Dziś rozpocząłem mój jednodniowy post wg. Dąbrowskiej. Znaczy się dietę o takiej nazwie. Oczywiście podobnie rozpocząłem we wtorek, środę, czwartek, piątek. Za każdym jednak razem to jest post jednodniowy. Zgoda, niepoważny. Żarty sobie robię z poważnych spraw. Tam gdzie trzeba się "nachylić" w poczuciu odpowiedzialności, gdzie sprawy są istotne i wymaga jest postawa na serio, bo bez niej ani rusz w życiu, tam ja sobie żartuję. I słusznie spotyka się to z ostrą krytyką, bądź czymś więcej nawet. Bo przecież - tak nie może być.
Całe życie jesteśmy uczeni - powagi. W szkole. W kościele. W pracy. Wymaga się od nas. I uczy. Że powaga prowadzi do sukcesów. Tylko gdzie te sukcesy? Oprócz serca i duszy skutej powagą, ściśniętej wymaganiami, zakutej oczekiwaniami. W zasadzie miałem pisać o diecie, ale co to szkodzi napisać o czymś więcej? Najwyżej ktoś się przyczepi - co mniej prawdopodobne, albo nikt nie przeczyta - co o wiele już bardziej.
Ciągle nie mogę wyjść ze zdziwienia jak taka dieta albo post może oddziaływać na psychikę. Generalnie to byłem zdania, że moje emocje, nastroje i stany biorą się z zewnątrz. Wiadomo, ten napyskował to jestem wkurzony, tamta się uśmiechnęła, to zara lżej na sercu, i tak dalej. Pada źle. Słońce uśmiech. Ale okazuje się, przynajmniej tak to odkrywam, że nasze stany poczucia szczęścia, przygnębienia itd. może są, choć częściowo, zależne od diety!
Na przykład przez pierwsze cztery dni jednodniowego postu Zbyszka w wersji Dąbrowskiej, czułem się z deka podle. Serio. Ciemne niebo, nawet jak nie było ciemne. Ciemne myśli. Jakoś tak wszystko robiłem, ale pod prąd. Nawet jadłem pod prąd, bo mi się nie chciało od trzeciego dnia. Człowiek się zmusza, jedzenie nie smakuje. Takie tam... warzywka. To chyba jest przyczyna tych wszystkich fotografii. Jak zobaczycie jakieś forum poświęcone diecie Dąbrowskiej to znajdziecie tam dziesiątki ładnych fotografii potraw. Piekne kolory, gustowe ułożenia. Uczta estetyczna. No właśnie, bo nie smaczne! Przynajmniej nie tak, jak wcześniej.
Więc i ja zacząłem doceniać te kolory i jakoś tak się cieszę tym, jak talerz wygląda. Jak się prezentuje to co na nim. No ale wracając do nastroju, to dziś zdecydowana poprawa. Wielkim szczęściem jest to, że mój post jest jednodniowy. Gdybym robił tygodniowy, dwutygodniowy czy dłużej. To bym pewnie nie wytrzymał. Pomyślałbym, poczułbym cały ten ciężar przewidywanego okresu, jak mnie przygniata, jak wielkie zobowiązanie przede mną leży i... dałbym spokój. A tak... to tylko jeden dzień. Jeden dzień, który przecież zaraz się skończy. Zaraz zniknie. Więc cenny taki, jak ten widok sikorki, która teraz właśnie przyleciała na balkon i poczęstowała się tłuszczem ze skwarkami, który specjalnie dla niej zostawiłem. Fajny ten ptak. Pociesznie skacze, ale zręcznie tak. Coś tam zje. Kolorowy. Z czego ja się cieszę?
No może to cieszenie się, poprawa humoru to jakaś chemia? Może to procesy, które gdzieś tam w zakamarkach organizmu, regulują wydzielanie hormonów czy jak tam zwał te substancje, i w ich wyniku sikorka jest jeszcze bardziej żółta i wyglądam czy znów przyleci i się śmieję. Więc nasze poczucie szczęścia może być uzależnione od tego jak jemy? I poczucie depresji też? Chyba częściowo tak i dobrze to wiedzieć.
Schudłem. Jak zwykle przy okazji takiego dnia, leci mi w dół pół kilo. Słyszałem, że ludzie tracą po kilogramie, ale to nie u mnie. Rok temu też zrobiłem sobie taki jednodniowy post. Za trzecim razem, tzn. trzeciego takiego postu, wybrałem się na 10km spacer, mało nie umarłem tak mnie zaczęła boleć głowa. To tym razem spokojniej. Nawet jabłko zafasowałem tego trzeciego dnia. Jedno. Duże nie było. Ale słodkie - to przyznaję z bólem.
Więc jeśli chodzi o jadłospis to dwa razy dziennie. Więcej mi się nie chce. Majstrować z tarką i jeść. Rano warzywka na surowo. Popołudniu warzywka gotowane na wodzie. Mnie się zdaje, że to sporo mniej niż przewidywane 800kcal, ale jestem eksperymentatorem i robię to raczej z ciekawości i dla zabawy, więc nie muszę się dokładnie trzymać limitów.
Może to jest tak, że jak coś robimy dla przyjemności i zabawy, albo choć częściowo z takim nastawieniem, to robimy to lepiej? Może napięcie i świadomość powagi sytuacji zamiast poprawiać naszą efektywność, jakość naszych działań i reakcji, tylko ją pogarsza?
Nie ważne. Ważne, że autentycznie czuję się o wiele lepiej. Tu mi przychodzi na myśl książka "Why we get fat" ("Dlaczego tyjemy") Garyego Taubsa. Gary daje tam śmieszną i prowokacyjną odpowiedź na to pytanie. Otóż każdemu się wydaje, że tyjemy, bo za dużo i niewłaściwie jemy. Taubs odwraca tę odpowiedź i powiada, że za dużo jemy i niewłaściwe rzeczy, bo... tyjemy!
Czyli tycie to jest pewien proces, pewien stan, który powoduje, że żremy za dużo i nie to co potrzeba. Gary podaje przykład, że np. w młodości, jemy więcej niż potrzebujemy, bo... rośniemy. Zachodzące w organizmie procesy wymuszają na człowieku większe spożycie, bo następuje proces budowy kolejnych organów i części działa. Mało tego, mamy wówczas podniesioną skłonność do wysiłku fizycznego również z tego samego powodu - rośniemy, jesteśmy w fazie wzrostu.
Więc Gary powiada, że jak jesteśmy w fazie tycia, to jemy. Odwraca sytuację. Ale co jest przyczyną, mechanizmem, zapalnikiem i przełącznikiem, który wprowadza organizm w fazę/proces tycia? Gary pisze, że insulina. Nie wiem czy ma rację, czy sobie wymyślił. Ale twierdzi, że organizm to jest wielki zbiór komórek, które co? Chcą jeść! Tak jak małe ptaszki w gniazdku otwierają swoje dziobki, żeby dostać jedzenie od mamy, co właśnie przyleciała, albo prosiaki, co ciągną do koryta z paszą.
Takim korytem z paszą, taką matką ze skrzydłami w ludzkim organizmie jest niby krew. To do niej trafiają substancje odżywcze, powstające w wyniku przemiany materii. Mniejsza już o to jakie, że cukry albo jakieś acetonowe. Ważne jest to, że jest coś co reguluje apetyt komórek na to pożywienie w krwi. To chyba jakieś bzdury i raczej nie warto czytać dalej, tylko przerwać i zająć się czymś sensownym.
No ale kontynuujmy. Otóż insulina powoduje, że "dzióbki" komórek tłuszczowych w organizmie otwierają się strasznie szeroko. To one najzapalczywiej i najgorliwiej jedzą ze wspólnego "koryta", tak że dla innych już niewiele zostaje. Więc człowiek staje się - GŁODNY! Bo pozostałe ważne komórki i organy są niedożywione. Więc je więcej, a to powoduje, że znów napierw napychają się komórki tłuszczowe. Więc żeby zaspokoić głód tych pozostałych, człowiek musi zjeść o wiele więcej niż "normalnie".
Gary pisze, że były eksperymenty, okej na zwierzętach, że zagłodzono szczury podając im jednocześnie insulinę. I co? Umierały z głodu zachowując tłuszcz! To chyba nieprawda. To niemożliwe. No ale tak pisał. Znaczy napisał.
Jak insulina idzie w dół, to komórki tłuszczowe zamykają swoje "dzióbki" i nie zachodzi już napełnianie organizmu tłuszczem. Zatem przełącznikiem tycia musiałaby być substancja włączająca insulinę. Insulina to hormon obniżający poziom cukru we krwi, bo jego za wysoki poziom jest toksyczny dla organizmu. Cukier we krwi bierze się ze spożycia węglowodanów. Niektóre podnoszą ten cukier wolniej i do niższych poziomów, niektóre dają czadu i cukru robi się we krwi strasznie dużo, więc organizm robi wewnętrzny zastrzyk insuliny do krwiobiegu, co otwiera dzióbki komórek tłuszczowych i ten cukier jakoś jest zamieniany na tłuszcz.
Uff. Skomplikowane to wszystko. Jednym słowem, można się nażreć tłustego boczku z zieloną sałatą i człowiek nie przytyje, mimo że kalorie zje. A rozkoszna bagietka, pyszne lody, o torcie nie wspominając i pączkach i piwie, no to jednak w sadełko.
Ja to wszystko wiem, ale w codziennym życiu nie zwracam uwagi. Człowiek nie żyje przecież po to aby jeść jak trzeba, tylko je żeby żyć. No.. może jednak częściowo zwracam uwagę, co sprowadza się do pewnych przerw w łakomym spożywaniu węglowodanów.
Teraz jednak, ta poprawa nastroju, o której pisałem na początku, może być właśnie spowodowana mechanizmami opisywanymi przez Taubsa. Być może komórki tłuszczowe zamknęły swoje dzióbki. Te komórki mają jeszcze, oprócz dzióbków, rączki, którymi wydają zgromadzoną energię. Więc te komórki już nic nie jedzą, bo dzióbki im się zamknęły. Tylko oddają to co nagromadziły. Za to cała reszta konsumuje wszystko co jest dostępne, i tym samym wystarcza - nawet dla mózgu, żeby swojego właściciela traktował tak jak powinien, z radością, spontanicznością i wesołym uśmiechem kory, eee... chyba szarej.
Sikorka łobuz. Nie chce znowu przylecieć. Ale spoko... jestem dobrej myśli :)
Inne tematy w dziale Rozmaitości