Ten post jest po prostu nudny. Serio. Nic się nie dzieje. Gdy prowadziłem taki post lata temu, albo nawet rok temu, to się działo. O… jak się działo. Jak dziś pamiętam to przerażenie na widok warzywek, to uczucie w żołądku i trzewiach, że jeszcze jeden kęs i bunt spowoduje zwrot wszystkiego na zewnątrz. Pamiętam, jak te nudności doprowadziły mnie do okrycia kamienia filozoficznego wszelkich dolegliwości postu – ziela angielskiego.
Z tym zielem – ciekawa sprawa – opracowałem przełomową metodę jego używania. Nie – nie wciera się we włosy. Po prostu się żuje. Wrażenia – pełny odlot. Gryzę taką kulkę albo dwie. Ugniatam zębami. Ślina wydobywa z niej substancje, które przez cudownie przepuszczalną skórę jamy oraz przełyku… Nieważne. Szczęka drętwieje, tak że w ogóle jej nie czuć. W gardle gorycz. Zdaje się zionąć człowiek będzie ogniem, ale… dolegliwości wszelkiego rodzaju stają się powoli mglistym wspomnieniem.
Tymczasem teraz – nic się nie dzieje. Wszystko jest dobrze, bez problemów, bez kłopotów. Piąty raz w tym roku rozpocząłem i z sukcesem zakończyłem jednodniowy post Zbyszka wg Dąbrowskiej.
Co jadłem?
Śniadania: Wszystko na surowo: Tarta marchew. Duże ilości zielonego: kapusta lodowa, natka pietruszki, itp, pomidor, papryka, cebula, czosnek, biała rzepa tarta, tarty seler. Ta rzepa jest fajna, ma ostry smak. Jak się zmiesza z marchewką jest spoko.
Obiady: Na parze: głównie kalafior, trochę marchwi. Próbowałem brokuła, ale żołądek odmawia. Brokuł trawię wyłącznie z piekarnika, ale to jeszcze nie czas. Do tego sałatki takie trochę śniadaniowe.
Efekty?
Waga: Po pięciu dniach 4,5 – 5 kg w dół. To w połowie pewnie woda i resztki. Jedząc normalnie węglowodany gromadzimy wodę. Niemożliwe, żeby organizm spalił tyle tłuszczu. Jeśli ktoś dłużej prowadzi jednodniowy post albo oryginalny wielodniowy post Dąbrowskiej, to zauważy, że waga, po początkowych kilku dniach, spada już wolniej.
Samopoczucie?
Pełny odlot. Szczególnie jeśli chodzi o stan emocjonalny i sprawność psychofizyczną. Jaja jak berety – chciałoby się powiedzieć, bo młodość w człowieku budzi się zupełnie nieokiełznanie. Budzę się i… sytuacja ta sama, dawniej oceniana jako „przerąbane”, tzw. problemy – te same, wszystko niby to samo, a ja… cholera optymistyczny. Serio. To się CZUJE. Wyraźnie i dosłownie. Taką falę w organizmie, że jest… dobrze i można się uśmiechnąć, choć za cho…. nie ma do tego powodu!
Pracuje mi się jak nigdy. I w ogóle, jak dawniej zobaczyłem drążek do podciągania w drzwiach, to natychmiast, z prędkością światła, mój wzrok znajdował inne ciekawe rzeczy. Teraz, ten drążek przyciąga, ręce same się na nim układają. Coś popycha do tego, żeby się na nim opuścić i pociągnąć w górę. Leży? – jakaś rzecz niepotrzebna, śmieć, odłożona sprawa czy obowiązek? Nieodmiennie czułem odpychanie. Weź zajmij się czymś przyjemniejszym. Zobacz – czekolada w barku. Ba… w barku są jeszcze fajniejsze rzeczy. A może… sprawdź facebooka. A może… Teraz… po prostu robię to, co potrzebne, bez stresu, problemu, z chęcią i… strach pomyśleć – z przyjemnością.
Sen jest jak nigdy. Bite osiem godzin, człowiek wstaje jak nowy. Nie jakiś pęd, gdzie te godziny się przystrzyga do sześciu albo mniej. Nie. Organizm sam mówi – pora spać i nie ma zmiłuj. A potem mówi – pora wstawać i cholera – jest dobrze. Tylko te sny z początkowego okresu się skończyły… No wiecie, jak to w snach. Ona poniżej mnie. Ten kształt. Te linie. Przecież… jak się oprzeć? Nachyla się człowiek i pochyla. Już w moje nozdrza uderza szalony zapach. Rozchylam usta. Nie mogę się powstrzymać, bliżej, bliżej… i wreszcie… obudziłem się. Jasny gwint. Całe szczęście, bo już bym zgrzeszył. Owszem we śnie. Owszem, wobec postu, bo przecież to była gorąca, pachnąca – brak słów – kiełbaska. Ale jednak. Innych snów z pierwszych jednodniowych postów nie będę opisywał, żeby nie gorszyć… poszczących.
Teraz jest po prostu dobrze. Pełny luzik. Zero głodu, zero problemów. Chęć do wysiłku i pracy – haruję nad własnym audiobookiem i jakieś zadowolenie. „Oprócz błękitnego nieba. Nic mi dzisiaj nie potrzeba” – śpiewał Marek Jackowski. Mam wrażenie, że mi, dzisiaj, po prostu nic nie potrzeba. To wszystko – serotonina. Środek „psychotropowy” produkowany przez nasz organizm. Jego oddziaływanie w relacji do drugiego takiego środka – dopaminy to jest fascynujący taniec mechanizmów natury. Mnie to po prostu zachwyca. Wszystko mnie zachwyca. I sporo przeraża. Nadwrażliwy jestem? Nie wiem.
Natura jest po prostu niesamowita. Życie też. Ludzie… z nimi najwięcej problemów. Próbowałem mój post zareklamować bliskiej osobie. Gdzie tam. Zero zainteresowania. Od razu zmiana tematu i sygnały pogardliwej niestosowności. Nie rozumiem tego. A może rozumiem. Ja też mam poustawiane, „co i jak” jest i powinno być. Ale jest we mnie chęć do czegoś nowego. Żeby zobaczyć, żeby odkrywać, żeby sprawdzać. Myślę, że to jest strasznie ważne. Że to esencja życia. Że człowiek jest poznawaniem i odkrywaniem właśnie. Stale czegoś więcej, stale czegoś nowego.
Myślę, że gdy dojdzie się do takiego punktu, że „wszystko się wie” i nic człowieka już nie pociąga poza butelką alkoholu albo powtarzaniem znanych zachowań czy poglądów, to taki stan jest śmiercią życia. Życie to zawsze rozwój, a rozwój, to nowe. Nie wszystko, co nowe, bywa korzystne. Ale jednodniowy post Zbyszka wg. Dąbrowskiej widzę jako korzystny, ze wszelkich możliwych punktów widzenia ????
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Relacje z pozostałych dni postu, także z post 2019, można zobaczyć {TUTAJ}
Inne tematy w dziale Rozmaitości