(zdjęcie własne – łąka niekoszona w mieście z powodu „ograniczeń”)
Zbudziłem się pełen werwy. Nastrój piękny, ostrość myśli – prawie brzytwa. Kiedyś szukałem – tak mi się przypomniało – maszynki do golenia w pawlaczu. Nie stanąłem na stołku, na podwyższeniu, na drabinie, tylko tak rączką macałem wysoko, aż… znalazłem. trafiając palcami na ostrze. To tak w kwestii brzytwy i ostrości myśli.
Więc jest fajnie. Dzień trzeci wyglądał tak:
Śniadanie: Tarte buraczki + marchewka. Pomidor. Ząbek czosnku.
Obiad: Kalafior i marchew na parze, ogórek kiszony, cebulka siekana z solą.
Kolacja: Jabłko malutkie.
Samopoczucie: Lekkie osłabienie. Brak innych objawów typu ból głowy. Wczesna senność.
Nastrój: Dobry.
W poście najważniejszy jest sen. Do takiego wniosku dochodzę i do tego wniosku prowadził mnie szereg lektur. Ponoć chudniemy w czasie snu! Czy to możliwe? Przecież chudnąć człowiek powinien w czasie wysiłku i aktywności. A tu nie… mówią, że jak się śpi. Wszystko na odwrót, jak to w życiu. Może po prostu tak to jest, że ten magazyn z naszym tłuszczykiem, otwiera się szerzej właśnie w czasie snu, bo ogólnie cała „fabryka” przechodzi w stan spoczynku, więc można się zakrzątnąć wokół naszego magazynu.
Tak w ogóle to jesteśmy chyba, każdy z nas, nie żadną jednostką tylko wysoko zorganizowanym „społeczeństwem”. Mnóstwo różnych narodów i grup nas tworzy, to znaczy komórek bardzo silnie wyspecjalizowanych, a nawet – tak mówią – bakterie i wirusy są częścią tego ekosytemu, tej całości, którą określamy jako nasz organizm. Więc to „państwo”, ta „społeczność”, jaką jesteśmy wymaga naszej uwagi i troski.
To co ciekawe w tym kontekście, to, że każda komórka zdrowego organizmu, zna – w jakiś sposób – swoje zadania, zna swoją rolę, jak ma „żyć”, co ma w życiu „robić”. Jej „los” albo ścieżka życiowa, jej rola w „społeczeństwie” jakim jest nasze ciało, jest z góry określona. Komórki krwi powstają i żyją kilka miesięcy. W tym czasie zajmują się – mowa o czerwonych – transportem krwi. Pracują dla innych komórek. Można powiedzieć – służą, są służącymi. Dla innych.
Podobnie komórki kości, mięśni, w końcu te – nomen omen – nerwowe. Że nerwowe wie to każdy, kto utkwił – najlepiej w warszawskim – korku i znikąd nadziei, że coś pójdzie naprzód. Więc… – nerwowe.
Tak piszę o tych komórkach, bo może to jest jakaś ogromna ilustracja życia. Tego, że i my razem – coś tworzymy. Że wspólnota między nami – o ile zaistnieje, może nawet społeczeństwo, to jest swego rodzaju organizm. Że my budując ten organizm, tu mam na myśli pozytywne związki i relacje, mechanizmy itp, tworzymy coś dobrego, co wszystkim nam służy. Dzięki czemu powstały uniwersytety i loty na księżyc, i pszenica – owszem tuczy, która daje plony wiele razy wyższe niż poprzednia.
Więc położyłem się spać… o matko, nie powiem, o której… Jak się kładłem, to pomyślałem – wstanę o trzeciej albo o czwartej w nocy i co ja będę robił? Pewnie coś poczytam, pouczę się albo popatrzę w noc. Bo wtedy – za dnia niemożliwe – widać gwiazdy. Księżyc parę dni temu był w pełni, to jak się wyjdzie, żeby popatrzeć na gwiazdy – mi się zdarzyło – księżyc razi. Jest jak stu watowa żarówka, nie sposób na nim zawiesić oko.
Więc usnąłem o strasznie wczesnej porze. Generalnie ja się w pełni wysypiam przy ośmiu godzinach snu. Przy sześciu wszystko w porządku, ale brak mi tego poczucia „wyspania”. Tymczasem dziś, przespałem 10 godzin. Może nawet 10,5. Nie jestem pewien. Dość, że to za dużo. Ale czy na pewno? Może organizm, ten ludek, co go opisałem wcześniej, ma swoją mądrość. Może trzeba było Zbycha wsadzić do łóżka przed terminem. Może jakieś wewnętrzne plany i zamierzenia były do realizacji? Nie wiem. Spałem mocno. Obudziłem się – już światło dnia. Wszystko w porządku. Chyba ten sen jest nam potrzebny. Jest jakimś naszym przyjacielem.
Tuż przed wstaniem przypomniała mi się scena z przeszłości. Taka z gatunku fajnych obrazów, wyjątkowych, każdy takie ma. I patrzę (tam w wyobraźni jeszcze sennej), a oddech samoczynnie głębszy. Jakby te spokojne i pozytywne odczucia stały się teraz właśnie rzeczywistością. I znów głębszy. Spróbujcie, nie wiem czy to tak działa, wyobrazić sobie jak się budzicie coś, co było niezwykłe, może piękne, wyjątkowe i popatrzeć na swój oddech, czy nie robi się głębszy. A przecież – natlenienie to podstawa odchudzania. Bo to tlen łącząc się z innymi tam, powoduje redukcję tłuszczu. Tu macie fajny artykuł o tym, że natlenienie jest w ogóle warunkiem zdrowia, a jego brak walnie przyczynia się do powstawania wielu chorób {LINK}.
Natlenieniu przeszkadza stres, a pomaga relaks, aktywność fizyczna itp. Może właśnie powracanie do czegoś, co było w życiu dobre, jest dla nas dobre? Niestety, ja mam tendencję do powracania do tego, co mnie w życiu wkurza, było przykre lub krzywdzące. Może jakieś zadanie na przyszłość…
Postanowiłem, zgodnie zresztą z zaleceniami dr. Dąbrowskiej, uzupełniać mój post niewielką ilością owoców. Dawniej, bo już kilka razy tak pościłem (najdłużej 44 dni), te owoce lekceważyłem i często pomijałem. No bo po pierwsze to nie można winogron i arbuza, a po drugie ilości tych owoców minimalne, typu pół dużego jabłka (chyba całego nie wolno), ćwiartka grapefruita, itd.
A jednak te maleńkie ilości owoców, które dodawane są do spożywanych w poście Dąbrowskiej warzyw, zdają się robić świetną robotę dla organizmu. Są tym czymś, co – pomaga. Oczywiście najbardziej pomaga ziele angielski, ale to tylko dla „orłów”. Trudno mi to dokładnie opisać i wytłumaczyć, ale ile razy pomijałem te drobne ilości owoców, to było jakoś „nie fajnie”. Włączając je, wszystko funkcjonowało lepiej. Więc witajcie moje kochane – borówki, cytryny, grapefruity, jabłka i to tam jeszcze. No i ten cynamon – z grapefruitem.
Więc generalnie na dziś refleksja jest taka, że ból głowy, co mi czaszkę chciał rozbić od środka drugiego dnia, minął. Wczoraj go nie było. Dziś rano go nie ma. Minęło. I tu moje tytułowe pytanie – czy życie musi boleć? Świat mówi dokładnie coś przeciwnego. Nasze nastawienia są takie, że jak boli to zawsze źle i upadlająco wręcz. Że powołaniem człowieka jest życie bez bólu, bez cierpienia, może bez krzywdy. Więc wszyscy się skupiamy na tym, czy nas nie boli, czy nas coś nie uraża, dlaczego nas krzywdzą i że to niesprawiedliwe, że może nawet bez przyczyny – czasem cierpimy, że szkoda gadać.
Ale post mnie uczy, a i życie trochę, że czasem droga do poprawy, wiedzie przez jakąś niedogodność, jakiś dyskomfort, jakiś ból. W tym wypadku pochodzący z samoograniczenia się. Że podążanie wyłącznie za przyjemnym, może mnie zaprowadzić do nieprzyjemnych konsekwencji i efektów. Ostatecznie, że ból jest naturalną częścią życia. Jasne, że jak się da – trzeba go unikać, ale jak się nie da i pomimo naszych prób jest naszym doświadczeniem, to może… tak musi być? Może to jest ostatecznie dobre? Jakoś nam pisane? Do zaakceptowania?
Może to jest okazja do „odpowiedzi” na ból, a może do jego akceptacji i w ten sposób przejścia go. Bo czasem ból, trzeba po prostu – przecierpieć. Tak bywa.
I wbrew pozorom, uważam że takie podejście – akceptacja bólu, którego nie możemy uniknąć albo który jest częścią naszej drogi, do celu jaki wybraliśmy, pozwala lepiej cieszyć się życiem. Tym słońcem na zewnątrz. Tym uśmiechem kogoś z naprzeciwka. Dobrym samopoczuciem. Odnaleźć wtedy łatwiej czas, energię i zasoby na radość z tego, co może być powodem do radości. Z rzeczy pozornie małych, a życiem będących.
Obok mnie na stole cztery czerwone jabłka. Kusi mnie, żeby dzisiaj zjeść całe, ale nie wiem czy nie naruszę, obowiązujących norm. Zobaczę. To wieczorem. Dziś, czas zabierać się do roboty i obowiązków. Samopoczucie super. Oddech swobodny. Nawet następną piosenkę o miłości mogę sobie posłuchać. Opowiada – ta piosenka – moment chyba najpiękniejszy, w miłości. Ten moment, kiedy sami siebie pytamy, czy ta druga strona, osoba… też. Kiedy jeszcze nic nie zostało powiedziane, kiedy wszystko może – lub nie może – się stać.
Więc nie mogą spać, bo nie wiedzą. Ona w pokoju hotelowym, on na pustym korytarzu. Jest pierwsza piętnaście w nocy. Nie mogą spać…
Inne tematy w dziale Rozmaitości