***
Disclaimer
Spekulatywny tekst o tematyce religijnej
***
Bóg jest nieskończenie bliski. Takie przesłanie, perspektywa, ujęcie wyłania się ze Świąt Bożego Narodzenia. To małe dzieciątko, każdy wziąłby na ręce, utulił, pokołysał. Stał się jednym z nas. By być blisko z nami. "I nadadzą mu imię Emmanuel, to znaczy: Bóg z nami" - czytamy w Ewangelii.
Ale Bóg Izraela, religii Starego Testamentu, był Bogiem dalekim. Niedosiężnym. Świętym. Święty, w języku ówczesnych nie znaczyło, jak teraz "nieskończenie dobry". Znaczyło - "nieskończenie oddzielny, odrębny". Do Boga można się było wyłącznie zbliżać, a i to nie za blisko. Więc trzeba było dokonywać na początek szeregu oczyszczeń, to jest zdejmowanie z siebie tego co ziemskie, by nie pokalać bliskości Bożej. Potem, w zależności od stanu, można było być coraz bliżej Boga. Mężczyźni mogli wejść na dziedziniec mężczyzn. Lewici i kapłani na dziedziniec kapłanów, a do Przybytku "Święte świętych", gdzie przebywała Boża obecność, mógł wejść już tylko jeden człowiek i to tylko raz w roku. Jakież było rozczarowanie rzymskich żołnierzy, gdy po zdobyciu Jerozolimy i Świątyni, w czasie tłumienia powstania, weszli do Przybytku i zobaczyli tam... nic.
To oddzielenie, tę nieprzebytą przepaść między Bogiem a ludźmi, złamał sam Bóg, wcielając się w człowieka. Złamał ją powtórnie, pozwalając się, jako człowiek, zabić, i wtedy, jakże to pomijany szczegół, zasłona Przybytku, tak która oddzielała Obecność Bożą od ludzi - rozdarła się na dwoje. Tak, wydaje się, wyglądało rozstanie się Boga z oddzieleniem od ludzi. Ale czy na pewno?
Może to starotestamentalne podejście przekazywało jednak jakąś niezwykle ważną prawdę? Prawdę o odrębności Boga od nas, od naszego świata. Nie w tym sensie, że jest od niego po prostu daleko, tylko w tym, że nie jest tej "natury", co my i nasz świat.
Mamy tendencje, jako ludzie, do traktowania Boga w swój ludzki sposób. Przede wszystkim traktować go chcemy "narzędziowo". Bóg ma być mocą, wiedzą, siłą, dzięki której to my będziemy mieli moc, wiedzę i siłę, będziemy mogli, będziemy zdolni, będziemy czynić cuda, będzie tak, jak chcemy. Tak Boga traktowało szereg religii, gdzie poprzez składanie ofiar - handel wymienny - oczekiwano określonych usług w zakresie zmiany rzeczywistości, w której żyjemy. Tak traktujemy często i Boga dzisiaj. Coś za coś. Owo coś z naszej strony, to czasem coś prostego, typu ofiara na mszę czy przepisany obrzęd lub modlitwa. Czasem coś wielkiego, jak składanie ofiary z własnego życia, postępowania itp.
Mamy tendencje, do powtarzania podejścia starotestamentalnego. Kiedy Bóg jest tam, w kościele, w tabernakulum, zamknięty, dostępny tylko dzięki kapłanowi, który składa ofiarę. Potem wychodzimy z kościoła i wreszcie znów, możemy żyć swoim życiem, do którego Bóg i związana z religią obrzędowość, jest potrzebnym ornamentem i uzasadnieniem, i ubezpieczeniem. Religia jest funkcjonalnym zaspokojeniem potrzeb społecznych.
Mamy wreszcie tendencję do traktowania Boga jako "swojaka", kumpla, totalnego przyjaciela, który nigdy "złego słowa nie powie", więc się z Nim "kumplujemy", robimy postępowe chrześcijaństwo, "przełamujemy stereotypy". Bóg staje się elementem - naszego świata. Jest zrozumiały i normalny. Jest fajny i de best.
A mnie się czasem wydaje, że Bóg jest nieskończenie daleki. Z naciskiem absolutnym na słowo "nieskończenie". To znaczy, że w żaden sposób nie jest taki jak my, choć ponoć na Jego podobieństwo jesteśmy stworzeni. Ale tylko podobieństwo, bo "Moje drogi nie są waszymi drogami, a moje myśli waszymi myślami".
Bóg jest kompletnie poza nami i wszelkie dobro intencyjne projekcje, wszelkie spoufalania się, wszelkie wysiłki by posiąść wiedzę i moc, poprzez odpowiednie do niego "podejście" są nonsensem. Bóg jest tak dalece POZA NAMI, że w żaden sposób nie możemy do niego dotrzeć, się zbliżyć, go osiągnąć. Nie możemy z dwóch powodów, po pierwsze z powodu różnicy między nami a Nim, a pod drugie ze względu na niemożliwą - także ze względu na ową różnicę - odległość między nami, a Nim.
Żeby do Niego dotrzeć musielibyśmy przestać być sobą - "Kto straci swoje życie z mojego powodu, ten je zachowa" - i musielibyśmy mieć środek lokomocji, coś, na czym pokonalibyśmy nieskończoną przepaść między nami a Nim. Więc wypadałoby zostawić samego siebie za sobą, wszystkie swoje nadzieje, emocje, rozumienia, oczekiwania, żale, tragedie - po prostu samego siebie i wsiąść... do kosmolotu. Ten kosmolot zna trasę, choć my tej trasy nie znamy, choć właściwie trudno powiedzieć o nas, że to my, bo to przestajemy być my, w poprzednim rozumieniu tego słowa, bo "dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza".
Chrześcijaństwo nie jest sprzeczne z rozsądkiem, ale jest religią paradoksalną. Nie stanowi niesprzecznego systemu filozoficznych twierdzeń, ale jest formą relacji między Bogiem a człowiekiem. Bóg musi być nieskończenie daleki wobec człowieka, po to właśnie, aby człowiek mógł stać się nowy. Aby NIC co człowieka dotyka, kaleczy, zniewala czy krzywdzi, nie mogło w żaden sposób być jego udziałem, odczuciem, w obliczu Boga, w sposobie istnienia, w obliczu Boga.
Jednocześnie Bóg sam pierwszy przemierza odległość pomiędzy Sobą a nami, rodząc się jako Człowiek. Ustanawiając w ten sposób - drogę do Siebie. "Ja jestem drogą".
Tą jedną sprawą, która nas z Bogiem łączy, mimo oddzielności, tym kosmolotem, który mamy w swoim zasięgu jest... miłość. Miłość do Boga. Do tego kosmolotu możemy wsiąść, zostawiając za jego drzwiami samych siebie, szerzej odetchnąć i skupiwszy się na autopilocie, jakim jest podążanie Drogą czyli na sposób Pana Jezusa, możemy ruszyć w stronę Boga. I cuda zupełne mogą się dziać na tej drodze z nami, i im bliżej, tym bardziej niewypowiedzianie.
Tu też jest pewna różnica miedzy chrześcijaństwem a setkami systemów "self-improvement" (samo udoskonalania się), którymi nasycony jest współczesny świat. W tych systemach, szkołach i podejściach, to człowiek dokonuje projekcji swojego doskonałego ja, czyli takiego jakim chciałby być i dąży do realizacji swoich wyobrażeń. Chrześcijaństwo zakłada pewną "pasywność" wobec Boga. To znaczy, że chrześcijan nie wie naprawdę, jaki powinien być, jakie przymioty powinien posiadać, co mu jest "pisane". Pokłada swoje zaufanie w "bądź wola twoja", to znaczy zakłada, że sam Bóg, w czasie, kiedy to będzie potrzebne, a to jest zawsze "teraz", sprawi, że nasze wybory będą właściwe, a nasze ścieżki takie, jakie najlepsze dla nas i dla innych, niezależnie od pogody i warunków na nich panujących.
Ostatecznie chrześcijaństwo wygląda więc na niemożliwą do pomyślenia przygodę. Mamy wyruszyć w podróż uwierzywszy, że Nieznane zna trasę i pokieruje naszym statkiem kosmicznym. Mamy zostawić samych siebie przed zamknięciem drzwi tego statku. Nie wiemy kim będziemy po przybyciu na miejsce, a mimo to, mamy gwarancję, że podróż zakończy się szczęśliwie, czasem wbrew wszelkim naszym opiniom i przewidywaniom.
Przytomni, majętni i zadowoleni stukają się w głowę, i mocniej zaciskają swoje dłonie na kontach bankowych, na instrumentach doznawania przyjemności albo sterowania całym światem. Pokrzyżowani, zniszczeni, płaczący mają łatwiej. Nietzsche pisał o chrześcijaństwie jako religii ludzi słabych. I może miał rację, że Bóg ujmuje się za słabymi, bo... kto do jasnej cholery ma się za nimi ujmować? Kto ma otrzeć łzy płaczących? Kto ma współcierpieć z cierpiącymi i krzywdzonymi jak nie Bóg właśnie?!
"Radować się będą (błogosławieni) ci, którzy płaczą" - mówi Bóg i zaprasza do kosmolotu. Zaproszenie przywiózł osobiście, rodząc się w - przyznajmy - niezbyt chwalebnym miejscu i postaci. No niechby chociaż pałac królewski albo dwór bankiera. A tu stajnia. Ludzie! I co. Jakaś para mocno niżej middle class, dziś już "zbędnych" - tak nas określają głośno i po cichu ci, co im się zdaje, że wszystko już pojęli i mają - ludzi z dzieckiem.
Ale to dziecko się narodziło. Na przekór wszystkiemu. I Bóg się rodzi, na przekór, bo inaczej nie potrafi, wszystkiemu. I wszystko głosi jego cześć i chwałę, wzrostem liści, lotem po niebie, nieskończonym falowaniem kosmosu i życia, które jakoś odbija - Jego miłość. Ta podróż zaczyna się dla każdego z nas... zawsze. Stale. Ciągle. Właśnie teraz, dziś, w tej chwili. Bywa gwałtowna i porywcza, była delikatna i trudno zauważalna. Zawsze jednak, jeśli jesteśmy na pokładzie kosmolotu "miłość" i lecimy ścieżką wytyczoną przez Jezusa Chrystusa, zawsze jesteśmy bliżej, a to znaczy lepiej, bliżej Jego, bliżej nas samych, tych nowych, innych, prawdziwych. Na przystankach wysiadamy. Czasem... śpiewamy kolędy. Czasem... powiemy drugiemu dobre słowo, które przecież już wcale nie od nas, a może od nas, ale tych już nowszych, lepszych. Siadamy przy wspólnym stole. Łamiemy się opłatkiem. Wspominamy. Marzymy. Jesteśmy.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo