Bóg stał się człowiekiem – tak wierzymy, tak wierzą chrześcijanie. Bóg zupełnie różny od Boga innych religii, gdzie jest panujący, dominujący, górujący, wyłącznie wspaniały w swojej mocy, święty w niemożliwy dla człowieka sposób i przez to oddzielny. Bóg stał się człowiekiem i jako człowiek, szedł do ludzi. Do tych „najbardziej potrzebujących”. Potrzebujących czego? Boga? Co to znaczy – potrzebować Boga? Czy naprawdę komornik i cwaniak, oszust i kobieta „lekkich obyczajów” potrzebują – Boga? Może czegoś innego? Powodzenia, zdrowia, bezpieczeństwa, pieniędzy? Co to znaczy – potrzebujący – w rozumieniu takim, jakim je ujmował Jezus z Nazaretu?
Może potrzebujący, to potrzebujący przebaczenia. Przebaczenia bez warunków. Tak to herezja. Przebaczenia uprzedniego, w stosunku do wszystkiego innego. Może po prostu każdy z nas potrzebuje Miłości. Potrzebuje jej najpierw, by móc na nią odpowiedzieć. Odpowiedzieć czym? Miłością oczywiście. Może potrzebujemy Miłości, aby móc odpowiedzieć Miłością. Dlatego postaci z Ewangelii, najpierw otrzymują. Mateusz – najwyższy honor, dla pogardzanego przez innych człowieka. Magdalena – zdjęcie potępienia. I dlatego odpowiadają. „Każdemu w czwórnasób wynagrodzę”, a Magdalena łzami i włosami wycierała Jego stopy.
Jesteśmy „bytem relacyjnym”, na wszelkich możliwych poziomach. Jesteśmy częścią. Częścią relacji, to znaczy większej, cudowniejszej, całości z kimś, czymś. Fundamentalną potrzebą człowieka jest właśnie potrzeba miłości. Bezwarunkowej. Obdarowującej. Niezależnej od nas. Tą właśnie miłością, było dziecko, które przyszło na świat 2020 lat temu. To się zdaje – nigdy. Nie do końca potrafimy sobie wyobrazić, dotykalną rzeczywistość owe 2020 lat temu, tak ja potrafimy sobie wyobrazić, dotykalną rzeczywistość wszystkiego, czego doświadczyliśmy nawet dawno, nawet w dzieciństwie.
Nawet, znowu to nawet, zdarzenia z bliskiej historii noszą jakąś cechę rzeczywistości i dotykalności. Ale z każdą dekadą i stuleciem, wiedza o tym, co było, staje się coraz bardziej „informacją”. Taka – „nie naprawdę”, niezależnie zupełnie od tego, czy fakt miał czy nie miał miejsca.
Ale to się zdarzyło naprawdę. Narodziło się dziecko. Chrześcijanie wierzą, że to sam Bóg się narodził w ludzkiej postaci. I w sumie nic dziwnego, że ta właśnie wiara, tak różna od innych religijnych wyznań, jest dla owych innych religii kamieniem obrazy, sprawą niedopuszczalną.
Być może najbardziej niedocenianym pytaniem o Boże Narodzenie jest pytanie, o to, czy to zdarzenie – Wcielenie się Boga, było rzeczywistością przejściową, częściową, czy nieodwołalną? To znaczy, czy Bóg, który obejmował sobą cały czas, całą przestrzeń i całą rzeczywistość, zredukował się na pewien czas do bytu w formie człowieka, by po „ziemskim życiu” powrócić w chwale do bycia ponownie w pierwotnej postaci i formie? Czy też Wcielenie było… bezpowrotne?
Wówczas, gdyby tak właśnie było, gdyby wcielenie było procesem nieodwracalnym, to czy – z punktu widzenia Boga – nie było ono właśnie, największą możliwą ofiarą? Czy nie było ono „śmiercią” w postaci istnienia pierwotnego, dla życia w postaci istnienia stworzonego – człowieka właśnie?
Jeśli Bóg stał się człowiekiem, to stał się w pełni człowiekiem. Bez zapasu. Bez odwrócenia tego procesu. Jeśli czynił cuda, chodził po wodzie w czasie burzy, zamieniał wodę w wino, uzdrawiał chorych, to czynił to – jako człowiek. Człowiek owszem, pełny, wypełniony relacją z Bogiem, ale nadal – człowiek. Jeśli Chrystus zmartwychwstał, to zmartwychwstały jest człowiekiem czy już Bogiem? I mówimy tu o formie istnienia, a nie jego „substancji”. Mówimy o tym, czy jest znów, poza czasem, rzeczywistością, przestrzenią, czy też ów czas, rzeczywistość i przestrzeń w swojej, ludzkiej osobie przeniósł przez granice wszystkich trzech aspektów rzeczywistości. Pytamy, czy nadal jest człowiekiem.
Zdaje się, że nie. Bo człowiek – „nie lata” i tak dalej. A może jednak – tak, bo człowiek „lata” i tak dalej. Może Pan Jezus „zmaterializował”, ziścił, urzeczywistnił w człowieku te aspekty jego (człowieka) istnienia, które od zawsze w nim „były”. Może jest człowiekiem po prostu wypełnionym, doskonałym, ale nadal – człowiekiem. Gdyby tak było, byłby właśnie bramą, wzorcem, drogą dla każdego z nas. Bo… każdy z nas – jest człowiekiem i z tego powodu, każdy z nas… może. Może być jak On. Bo… On jest człowiekiem i… Bogiem jednocześnie.
Nasze istnienie wtedy nie byłoby zamknięte w tym, co znamy, z codziennych wiadomości dostarczanych nam przez oczy, uszy, bliźnich, ekrany medialne. Byłoby tylko startem, punktem początkowym i potencjalnym rozpoczęciem procesu przemiany. Upodobnienia się do Niego. Bo Jego Istnienie jest istnieniem człowieka, istnieniem – naszym, potencjalnie właśnie.
Byłoby wówczas tak, że Bóg podjął niewyobrażalną dla nas decyzję, o „śmierci” w swojej formie istnienia i o istnieniu w formie człowieka. To by znaczyło, że istnienie w formie człowieka, ma z kolei niewyobrażalne dla nas: wartość, godność, niezwykłość. Cały ten obserwowany teraz proces sprowadzania ludzi do przedmiotów, do obiektów, z którymi trzeba coś zrobić, deklarowane zrównywanie ludzi ze zwierzętami, odejmowanie ich istnieniu i życiu świętości, niezwykłości i transcendencji, byłoby ZAPRZECZENIEM. Wielkim NIE wypowiadanym wobec ofiary Wcielenia Boga w człowieka. Wielkim NIE wobec Miłości, która przychodzi do ludzi bez warunków, ofiarując im siebie, to jest drugą stronę wiecznego istnienia.
To ZAPRZECZENIE zyskuje na sile i głośności, i jaskrawości. Boże Narodzenie jest spychane z ludzkiej świadomości i uwagi, i w to miejsce pojawiają się, jakże godne i wartościowe, i pełne troski, twarze tłustych i chudych polityków i gwiazd mediów pochylonych nad losem trzody do wyszczepienia, która zadeptuje Ziemię, i od której tę Ziemię, co jest „Matką”, trzeba trochę uwolnić.
Zyskuje na sile, gdy wkłada w oczy i serca ludzi, widzenie innych ludzi jako wrogów, co zagrażają. Jako niższych, których można lżyć, nimi pomiatać, ich kontrolować, poddać karom, zdeptać. ZAPRZECZENIE wypycha symbole Bożego Narodzenia z przestrzeni ludzkiego doświadczenia, zastępując je bardziej „normalnymi”, „na miarę”, doczesnymi. W końcu, Wcielenie staje się w kreowanej dla ludzi perspektywie, nieszkodliwą bajką, drobną niedorzecznością, niestosownym choć prywatnie dopuszczalnym dziwactwem.
A Bóg… się wcielił i narodził, i ofiarował swoją śmierć za nas, bo… nas potrzebuje. Potrzebuje naszego istnienia. Potrzebuje każdego z nas. To trochę niedorzeczne, bo jak absolut, miałby potrzebować czegokolwiek? Gdyby potrzebował, to nie byłby absolutem, tylko byłby uzależniony od tego, czego potrzebuje.
Rzecz w tym, że Bóg – tak wierzę – nas… kocha. A gdy kogoś, a nawet coś, kochamy, to chcemy i potrzebujemy istnienia tego kogoś. To jego istnienie przynosi nam radość, wypełnia nas samych, bo… nie istniejemy sami! Bo każde istnienie jest WSPÓŁ istnieniem. Jest solidarnością różnych od siebie istnień. Jest relacją. Grą. Ostatecznie rzecz biorąc – Miłością. Więc Bóg ciebie i mnie potrzebuje, bo ciebie i mnie – kocha. Dlatego właśnie się narodził, jako człowiek. Stał się człowiekiem, podnosząc w tym momencie nasze życie i istnienie do rangi ostatecznej. Dlatego być człowiekiem przekracza wszelkie pomysły, granice i skale. Ale być człowiekiem nie jest łatwo. Bo to jest byt niezależny, od nikogo, nawet od Boga samego, którego może odrzucić, któremu może zaprzeczyć, od którego może się na zawsze i definitywnie – odłączyć, do czego jest usilnie namawiany przez siły rządzące tym światem.
Więc wracamy do stajenki. Stajemy u żłobu, gdzie kwili małe dziecko. Bóg we własnej osobie. I stoimy tak niemi, aż wreszcie, urzeczeni pięknem, kulturą, wysiłkiem i drogą poprzednich pokoleń, zaczynamy śpiewać, i wybrzmiewa z nas: „Jezu malusieńki….”
----------------------------------------------------------------------------------------------------------
1. Na Święta, przypominam, że można się zapoznać, pobrać, przeczytać, odsłuchać lub kupić moją książkę. 4 000 km ciągłego marszu, 4 miesiące w drodze, czytelnicy są zgodni - warto: {LINK}
2. Zdjęcie: Obraz Agnieszki Słodkowskiej, źródło: „https://i.imgur.com/qPO8XB0.jpg”
Inne tematy w dziale Społeczeństwo