Poważyłem się niedawno na poruszenie problemu mądrości i głupoty (tu). To swego rodzaju bezczelność biorąc pod uwagę filozoficzny kaliber tematu i, stojące doń w opozycji, moje kwalifikacje, niemniej rozochociłem się i uznałem, że pójdę na całość i podam garść dowodów na… istnienie Boga. Wprawdzie Salon to może nie najlepsza platforma dla podjęcia takiego zadania, ale co mi tam. Póki Watykan nie zbada mego wiekopomnego tekstu i nie zdecyduje o wydaniu go w skórzanej oprawie z tłoczonymi napisami, niech będzie i tak...
Do swych wniosków dochodziłem całe życie. Nie musi to dziwić zważywszy na wagę problemu przekraczającą być może wszystkie inne. Zaczęło się od tego, że kiedyś tam przestałem być …, no właśnie: wątpiącym, agnostykiem, wykształciuchem z bardzo mądrymi poglądami na wszystko? - kimś takim. Inaczej mówiąc doszedłem do Wiary; stopniowo i w głównej mierze przez tzw. rozum. Czytałem to i owo, oglądałem świat, z upływem lat odrobinę pogłębiałem utarte przekonania i weryfikowałem „wiedzę oczywistą” sączącą się zewsząd wokół. Zawsze interesowały mnie wątki z obszaru fizyki (kosmologii) i matematyki, dziedzin jednoznacznych i solidnych, ale sięgałem też trochę do historii, dziejów Kościoła i teologii - takie tam popularne oglądactwo na różnych obszarach.
Bez wnikania w szczegóły: im dłużej zasięgałem wiedzy tym bardziej dochodziłem do przekonania, że kolejne stulecia rozwoju nauk prowadzą do dokładnie odwrotnych wniosków, niż wydawałoby się, że prowadzą. Owszem, wymazują z obszaru poznania ciemne plamy, ale zarazem generują pozorny paradoks: horyzont poznania oddala się w miarę zmierzania w jego stronę. Poszerzanie wiedzy wcale nie zmniejsza niewiedzy; obie rosną i wygląda na to, że ta druga nawet szybciej. Im lepiej poznajemy mechanizmy przyrody tym bardziej pozwalają nam one wejrzeć w bezdenną czeluść naszej ignorancji. Zaczynamy orientować się, że nie ma końca poznania i po prostu w którymś momencie stracimy możliwość wnikania głębiej zarówno w skali infinitezymalnej jak i kosmicznej, że istota mechanizmu świata pozostanie dla nas niedostępna. Zwłaszcza, że w tych poszukiwaniach do dyspozycji mamy zasadniczo jedynie narzędzie „wirtualne”, czyli matematykę, a założenie, że abstrakcyjna i „niematerialna” matematyka musi opisywać każdy aspekt bytu bynajmniej nie jest pewnikiem.
Jest to kolosalnej wagi wniosek totalnie sprzeczny z pozytywizmem poznawczym ostatnich wieków, gdy co i raz wieszczono rychłe nadejście dnia, w którym wszystko będzie już wyjaśnione i pozostanie nam tylko konstruować coraz doskonalsze maszyny na bazie wiedzy kompletnej. Wiemy, że nic nie wiemy – jakżesz to dziś okazuje się trafne ujęcie z perspektywy potężnych nauk, które miały skutecznie obalić średniowieczne wyobrażenia ciemnego ludu kultywującego przestarzałą wiarę w jakiegoś tam stwórcę.
Jest gorzej: objaśnienia świata brane z nauki, jeśli spojrzeć na to bez uprzedzeń, wcale nie są sprzeczne z koncepcją stwórczą, zwłaszcza chrześcijańską. Wcale. Ba – i to jest moja konkluzja naczelna – taka koncepcja jest jedyną racjonalną i logiczną. Innej najzwyczajniej nie mamy. Wydawało się, że mamy, albo już zaraz, za chwilę mieć będziemy - ale nie, uciekła i oddala się. Błądzimy w odmętach hipotez, matematycznych i wysoce abstrakcyjnych modeli kosmologicznych i subatomowych, ale to bajki słabo weryfikowalne i co i raz pojawiają się nowe, a stare umierają. To swego rodzaju „ciemnogród” wysublimowanej nauki bezradnej wobec zagadki bytu.
Weźmy „prostą” wersję powstania wszechświata. Naukową. Niektórzy fizycy uznali, że z drobnym problemem POCZĄTKU wszystkiego skutecznie rozprawili się wykoncypowanym przez siebie modelem matematycznym (np. Howking i Hartle). Taką samą moc przypisywał sławny Hawking swojej M-teorii. Pokrótce podsumować te pomysły można tak: najpierw było NIC. Potem, ot tak, pojawił się PUNKT. Zawierał w sobie WSZYSTKO to, co potem stało się kosmosem. Punkt wziął i wybuchł . Nie było jeszcze praw fizyki (a nawet czasu), one dopiero zaczęły się samostwarzać, kształtowały się i stabilizowały, a wybuch się rozszerzał. W nanosekundach po wielkim bum fizyka działała już jako tako, z grubsza podobnie do tego, co o niej wiemy teraz, a kosmos od tego czasu rozprzestrzenia się całkiem ”normalnie” i tak ma aż do dzisiaj. Proste?
Poza wspomnianą nieoczywistością matematyki jako reguły odpowiedzialnej za budowę wszechświata, jest przy tych „objaśnieniach” wątpliwości dużo więcej i nie ośmielę się ich analizować, choć już samo to, że koncepcji jest kilka, każe wątpić w ich sens. Generalnie rodzi mi się wszak jedno, proste pytanie: naprawdę „naukowe” wyjaśnienie świata o pojawiającym się punkcie zawierającym w sobie kosmos jest takie racjonalne i akceptowalne w porównaniu z „przestarzałym” Stwórcą? A może to ta sama opowieść?
Analogiczny „problemik” pojawia się na poziomie nam bliższym: życie i jego rozwój. Powszechnie „wiadomo”, że wszystko w tym temacie wiadomo. Otóż wystarczyło odrobinę przy temacie pogrzebać i okazało się, że jest znacznie gorzej jeszcze niż z kosmosem. CAŁA teoria ewolucji stoi na takich ilościach słabych punktów, że zasadniczo stoi na niczym. A już największym niczym jest sam początek, czyli powstanie życia. Neodarwinizm we wszystkich swoich mutacjach (nomen omen) właściwie nie ma krztyny konceptu na to jak życie powstało, że o zawartym w sobie algorytmie, czyli informacji potrzebnej by zakiełkowało i mogło się powielać nie wspomnę. Nic. O, przepraszam, jest coś. WIARA w to, że życie musiało powstać samo. Ona jest fundamentem materialistycznej, opartej na przypadkowości koncepcji samoistnego powstania i ewolucji życia. Jej „naukowość” na tym tylko chyba polega, że jest… zupełnie sprzeczna z podstawowymi, znanymi nam prawami matematyki (probabilistyka,…), fizyki (entropia,…), a nawet genetyki. Tautologie i „mutacyjne skoki”, brak (wbrew obiegowej opinii) kopalnych dowodów – morze nicości. Fundamentalizm fundowany na aksjomacie, że nie może być stwórcy, więc musiało się zrobić samo – skoro ”musiało”, a widzimy, że życie jest, więc mamy dowód, że ewolucja z niczego jest prawdziwa – proste?
Na tym poprzestanę. To zarys mojej drogi do Boga jako najrozsądniejszej odpowiedzi na najważniejsze Pytanie. Odkryłem po prostu, że po drugiej stronie, tej ateistycznej, stoi to samo co po mojej: wiara. Tyle, że tamta jest bardziej zapieczona w odmowie choćby wzięcia pod uwagę wiary mojej. I jest bardziej sprzeczna z wiedzą o świecie jaką mamy. Moja wiara z nauką sprzeczna nie jest i, znowu wbrew powszechnej opinii, historycznie nigdy nie była. Żadne najnowsze odkrycia fizyki kwantowej, czy obserwacje kosmosu też z nią nie kolidują. W temacie życia zaś, jego niepojmowalnej złożoności i różnorodności, nas samych w końcu z całą sferą duchową, potrzebą piękna, transcendencji cały (neo)darwinizm jest śmiesznie bezradny. To zresztą główna przyczyna dla której ewolucjonizm post-darwinowski jest broniony „jak socjalizm”: poza nim po prostu nie ma innego konceptu na wyjaśnienie zagadki życia i człowieka - musi więc być „najoczywiściej” prawdziwy. Przyznanie, że po prostu NIE WIEMY nie wchodzi w grę, wtedy bowiem zbyt wielu maluczkich miałoby ciągoty, by wrócić do „średniowiecznych bajek o jakimś panu bogu”, więc muszą mieć wbijane do głów, że wszystko jest już dawno wyjaśnione.
Wiara kontra wiara. Ja wybieram moją, bo jest bardziej racjonalna i niesprzeczna sama z sobą, ma po swej stronie więcej argumentów, zarówno intuicyjnych jak i tych rodem z "ogromnego gmachu" (wcale nie tak wielkiego) nauki. A na drodze tego wyboru napotkałem różne dowody szczegółowe. Oto garść z nich:
• eiπ + 1 = 0 (wzór Eulera)
• Jan Sebastian Bach
• matematyczność świata
• Całun Turyński
• twierdzenie Gödla o niezupełności
• zachód słońca nad Bałtykiem w Świnoujściu, …
Ten wybór wymaga komentarza, ale nie popełnię go tutaj. Po pierwsze dlatego, że do tego potrzeba oddzielnej, dłuższej notki (spróbuję napisać), po drugie zaś… mam cichą nadzieję, że może jednak wcale konieczny nie jest.
Zwrócę też uwagę, że nie przywołałem argumentów znanych i silnych takich jak zasada antropiczna, czy inteligibilność (choć wymieniłem matematyczność) kosmosu. Nie przywołałem też fenomenu życia i świata jako całości, choć kwalifikują się jako żywo (o czym pisałem powyżej) – moje dowodziki są z innej półki, są po prostu „osobiste”.
Na koniec o literaturze. Zdaję sobie sprawę, że powyższym tekstem kompletnie się jako ciemnogrodzianin zdekonspirowałem, a już najbardziej ujawniając swą niewiarę w ewolucję, co to jest „faktem” najoczywistszym. Poniżej przedstawiam więc krótką listę moich ulubionych pozycji, które wydają mi się świetnym wprowadzeniem do ciemnogrodzianizmu stosowanego (podkreślone te najulubieńsze):
• Barr Stephen M. Współczesna fizyka a wiara w Boga
• Blank Peter Wszystko przypadkiem?
• Heller Michał Ostateczne wyjaśnienia wszechświata
• Heller Michał Teologia i wszechświat - i prawie wszystkie inne jego książki
• Johnson Phillip E. Darwin przed sądem
• Johnston George Sim Czy Darwin miał rację?
• Lennox John C. Bóg i Stephen Hawking
• Lennox John C. Czy nauka pogrzebała Boga?
• D’Souza Dinesh To wspaniałe Chrześcijaństwo
I, dla przeciwwagi, zmierzyłem się z guru wyznania ewolucjonizmu fanatycznego – utwierdził mnie w ciemnogrodzianizmie:
• Dawkins Richard Ślepy zegarmistrz
• Dawkins Richard Bóg urojony
Inne tematy w dziale Społeczeństwo