Generalnie jest to dziwna książka. Najprościej byłoby ją zrównać z ziemią, ubić tłuczkiem, rozsypać na wiatr z przesłaniem ulgi, że nie trzeba jej więcej oglądać czy napotykać. Można by ją jeszcze umieścić na stosie ksiąg ubłoconych, tępych, głupich, szkodliwych i nudnych. Można wszystko, tylko czy trzeba?
Zacząłem czytać, bo tak kiedyś postanowiłem i tak kiedyś zapowiedziałem. Nie rozumiem ludzi mieszkających w teraźniejszości, choć przecież tak reklamowana jest przez wszystkie ekrany świata i sympatycznego "apostoła" w osobie Eckharta - tak naprawdę miał inne imię, o wiele bardziej przyziemne - Tolle.
Nie rozumiem tego uczepienia się obecnej godziny, najnowszego newsa, wiadomości dnia. W ten sposób, medialny moloch, stugłowy lewiatan obdziera nas. Z czego? Ze wszystkiego, bo dzień później nie ma tego, cośmy z taką uwagą przyswajali i wchłaniali. Staliśmy się jak worki. Odkurzacze łapczywie pochłaniające i widzące swymi "oczami", tylko to, co im ktoś przed te oczy, dziś - położył.
I może w ten właśnie sposób trafiamy w labirynt liter "Biegunów", do tej książki o kilkuset stronach, może stu rozdziałach, czy to właściwie rozdziały? I tam jesteśmy, nieświadomi, w pogoni, w podróży, do dziś, do teraz, bezwładnie łykający. Co? Nic.
To może jest jakieś schorzenie, ale u mnie - jak się mawiało dawniej - słowo droższe pieniędzy, więc gdy powodziowa fala teraźniejszości, już dawno zapomniała o noblistce, ja - nie zapomniałem. Bo jeśli będziemy tacy całkiem płynni i elastyczni, jak tego wymaga świat, to staniemy się gumą, do stanika, do majtek, do żucia, cóż za głupie skojarzenia.
Wszystko zaczyna się w miarę dobrze i lekko. Przeskakujemy za Autorką, po tematach i wrażeniach. Rozpędzamy się od pierwszych stron nie skrępowani regułami, zasadami, wymogami. Gdy z tego rozedrgania wpadamy na Kunickiego, co na tej wyspie, to robi się jeszcze ciekawiej. Inna narracja, inna osoba i czas. Może tajemnica niedopowiedziana. Może zwykłe ludzkie cierpienie i strach.
Ale nie zostajemy z Kunickim, o nie. Nie u Olgi Tokarczuk i nie w "Biegunach". Bieguni biegną, jak akapity i rozdziały tej książki, opętani szaleństwem, wydrążeni strachem, wyzbyci wiary, nadziei i - chciałoby się dopisać - miłości - ale nie, tu chodzi o coś innego, o przynależność.
I dlatego właśnie kilkaset stron dalej Anuszka wychodzi z mieszkania i jedzie metrem. I jedzie. Nie jedzie dokądś - to chyba największa tajemnica "Biegunów". Jedzie wyłącznie skądś. Ale dokąd? - zapytamy natarczywie. Donikąd - padnie prawdziwa odpowiedź. Bo bycie w podróży Olgi Tokarczuk, to bycie - nigdzie. Bez punktu zaczepienia, tak naprawdę bez celu. W zawieszeniu. W przestrzeni pomiędzy. Nigdzie.
I można by z tego zrobić Autorce zarzut. Że jak to?! Że przecież! Że należy! Że powinna, powinniśmy, powinien lub powinienem. Ale ten stan podróży od, stan braku zaczepienia, też jest częścią doświadczenia, być może każdego z nas, być może szczególnie dziś, życia. De facto, idee, instytucje, wzorce, którymi ludzie żyli od zawsze, role płciowe i społeczne, ideały i zasady, wszystko to rozpada się na naszych oczach i zostajemy "wydziedziczeni", zawieszeni, łudzący się kolorową błyskotką wiszącą na złotym łańcuchu przed naszym czołem, kołyszącą się to w lewo, to wprawo, to znów w lewo, niczym ciało "dzikusa" z powieści Huxleya "Nowy wspaniały świat". Hipnoza. Hipnoza doraźnością i jaskrawym, przeszywającym człowieka do głębi, przekazem najnowszych - jakże to nieważne - wiadomości.
Tokarczuk pisze sprawnie. Jeśli ktoś twierdzi, że nie ma talentu, to prędzej przez niechęć. Ja tak nie twierdzę. Przeciwnie, czyta się momentami dobrze, bardzo dobrze, świetnie. Obrazowanie, płynność narracji, wszystko razem pasuje się składa. Tyle że... tylko przez moment, przez te kilka, kilkanaście stron. Potem, z bólem witamy ziemię, nicość, bezsensowne nagromadzenie słów, szczegółów, nałożenie na siebie zdań, którego celem nie jest w żadnym wypadku wynikanie czegokolwiek, może poza zamęczeniem czytelnika, bo jak sądzę, wielu nie dociera do końca tej książki i po ciężkiej walce, rezygnuje i... chyba wypada ich zrozumieć.
Ja jednak dotarłem, choć poślizgnąłem się tu i ówdzie, bo tekst w większości swojej, niestety jest niestrawny. Mdły. Tępy. Może takie było założenie Autorki, dla której jednym z głównych motywów jest chora - w moim odbiorze - fascynacja preparowaniem części ludzkich ciał. Powraca ona do tych procesów i obrazów, do szczegółów i realiów cyklicznie, jakby przetykając nimi szarobezbarwnonudną materię tekstu niczym jakąś dekoracją, jakimś wyimkiem czasu, gdzie wyobraźnia autorki może oddać się temu, co ją fascynuje, obrazowi dwugłowego noworodka w formalinie.
Książka - i to każdy czytelnik powinien wiedzieć na początku - udaje tylko powieść czy może nawet książkę. Choć nie, księga jako zbiór rozmaitości, taka damska torebka gdzie smalec - wiem, że w damskich torebkach nie uświadczysz smalcu - szminka i tysiąc różnych - bywa zapomnianych - rzeczy, to może "tak". Nie jest jednak powieścią, bo nie posiada treści. Nie posiada akcji. Nie jest w tym rozumieniu żadną O-powieścią.
Jest raczej - mowa o "Bieguni" - rozedrganiem. Apoteozą chaosu. Konstatacją rzeczywistości, w której wszyscy być może do jakiegoś stopnia się znaleźliśmy. Wydziedziczeni. Jak uprzednio zapisano - ze wszystkiego. W poczekalni przed tym, co nam Lewiatan zgotuje. Tyle że Tokarczuk ma śmiałość o tym powiedzieć, napisać, na chwilę wyglądając spoza kolorowego, skrzącego się kolorową doraźnością medialnego fotoplastikonu.
Pytanie jednak jakie się rodzi w kontakcie z tą lekturą, to czy jest to analiza, obraz istniejącej sytuacji, czy może przeciwnie, jakiś postulat, nowy wzorzec, którego przedmiotem i ideałem jest... być nigdzie, nie zakotwiczać się, nie budować, bo wszystkie budowle to granice, więzienia, gniazda, z których jedyne, co możemy, to wyruszyć, a gdy już wyruszymy, to padają niepotrzebne jak dzisiaj pomniki z kart historii.
Więc pytanie polega na tym, czy Autorka tę nicość przeżywa czy też ją odbiorcom stręczy i reklamuje. Jako nowego człowieka, nowy sposób istnienia, dla którego nie ma alternatywy, który ma jakąś wartość, przekraczającą wszystko, co było, bo to, co było, jest - i tu bardzo ważne określenie - nieaktualne.
Są więc "Bieguni" pędem donikąd. Do nigdzie. Do niebycia. I konsekwentnie forma pozbawiona treści, bulgocząca tępymi, niszczącymi psychikę czytelnika szczegółami, oplatająca brakiem sensu, tę właśnie funkcję - realizuje. Uparcie. Stanowczo. Bezwzględnie.
Nie da się uciec od odniesienia się do motywu, wielokrotnie w książce przez Tokarczuk powtarzanego. W moim odbiorze obrazoburczego, świętokradczego, w sumie - piekielnego. Jakaś apoteoza chaosu się w tym motywie przegląda, w tym, co ów motyw ma za zadanie z czytelnikiem zrobić i mu wytłumaczyć.
"Celem pielgrzymki jest inny pielgrzym" - powtarza Tokarczuk. Ale nie jest to pielgrzym, w rozumieniu żywego człowieka z całym wszechświatem jego znaczeń, wartości, przeżyć. Cel "pielgrzymki" Olgi Tokarczuk to zatopiony w formalinie organ lub część ciała, to woskowa figura ilustrująca rozkład kości, rozpięcie naczyń krwionośnych. Celem pielgrzymki Olgi Tokarczuk jest nicość - to jest - materia, to jest to, co pozostaje z człowieka, dotykalne, zachowane i owo zachowywanie materii tak Autorkę "Biegunów" fascynuje.
"Nie pociągają mnie kolekcje w centrum miast, lecz te małe, przyszpitalne, często zniesione do piwnic jako niegodne cenionych miejsc wystawienniczych i wskazujące na podejrzany gust dawnych kolekcjonerów. Salamandra z dwoma ogonami w owalnym słoju, pyszczkiem ułożona ku górze, czekająca dnia sądnego, gdy wszystkie preparaty świata w końcu zmartwychwstaną.Nerka delfina w formalinie. Czaszka owcy (...) Ludzki płód udekorowany koralikami"
Ale taka redefinicja pielgrzymki to zwykła bandycka napaść. Podstępny skok na skarbiec człowieka, na to, co ma najcenniejsze, bo przecież pielgrzymowanie, we wszystkich kulturach i wszystkich religiach, biegło ku sacrum. To sacrum postawione, jako punkt odniesienia dla ludzi, to świętość wymykająca się materialności, doczesności czy zmysłowości, ogniskowała całe pozamaterialne poznanie człowieka. To dlatego, byliśmy ludźmi, że mieliśmy rzeczy święte. To jest przekraczające, przynajmniej w zamiarze, zbiór atomów, elektronów, układ związków chemicznych, który w danym momencie może stanowić funkcjonalną całość, a w innym wcale nie, i sacrum było wyrazem tego fundamentalnego przekonania, że... nie, że to nie wszystko, że jest... że z chwilą wybuchu Słońca, która - naukowcy się tu nie mylą - na pewno nastąpi, nie przeminiemy. Jak? Nikt tego nie wie. Ale pielgrzymujemy do sacrum. Do Mekki, do drzewa pod którym doznał przebudzenia Budda, do klasztorów w Japonii, do Jerozolimy, Rzymu, pielgrzymujemy do siebie, ale siebie jako istot wybiegających poza ten świat. I to właśnie chce nam odebrać i zniszczyć "nowa rzeczywistość" będąca przesłaniem "Biegunów".
Uporczywe wracanie do człowieka jako preparatu. Jeden z bohaterów pisze do własnej odciętej nogi. Bycie nigdzie, to jest pomiędzy, a to znów - nigdzie. Nigdzie nie zmierzanie z tym kończącym książkę przesłaniem, że jesteśmy w podróży, bo tu i teraz, to nie jest miejsce właściwe, ani pisany nam czas. To wszystko jest wyrazem alienacji. Alienacji od rzeczywistości. Wejścia w nihilizm bycia "nie tu", ani "nie tam", nie zmierzania. W tej przestrzeni - realnej przecież - a tak dobrze oddanej (zareklamowanej?) przez Olgę Tokarczuk, jedym co pęcznieje jest "ja" człowieka. To ono rośnie. Rozgląda się wokół. Nadyma się, z braku granic, nicością.
"Jesteśmy drodzy państwo - pisze Tokarczuk - świadkami tego jak ludzkie "ja" , rośnie, jak staje się coraz wyraźniejsze i bardziej dominujące. W przeszłości ledwie zaznaczone, skłonne do rozmywania się, podporządkowane zbiorowemu. Uwięzione w fiszbinach ról, konwenansów, wciśnięte w prasy tradycji, podporządkowane wymaganiom. Teraz puchnie, anektuje świat."
I to jest chyba oprócz reklamy bycia nigdzie, najlepsze wyrażenie przesłania książki. Tym przesłaniem jest destrukcja istniejącej rzeczywistości ludzkiej. Nie tej materialnej, ale tej, którą ludzie stworzyli swoimi postawami, zachowaniami, niekończącym się ciągiem życia. Egoistyczny nihilizm, to jedyne, co mają człowiekowi do zaproponowania "Bieguni", ci ludzie, ten prąd, który przeżarł ludzkie instytucje, nagrodził tę książkę nagrodą "Nike", obdarzył Autorkę Noblem.
Ten wielogłowy smok, patrzący na nas i hipnotyzujący nas milionami swoich kolorowych oczu, z których "cała prawda całą dobę", wymaga tylko jednego - całkowitej kapitulacji człowieka. Porzucenia przez niego zarówno domu, jak i celu. Uwagi i wyboru. Uznania "nigdzie" za swój dom. Zgody na pęcznienie "ego", które niepoliczalną liczbą eksplozji wyrzuca ludzi z mostów, okien, pokojów, gdzie jeszcze przed chwilą mogli pójść spać, ale wzięli trzydzieści tabletek.
Jest ta książka jakimś przejawem apostolstwa, nowej nowiny, nowego przesłania dla wszystkich ludzi. - Jestem obywatelką państwa Sieci - pisze o sobie Olga Tokarczuk, wyrażając tę rzeczywistość, która dziś opisywana jest słowami "nowa normalność". Rzeczywistość "nomadów sieci", nie związanych, będących wszędzie, na mocy procesów elektromagnetycznych, pracujących razem mimo dystansów kontynentalnych, bądących tam gdzie Sieć im pozwoli być. Życie realne staje się dziwnym dodatkiem. Jeszcze koniecznym, ale już nie takim, z którym mielibyśmy się identyfikować.
- Kiedy wyruszam w podróż, znikam z map. Nikt nie wie, gdzie jestem - pisze noblistka, i dalej: - Płynność, mobilność, iluzoryczność - to właśnie znaczy być cywilizowanym. Barbarzyńcy nie podróżują, oni po prostu idą do celu albo dokonują najazdów. Ludy osiadłe, rolnicze wolą przyjemności czasu kolistego (...) Lecz nomadzi i kupcy, gdy wyruszają w drogę, musieli wymyślić dla siebie inny czas, który lepiej odpowiadałby podróży. To czas linearny, bardziej użyteczny, bo jest to miarą dążenia do celu i narastania procentów. Każdy moment jest inny i nigdy się nie powtórzy, sprzyja więc ryzyku i braniu pełnymi garściami, korzystaniu z chwili.
Mamy być więc nomadami bez domu i celu, kupiecko rozumiejącymi świat, to jest - wyznającymi ewangelię zysku, wszystko traktującymi jak transakcję, łapiący pełnymi garściami chwilę. Pomińmy tu miliony współczesnych ludzi, dla których chwila, nie jest źródłem brania pełnymi garściami, tylko wyzwaniem, by ją jakoś przeżyć. Oni sami sobie winni. Mają zły czas, kolisty, nie podnoszący owych "procentów". Ważne, że pani Oldze wychodzi, owo "nomadowanie" i kupieckość, bo pieniądze skądś się biorą, pewnie za zachwytu czytelników nad jej prozą.
Ale przecież pisarka nie może pomijać nawiązań do postulatów konkretnych, do zadań praktycznych, do tego, co ludziom należy. Się i z nimi. Więc pisze, na stronie 42 o chipach: "daje się je zwierzętom, wędrownym ptakom, bocianom i żurawiom, a nie starcza ich dla ludzi. Wszyscy powinni mieć taki chip, dla własnego bezpieczeństwa; potem można by śledzić każdy ludzki ruch w Internecie - drogi, punkty spoczynku, błądzenie. Ilu uratowałoby się od śmierci"
Przekracza więc Autorka, właściwy artystom poziom ogólności czy też ponadzmysłowej wręcz abstrakcji i przechodzi do spraw bliskich nam wszystkich, pochyla się nad potrzebami ludzi, pisze o tym, co oczywiste, dla funkcjonariuszy Lewiatana. Nie bez racji. Nie bez sensu.
"Bieguni" przy pierwszym podejściu sprawiają wrażenie całkowitej porażki pisarskiej, poza pewnymi naprawdę dobrymi fragmentami, gdzie talent Autorki jaśnieje i przyjemnie jest na chwilę być w jej świecie. Znakomita większość to jednak nudny, ciężki i bezsensowny gąszcz słów. A jednak ten otępiający i odrzucający - brak sensu, treści i znaczeń ma znaczenie istotne. Jest potwierdzeniem i ilustracją miejsca, do jakiego nas Autorka przywołuje - chaosu, miejsca - nigdzie.
Pomimo tego nacechowanego egoizmem (anektujące świat "ja"), nihilizmem i wyalienowaniem przesłania, "Bieguni" są dotkliwą ilustracją współczesnego świata. Świata, który oderwał się od rozsądku, wyszydził i unieważnił sacrum, zerwał społeczne więzi, niszczy wszelkie wzorce i role, więc ludzi wyzwala i wydziedzicza. Z czego?
Z tego, co myśleliśmy, że jest właśnie człowieczeństwem. Z wzajemnej wierności. Z domu, którego ściany nie były więzieniem tylko schronieniem. Ze zmierzania ku. Gwiazdom. Świętości. Bogu. Z ostatecznie naszej tożsamości, która pozostaje w relacji z całym światem, bo cały świat jest naszym domem, tylko w różnym stopniu, stąd nie może się ta nasza tożsamość nadąć zbyt mocno, bo współistnieje stale i namacalnie z innymi, z zasadami, z... sensem.
Jest to książka smutna. Pisarką pani Tokarczuk jest chyba dobrą, bo ufam, że inne jej książki posiadają fabułę, a przy sprawności warsztatu, być może dają się czytać. Ta czytać się generalnie nie daje. Ale jako się rzekło na początku tego tekstu "słowo droższe pieniędzy", nie jesteśmy nomadami, jesteśmy związani miłością, wiarą, własnym słowem, którego dotrzymywanie jest przejawem braku wielbionej przez Autorkę labilności i płynności. Może świat, który był, a który jest ciągle, w naszej przeszłości, w mojej przeszłości, nie ma już miejsca. Być może przeminął, tylko nie w pełni zdajemy sobie z tego sprawę. Być może siły, przejawiające się w tej książce, już zwyciężyły.
A jednak to nie żadne siły. I biblijne "Ciemność światłości nie ogarnęła" przynosi nadzieję i ulgę. Choć owszem, wszystko może być stracone i jak to pisał Poeta... "znów trzeba będzie zaczynać od gorzkiej wiedzy – od trawy”.
-------------------------------------------
moja książka:
link ,
opinie
Inne tematy w dziale Kultura