Marcin Gortat gra w NBA w drużynie Washington Wizards. Został sprzedany do Waszyngtonu za przysłowiowego dolara (za zawodnika z ciężką kontuzją, który już potem nie grał), po słabym sezonie Phoenix Suns. Aż żal było patrzeć na Marcina w ostatnim roku w Phoenix, ale rozgrywający drużyny Goran Dragic ze Słowenii jakoś go "nie zauważał".
Sprzedany w trybie na "pozbądźmy się tego gościa" Gortat znalazł w Waszyngtonie inny zespół. Znów stał się "legitimate center", a więc porządnym centrem. Drużyna z Waszyngtonu grała przeciętnie, bo też i skład nie był oszałamiający. Po dwóch awansach do playoff zawalili trzeci sezon. Szefowie klubu postanowili zespół wzmocnić.
Starano się kupić Kevina Duranta. To gwiazda na miarę Messiego czy Ronaldo w świecie piłki nożnej. Aby tego dokonać, zatrudniono wcześniejszego trenera Duranta, żeby mieć "kontakt" z zawodnikiem. Niestety Durant wybrał galaktyczną drużynę z San Francisco. Próbowano kupić Ala Horforda (prawie jak nasz Lewandowski), ten jednak też wybrał drużynę o wyższym poziomie. Ostatecznie Washington Wizards skończyli na zakupie dodatkowego, trzeciego centra, z umiejętnościami na poziomie Marcina.
Nowo zakupiony zawodnik złapał kontuzję i gdy już ponad pół sezonu zasadniczego minęło (45 z 82 meczy) , zagrał kawałek jednego spotkania. Grają więc ci sami faceci co rok, dwa lata, trzy lata temu. I co? I okazuje się, że po fatalnym początku (2 wygrane 8 porażek), Wizards zaczęli grać jak z nut. Ci sami zawodnicy, z tymi samymi umiejętnościami, a jednak... coś się zmieniło i to bardzo.
Tym, co tą zmianę zainicjowało, okazał się być nowy trener - Scott Brooks. Przyszedł z konferencji zachodniej, gdzie wcześniej trenował Oklahoma City Thunder. I wszystko zaczęło się zmieniać. Nikt nie utyskuje. Nikt nie narzeka. Wszyscy zaczęli grać na siebie nawzajem. Każdy daje z siebie maksimum albo jeszcze więcej.
Zatrudnienie nowego trenera było strzałem w dziesiątkę. Przed ostatnim meczem z ważny konkurentem klasyfikowanym na 3 miejscu (wszystkich jest 15) konferencji wschodniej, koszykarze Washington przyszli (przyszli oddzielnie) ubrani cali na czarno. Taki żart albo gest. Że nie przelewki. I rzeczywiście, wygrali w wielkim stylu.
Jaki z tego morał? Otóż, siła gry to nie jest suma umiejętności zawodników. Wynik gry zależy przede wszystkim od atmosfery w zespole i postawy wszystkich graczy. Te niemierzalne i trudno zauważalne czynniki okazują się mieć wagę krytyczną. Czasem wygrywamy, czasem przegrywamy, czasem błąd robi kolega na boisku, czasem ja. Wszyscy jednak gramy razem ze sobą, bo chcemy wygrać.
Najłatwiej jest wyśmiać. Mówiąc ostrzej wyszydzić. A jednak marzy mi się. Marzy mi się, żebyśmy w Polsce zaczęli grać ze sobą. Żebym mógł zaufać taksówkarzowi, żebym jeden od drugiego nie uciekał wzrokiem, żeby miejsce zawziętości i nieskończonego wyliczania sobie przewin nawzajem, zajęła współpraca i cieszenie się z sukcesów drugiego Polaka. Marzy mi się, żebyśmy zaczęli być dumni, ale dumni z tego, jacy jesteśmy względem siebie.
Możemy być nadal różni i mieć różne zdania. Jednak jeśli chcemy wygrać w grze, jaką jest współistnienie narodów, państw i społeczeństw, to może przydałby się nowy trener, który wprowadziłby taką atmosferę jak Scott Brooks w Washington Wizards. A wtedy zaczyna się show i jest satysfakcja.
--------------------------------------------------------------------
Mój blog pielgrzymkowy.
Inne tematy w dziale Sport