Zimno... naciągam płaszcz, stawiam kołnierz. Szaro. Poprawiam okulary. Odludzie, pełne ludzi. Nie. Tu mieszka śmierć. Wstaje rano, jak zwykle do pracy. Wcale jej nie lubi, ale co zrobić, obowiązek. Powtarzalność zajęcia sprawiła, że śmierci wszystko spowszedniało. Odechciało jej się wielkich rozbłysków, jaskrawych przedstawień. Przechodząc, po prostu wysysa życie, kolory, prawdę. Stąd ulice czarne, wszędzie zmrok i wieczór. Ludzie? Niby żywi, wpół umarli. Szarpią się w konwulsjach, na wzajem, za mózgi. Serca dawno postradali, chyłkiem, przez nieuwagę, nieświadomość króluje w krainie cienia.
Zamykam oczy, przywołuję obrazy, one też umykają, wciągane chciwością tego świata. Czy jutro śmierć przejdzie naszą ulicą? Czy idzie nią teraz? Czy my żyjemy? Naprawdę żyjemy? Czy jesteśmy martwi, wykonując odruchy, przepisane, przypisane, żądane, oczekiwane. Neon dawniej niebieski, teraz jaskrawo po prostu biały nad zakurzonymi oknami kawiarni, w której właśnie wesele czy stypa - dzisiaj nie odróżnisz. Idę przed siebie, ku granicy miasta, w prawdziwą noc, gdzie wreszcie choć na chwilę, będzie można zobaczyć gwiazdy. Naprawdę.
Inne tematy w dziale Kultura