolnej formie.
Zacznę tak: bywa moim udziałem poruszenie muzyką i poczytuję to sobie za swego rodzaju wyróżnienie. Najłatwiej i najczęściej robi to ze mną muzyka Bacha. Bywa, że - może trochę wstyd - wzruszam się do granicy łez. Bywa, gadam do samego siebie, wpadam w stany zachwytu - przepraszam za nieskromność – intelektualnego. Powtarzam sobie, że niemożliwe jest to, co słyszę, że tylko cmokać i głową kręcić z niedowierzaniem i dziwować się na takie cudo i sam się do siebie uśmiecham w jakimś durnowatym ukontentowaniu. Najskuteczniej w stany takie wprawiają mnie Wariacje Goldbergowskie, choć od kilku lat idą z nimi o pierwszeństwo kantaty, a że jest ich ponad dwie setki więc mam w czym wybierać i odkrywać wciąż nowe i nowe ich oblicza – ale o tym później…
Bóg i muzyka – dla mnie skojarzenie oczywiste, bo muzyka zdaje się być jednym ze zjawisk nieuchronnie kierujących uwagę ku transcendencji. Najwspanialsza ze sztuk, trochę podobna do matematyki, niematerialna, ulotna, a jednocześnie wymagająca precyzji i odwołująca się do reguł logicznie spójnych a koniecznych do respektowania, by ją tworzyć.
Bach i muzyka. Jak pisał nieodżałowany Stefan Kisielewski: "Najczystszy, najbardziej, obok Mozarta, zdumiewający geniusz jakiego wydały dzieje muzyki". Otóż to! Powiedzenie, że był genialny to truizm, Jan Sebastian był bowiem wśród geniuszy – całkiem wszak w historii licznych – tytanem osobnym, w wielkości swego dzieła niedościgłym i ponadczasowym na jedyny sposób, potęgą twórczości ogarniającym największy zakres muzycznego dokonania.
Odkrywałem go w życiu kilkakrotnie. Pierwszy raz w latach licealnych za sprawą głównie koncertów skrzypcowych. Potem co jakiś czas nakłuwałem bachowski dorobek w różnych punktach, zawsze bardzo fragmentarycznie i cokolwiek nieświadom tego, z czym mam do czynienia. Aż do dnia gdy, jadąc samochodem usłyszałem w radiu nieznaną mi muzykę, która przykuła mą uwagę wręcz magnetycznie (skrzypce solo). Dojechałem do celu, wyłączyłem silnik i czekałem zafascynowany kilka ładnych minut, by dowiedzieć się cóż to też może być? Skłaniałem się do jakiejś, oczywiście nieznanej mi, awangardy XX-wiecznej, ale co i raz pojawiał się czystej wody barokowy ozdobnik - stylizacja, celowa archaizacja? Doczekałem końca nagrania i … jedna z partit Bacha. Zdumienie, niedowierzanie – to był Bach? Ten utwór tak współcześnie, wręcz ekstrawagancko brzmiący, pełen inwencji i zaskoczeń, jakby improwizowany, to rzecz tak dawna? O, jakże nikłe miałem wtedy pojęcie o muzyce lipskiego kantora. Pognałem kupić komplet sonat i partit i potem już zabrałem się do Jana Sebastiana metodycznie; czytałem, grzebałem w sklepach z płytami, analizowałem zestawienia dzieł i wykonań – tak też zostało mi do dziś.
Osobna pozycja w szeregu wielkich twórców - co dla mnie jest wyznacznikiem tej odrębności? Najpierw coś, co nazywam „matematycznością”. Najściślejsza precyzja operowania budulcem muzycznym i swoboda posługiwania się najbardziej finezyjnymi formami muzycznymi na czele z fugą, konstrukcją wymagającą ekwilibrystyki iście komputerowego rodzaju. Nie mogę wyjść ze zdumienia z jaką łatwością buduje Bach karkołomne przebiegi, przeplatające się, uzupełniające, zdające się nieuchronnie zapętlać w nierozwiązywalny węzeł, a na końcu w naturalny sposób spływające do jednego punktu i, jakże oczywistego, rozwiązania. Bo Bach tworzy zawsze zgodnie z regułami swej sztuki, jest rygorystyczny w wierności zasadom których jest niedościgłym znawcą. Jest jak najbardziej „barokowy”, wierny muzycznej ortodoksji, zarazem jednak z najwyższą łatwością wybiega myślą gdzieś w odległą przyszłość i staje się awangardowy, do dziś zachwycający w kategoriach odkrywczego zestawienia brzmień, pulsu, kontrapunktu.
Rygor, precyzja i doskonałość formalna - to byłoby jednak mało, mówimy wszak o sztuce. O Sztuce. Przepustką do tej pisanej wielką literą jest coś więcej i to tu tkwi geniusz: Bach matematyczną precyzję i wirtuozerię formalną łączy, zda się od niechcenia, w cud harmonijnej pełni z duchowością. To coś niebywałego i nieporównywalnego z nikim w historii muzyki. On to robi przy każdej okazji i bez względu na skalę, czy przeznaczenie utworu.
Uniwersalizm. Bach pisał muzykę „czystą”, oderwaną od instrumentarium, czego dosłownym zobrazowaniem jest Sztuka fugi, gdzie w zapisie w ogóle nie podał na jakie instrumenty rzecz przeznaczył; tak i grana jest przez przeróżne składy począwszy od organów, fortepianu, kwartetów smyczkowych a nawet saksofonowych, aż po orkiestry różnych rozmiarów. Nawet pisząc na głos ludzki spotykał się z zarzutami, że stawia przed wykonawcami wymagania jak dla instrumentu, niemożliwe do zrealizowania – bo, jak wszystko co pisał, była to muzyka totalna. Totalna, bez względu na to, na czym wykonywana. Dlatego może jest najczęściej poddawana przeróżnym adaptacjom i transkrypcjom. Liszt, Reger, Saint-Saens, Busoni, Feinberg, Kempff, … - lista sławnych muzyków, którzy nie oparli się pokusie, by przerobić Bacha dla swojego instrumentu jest ogromna, a ta mniej trochę znanych jeszcze dłuższa. Pianiści, gitarzyści, skrzypkowie, składy kameralne i orkiestrowe czerpią z Bacha nie musząc przejmować się ścisłym zaszeregowaniem; Bach dzięki temu wybrzmiewa zwielokrotniony specyfiką dowolnych barw instrumentalnych. Upodobali go sobie też ludzie jazzu, co prowadzi mnie do kolejnego punktu:
Bach i jazz. Wrażenie pewnego pokrewieństwa wydaje mi się jak najbardziej zasadne. Jest to dla mnie o tyle istotne, że zachwyt Bachem uzupełniam sobie słabością do jazzu właśnie. Puls, podstawa rytmiczna, a nade wszystko improwizacja. Bach był natchnionym improwizatorem. Akompaniując do mszy, bywało, że „odlatywał”, wierni się niecierpliwili, a on… tworzył, muzyka z niego wypływała. Łączył i w tej materii kanon z wirtuozerią, niedościgły wirtuoz klawesynu i organów potrafił improwizować na sposób niezrównany, niedościgły dla nikogo. Potrafił być natchniony, uwznioślony jak w modlitwie i niepojęty intelektualnym wyrafinowaniem; był podobno w stanie improwizować – są takie relacje - fugę sześciogłosową!
W tamtych czasach improwizacja była normą, naturalną składową muzycznego fachu. Mało kto wie, że było tak jeszcze w XIX wieku. Chopin, Liszt improwizowali na koncertach. Gdzież się ta wspaniała sztuka zagubiła w dzisiejszej klasyce, któż to teraz potrafi? Tylko w jazzie na żywo kreuje się muzykę twórczo i ciekawie. Słuchając Bacha mam nieodparte wrażenie obcowania z taką właśnie muzyką, dziejącą się tu i teraz. Bach, myślę sobie, grałby dziś jazz. Pozostaje żałować, że w osiemnastym wieku nie znano rejestracji dźwięku, niechby w najprymitywniejszej formie – gdyby odtworzyć się dało choć „suche” nuty płynące spod palców Jana Sebastiana, ile więcej mielibyśmy dziś genialnych dzieł, bo każde jego wykonanie musiało być inne, wspaniałe, jedyne - tyle, że, ech, ulotne …
Kanon. Bach jest kanonem. Zacytuję znowu Kisiela: "Nie ma na świecie szkoły muzycznej jakiegokolwiek stopnia, gdzie nie grano by i nie studiowano Bacha. Nie ma kompozytora , który wdrapując się mozolnie na szczyty doskonałości muzycznej, nie powiedziałby sobie w pewnym momencie: Bach był tam już dawno przede mną!" Gdzie nie spojrzeć, pośród jego dorobku napotykamy dzieła kanoniczne.
Weźmy klawisze. Świadomie używam takiego kolokwializmu, bo Bach pisał na „klawisze uogólnione”, ponadczasowy instrument klawiszowy dowolnej kategorii, od pudła klawesynu po współczesny fortepian z jego potęgą brzmienia, albo, jeśli chcemy, syntezator dowolnej generacji. Setki dzieł, a wśród nich biblia pianistów: Wohltemperiertes Klavier. Morze inwencji i rygoru, prostoty i wyrafinowania. Akademia pianistyki zadziwiająca kolejne pokolenia geniuszy od Mozarta, Beethovena i Chopina począwszy.
Fantazja chromatyczna i fuga - laboratorium pianistyki. Geniusz poddaje badaniu możliwości jakie da kiedyś instrument (sam go nie miał przecież!) o nazwie fortepian, do czego dojdą za sto, dwieście, trzysta lat kompozytorzy próbujący swe natchnienie zrealizować z pomocą klawiatury.
Wariacje Goldbergowskie – dla mnie coś na kształt końca pianistyki. Utwór totalny, trudno uwierzyć, że napisany na klawesyn, bo potęga w nim tkwiąca rozsadza koncertowe Steinwaye. Trzydzieści wariacji wysnutych z początkowej arii zapiera dech perspektywą spojrzenia na świat dźwięku. Jakby patrzeć z niebotycznego szczytu na nieogarnialne równiny, na krainę odkrywającą przy intensywniejszym wejrzeniu zachwycające detale, szarość skał i kryształową świeżość wody, wszelkie barwy z ich odcieniami, grę świateł i głęboki cień…. Zwieńczenie muzyki. Początkowa aria – czyste piękno, wzruszająca, pozbawiona krztyny sentymentalizmu melodia; pierwsza wariacja - męskie uderzenie, impuls energii; … ; wariacja piętnasta - asceza, spokój, pojedyncze nuty, lewa ręka schodząca gdzieś w dół; …; aria końcowa – powrót urzekającego tematu i przenikająca do głębi zaduma. Miniatura za miniaturą, trzydzieści arcydzieł zwięzłej ekspresji i wyobraźni ujętej w klamrę zachwycającej melodii. Koniec muzyki, dalej nie da się pójść - jakże niewielu zdołało dotrzeć w te okolice….
Muzyka organowa. Kanon dosłowny i kompletny dla każdego organisty. Kosmos doskonałości, wzorzec z Sevres twórczości organowej. Setki wzorców.
Partity i sonaty na skrzypce solo. Biblia skrzypków.
Suity wiolonczelowe. Biblia wiolonczelistów? Oczywiście.
Sonaty fletowe. Jak wyżej.
Utwory lutniowe - niestety, kilka zaledwie. Nie wiem, czy Bach grał na lutni, ale cenił jej brzmienie i poznał wielkiego lutnistę Silviusa Leopolda Weissa. Może pod wpływem tej znajomości napisał kilka utworów i są to - cóż zrobić – dzieła fenomenalne, nawet w konfrontacji z twórczością Weissa, twórcy lutniowych arcydzieł. Dziś są te Bachowskie perły kanonem dla lutnistów i gitarzystów.
Muzyka głosu ludzkiego, chóralna i solowa. Tkana z potęgi brzmienia a zarazem subtelnych detali i instrumentalnego wyrafinowania. Pasja Mateuszowa, Msza h-moll – formy monumentalne, potęga ducha i wzniosłego sacrum w odsłonie przepysznej i pełnej blasku; Pasja Janowa – ta sama potęga w odsłonie ascetycznej, klarownej swą spokojną powagą. Kantaty to takie samo piękno w trochę mniejszej skali, ale za to rozmnożone w grubo ponad dwie setki (tyle znamy) pojedynczych arcydzieł.
Musikalisches Opfer, Kunst der Fuge - muzyka bardzo poważna. Prawdziwie poważna. Biblia … muzyków.
Muzyka koncertowa na instrumenty solowe, Koncerty brandenburskie,…
Tak, Bach to kanon, poziom odniesienia i zarazem wyznacznik górnego pułapu. Jego dzieło jest ogromne zarówno skalą geniuszu jak i wymiarem ilościowym. Trudno pojąć takie dokonanie, uwierzyć, że to dorobek jednego życia, a to zdumienie musi wzrosnąć, gdy wysiłkiem wyobraźni spróbujemy porównać je z naszym własnym życiem i dorobkiem.
O życiu Jana Sebastiana wiemy niewiele, strzępy to raczej i nieliczne relacje, dokumenty zachowane z jego czasu musimy silnie uzupełniać wyobraźnią. Zwłaszcza dzieciństwo i młodość to okres zakryty i Bach jako tako opisany, „historyczny” pojawia się jako młody, acz dorosły już muzyk i to absolutnie ponadprzeciętny; klawesynista, organista i skrzypek wirtuozowskich umiejętności. Oznacza to, że musiał być dzieckiem z gatunku cudownych, ale nikt tego nie opisał, byśmy mogli dziś zachwycać się jego talentem i wrażeniem jakie wywoływał, jak to było w przypadku np. Mozarta, czy Chopina. Tak też działo się przez całe jego życie: brak w nim spektakularnych sukcesów, kreacji zachwycających publikę, poklasku, sławy. Owszem, był znany jako niedościgły wirtuoz klawiatury, ceniło go wielu i szanowało, w tym książęta i sam król, ale nijak nie da się jego pozycji porównać z takimi kolegami po fachu jak choćby rówieśnik Handel zażywający sławy w Londynie, albo nawet Jana Sebastiana synowie, z których kilku uznaniem i pozycją za życia prześcignęli znacznie swego ojca.
Bach był człowiekiem zapracowanym. Pracował od świtu do nocy, dzień w dzień, proza życia nie zawierała w rozkładzie dnia takich elementów jak zachwyty krytyki i ekstaza wielbicieli. Nie miał czasu na porywy ducha i natchnioną egzaltację, bo utrzymać musiał wielką rodzinę (dwie żony urodziły mu 20 dzieci!). Ta wypełniona codziennym kieratem droga to coś co ujmuje mnie w postaci Bacha nie mniej może niż wspaniałość jego dzieła. Tworzył je, wykonując pracę zarobkową, codziennie, a wielka rodzina dla której chce się być dobrym ojcem i mężem – jakim był - nie ułatwiała raczej zadania. Jego dni wypełnione były szarym znojem i on wytrwale ten trud znosił, choć zdecydowanie nie brakło mu poczucia własnej wartości a i charakter miał wcale porywczy. Oddany rodzinie i swej sztuce, człowiek wielkiej wiary, tworzący na chwałę Boga, pokornie idący swą drogą rzemieślnika wykonującego dzień w dzień normę… geniuszu. Ot, tak jak my chodzimy do swych codziennych zajęć, on co tydzień, niekiedy codziennie, często przy świecy, późną nocą notował, a żona potem przepisywała kolejne arcydzieło, które na niedzielnej mszy, po kilku dniach przygotowań z chórem i muzykami, mogli usłyszeć wierni w Lipsku.
Wspominałem: J.S. Bach ma dla mnie szczególne znaczenie. Człowiek jak my, zwykły, tyle, że bardziej pracowity, bardziej bezkompromisowy, konsekwentny. Skromny, choć z pewnością pewny wartości swej pracy. Silny, by nie rzec „twardy”. I bardziej utalentowany - tak się składa, że ten „talent” był być może największy w historii muzyki, albo i sztuki całej, choć to już jest poza skalą porównawczą. Ten właśnie „pakiet” cech jest dla mnie przyczyną, by właśnie jego imię wymienić jako dowód boskości świata. Każde stworzenie żywe jest dla mnie takim dowodem, każdy człowiek po tysiąckroć, więc Bach-człowiek i Bach-geniusz, „prosty rzemieślnik” i największy Muzyk to onieśmielający mnie symbol Geniuszu stworzenia obnażający miałkość karkołomnych konstruktów myślowych artykułowanych przez zapieczonych ateistów.
Nadmiarowość ludzkiego rozumu zdolnego do tworzenia bytu niematerialnego zwanego sztuką jest zaprzeczeniem logiki ewolucyjnego dostosowania w ramach wygrywania wyścigu o „przekazanie genu”. Nasza potrzeba szukania gdzieś poza zmysłowym jest absolutnie niewytłumaczalna z punktu widzenia materializmu, ewolucjonizmu, czy czego tam negującego Byt ponad nami. Dla próby pojęcia fenomenu muzyki (i szerzej, sztuki) tylko świadomy Budowniczy obdarzający człowieka częścią swego ducha jest jakimkolwiek punktem zaczepienia; nie mamy żadnego innego pomysłu - jeśli go odrzucimy pozostajemy z niczym. Zadziwiająca właściwość umysłu ludzkiego zdolnego do poruszenia muzyką wzmacnia to przekonanie, stawia przypadkowość samostworzenia w kategorii absurdu. Kumulacja niemierzalnych wartości uosobiona w postaci największego z Bachów jest tego jaskrawym zobrazowaniem.
Jest jasne, że Morze Bachowskie („morzem powinien się zwać, nie strumieniem” jak zauważył Beethoven), a raczej Ocean tej twórczości musiałby być opisywany, nawet pobieżnie, dużo dłużej. Myślę, że i tak przeciągnąłem strunę (nomen omen). Mogę tylko zakończyć nieśmiałą – ależ nie, raczej bardzo śmiałą - zachętą: słuchajcie Bacha. Jest tak wiele miejsc, w których można do tego oceanu wejść, że, jak myślę, każdy znajdzie łagodną plażę do tego najsposobniejszą. Na każdym etapie kontaktu z muzyką warto spróbować. Zwracam się oczywiście do tych, którzy jeszcze tego nie zrobili. Tych, którzy Wielkiego Kantora znają proszę o wyrozumiałość za tę, cokolwiek ponad moje siły, próbę przedstawienia Geniusza. Człowieka, którego Bóg nam dał byśmy nie wygłupiali się ze swoją arogancką niewiarą w Jego sprawczość i łaskawość.
*****
Na zasadzie dodatku nie odmówię sobie kilku słów o ulubionych kompozycjach i/lub wykonawcach; wybór absolutnie subiektywny:
Kantaty. Aktualna moja „lista przebojów” to numery BWV 7, 29, 51, 140, 146, 147, 202, 208. Mam komplet kantat nagranych pod dyrekcją Helmutha Rillinga dla Hänssler Classic i słucham ich i słucham...
Utwory lutniowe. Zawsze i niezmiennie wspaniałe. Poznałem je z nagrań gitarowych Johna Williamsa (Sony) i do dziś są dla mnie kanoniczne. Na lutni polecam np. Rolfa Lislevanda.
Partity i Sonaty skrzypcowe. Heifetz (jak pisał Janusz Łętowski „ekscesywnie wirtuozowski”), mój pierwszy zakup po „odkryciu ” Bachowskich skrzypiec. Potem Szeryng, albo Perlman z brzmieniem tak wspaniałym, że ma się wrażenie słuchania orkiestry.
Koncerty brandenburskie. Drugi z najbardziej chyba znanym motywem z tego cyklu. Trzeci i piąty z niesamowitą pierwszą częścią, gdzie orkiestra na kilka minut zanika by dać miejsce „jazzowej solówce” na klawiszach, istny odlot i żywioł – jak to musiał grać i improwizować sam Jan Sebastian! Polska Orkiestra Kameralna pod Jerzym Maksymiukiem znakomici.
Przy utworach klawiszowych zacznę od mojego "odkrycia" i absolutnie ulubionego wykonawcy: Wolfgang Rübsam – na fortepianie nagrał dla Naxos Suity francuskie i angielskie, Toccaty, Partity i dwie płyty rzeczy drobniejszych. Najdoskonalsze dla mnie połączenie tego czego mistrzem był kompozytor: analitycznej precyzji i duchowej podniosłości, siły i delikatności zarazem. Niestety - jakże żałuję - Rübsam nie nagrał Wariacji Goldbergowskich i DWK.
Wariacje Goldbergowskie. Kiedyś zachwycił mnie Gould (wykonaniem z roku 1981, nie tym sławnym z 1955), potem Rosalyn Tureck (ciekawostka: gra bardzo wolno, dwa razy dłużej niż większość innych wykonawców). Dziś? Gould wciąż wspaniały, ale jest tylu innych…
Das wohltemperierte Klavier. Gould kanoniczny. Bardzo ciekawe nagranie Swiatosława Richtera, jakoś „dziwne”, ale lubię je.
Koncert włoski. Allegro z tego koncertu to koniec świata! Najwięcej potęgi i uczucia w najmniejszej ilości nut – doskonałość ascezy, prostota piękna - cud prostoty. Szkoda silić się na słowa.
Transkrypcje. Coś, co nie było pierwotnie muzyką klawesynową/fortepianową, ale stało się nią właśnie za sprawą transkrypcji. Wspaniała praca Busoniego, Kempffa i wielu innych dała nam pianistykę przepotężną, natchnioną. Mnie poruszającą bardziej niż Beethoven czy Chopin. W jednej skondensowanej i oszałamiającej odsłonie cud Bachowskiej melodyki i ducha zawartych w chorałach organowych czy kantatach przedstawia Angela Hewitt na wspaniałej płycie (hyperion) „Bach Arrangements”. Hyperion wydał też piękną serię „Bach, Piano Trascriptions”, gdzie ukazana jest pianistyka zbudowana z dużo szerszego przekroju bachowskiego dzieła – ja znam sześć tych płyt.
Koncerty podwójne i potrójne (BWV 1060 – 1064). Adagio z pierwszego z nich (d-moll) z Andrasem Schiffem i Bruno Canino przy fortepianach (Decca) zaczarowuje mnie od zawsze. (Podobnie jak np. chorał „Wachet auf...” - BWV 645, ”Ich ruf zu dir” - BWV 639, „Jesu bleibet meine Freude” z kantaty 147, albo aria „Schafe konnen sicher Heiden” z kantaty 208).
Koncerty skrzypcowe. Henryk Szeryng i Academy of St. Martin in the Fields pod Marrinerem wciąż, mimo upływu lat, wzorowi.
I jeszcze dwie, trzy dziesiątki rzeczy mniejszych i większych, ale tyle niech wystarczy …
Inne tematy w dziale Kultura