Przed wschodem słońca nic nie wiadomo. Dopiero ciemność się przeciera trochę jaśniejszymi plamami błękitu. Chmury, chmury. Znowu, trochę potem, spod tych chmur smuga jasności, w oddali w jej tle ciemne baranki, nici obłoków. I cisza. Pewnie przede wszystkim cisza. I ta świadomość, że... wszystko jest możliwe, bo dzień dopiero będzie, bo dopiero wszystko się budzi, staje, zaczyna. Coś jak z życiem u jego początków, w jego wczesnych latach, gdzie wszystko piękne i nie widać końca - nieba, czasu i wszystko może być, więcej, będzie... tylko za chwilę, tylko teraz cisza. Więc tak patrzeć, w ten czas, bratać się z nim. Bo potem wstanie - jasny dzień, i wszystko będzie jasne, dookreślone, wielkie i wspaniałe albo bolesne i małe. Ale konkretne. Ale jeszcze nie teraz.
Dzień, to złote słońce, zaglądające w oczy. Podobno w oczach jest jakoś tak, że one tego słońca potrzebują. Nie duchowo, tylko biochemicznie, że wtedy coś jest tak, jak potrzeba. Że to tak ma być. Może wszyscy potrzebujemy tego słońca. Mocnego. Wielkiego. Patrzącego nam prosto, w oczy, w serce, a może nawet gdzieś głębiej, gdzie byśmy chcieli, żeby dotarł też jego ciepły wzrok. Potem zapasy z życiem, gimnastyka, biegi, ten wir, co codziennie wciąga.
Chwilę temu wieczór. Jeszcze tuż nad horyzontem czerwień, ale taka już spopielała, zetlała. Pomiędzy nią a poszarzałym turkusem nieba parę drobnych strzępów ciemniejszych od tła chmur. Gołąb przyleciał i usiadł obok mnie. Gonię. Normalnie. Patrzyłem na Wenus. Jasna gwiazda lśni się na niebie. Punkt. Okna z daleka otwierają się wieczornym blaskiem. Gołąb kołysze głową i patrzy się na mnie. Mam widok na parę kilometrów. Co jest dalej? Gdyby tak polecieć, pomknąć, w kierunku gasnącego dnia. Gdyby go tak zachować. Zimno. Muszę wracać, choć nie chcę. Dzień którego nie było rano, który się otworzył i z którym się mocowałem, teraz się zamyka. Co mi przyniósł? Co ja mu przyniosłem? Czy cokolwiek? Gołąb nie może się zdecydować, uciekać czy zostać. W końcu odlatuje na wszelki wypadek. A ja lecę w ten przestronny wieczór, swoim wzrokiem, swoim byciem, postrzeganiem, istnieniem. Jakoś się z nim stapiam. Stajemy się przyjaciółmi. Takimi ponad słowami. Ale szorstka ta przyjaźń, bo jednak zimno, a ja taki - rozebrany. Odwracam się i w ciepło. Jaki sens ma dzień? A jeśli ma, to czy jest on wyrażalny słowami?
Dobrze, że jest. Że był, ten dzień. 21 grudnia 2024 roku po - to się ustala szacunkowo - narodzeniu gdzieś tam, na bliskim wschodzie człowieka, o którym spora część ludzi myśli i wierzy, że był i pozostaje drogą, prawdą i życiem. Że jest jakoś w każdym życiu i istnieniu. Że jesteśmy i widzami, ale i współtwórcami i aktorami tego, co określamy słowem rzeczywistość. Za chwilę noc. Gołąb już pewnie przyleciał, pewnie z kolegą lub koleżanką i tam się bunkruje cichaczem. Dziś wyjątkowo dostanie azyl. Każdy z nas potrzebuje czasem, prawa azylu, takiego schronienia, gdzie możemy patrzyć bez zażenowania na gwiazdy, włożyć ręce w kieszenie i nie być konsekwentni, ani żadni inni, bo na chwilę zdajemy sobie sprawę, jak cenne jest po prosto owo... być....
Inne tematy w dziale Rozmaitości