No i minął nam rok 2024, pierwszy pełny kalendarzowy rok rządów koalicji 13 grudnia. Nieco wcześniej była rocznica powołania rządu, jak nazwa wskazuje 13 grudnia właśnie. Wysypało się mnóstwo ocen i podsumowań. Pisze się dużo nie tyle o osiągnięciach, co o porażkach. Ze stu konkretów, obiecanych przez obecnego premiera, zrealizowane policzyć można na palcach jednej ręki i to przy dużej dawce optymizmu. W zasadzie cała rządowa para idzie w gwizdek, czyli w rozliczenia PiS-em, a i to też idzie jak po grudzie.
Początek roku to tradycyjnie czas szopek noworocznych, ukazywania wydarzeń minionego roku w nieco kabaretowej formie. Działalność rządu 13 grudnia i wypowiedzi jego członków to materiał na wiele kabaretowych spektakli. Całości ogarnąć nie sposób, mogę jedynie przytoczyć parę próbek.
Bo też rząd Donalda Tuska jest rządem rekordowym. Gdy byli w opozycji, dzisiejsi trzynastogrudniowcy krytykowali przerost rządu Mateusza Morawieckiego, którego liczebność oscylowała wokół setki. Dokładna liczebność rządu Donalda Tuska jest tajemnicą państwową. Paru dziennikarzy śledczych zrezygnowało z ustalenia dokładnej liczby po tym, gdy zaczęli dochodzić do 150.
W Polsce Senat - ciało ustawodawcze liczy jedynie 100 senatorów, tyle samo co senat Stanów Zjednoczonych. Sejm Rzeczypospolitej to 460 członków. Widać więc, że rząd stanowi już 1/3 Sejmu i przewyższa swą liczebnością o połowę zarówno Senat Rzeczypospolitej, jak i Stanów Zjednoczonych. A to dopiero pierwszy rok działalności.
Rząd koalicji 13 grudnia, choć ewidentnie lewicowy, stanowi zaprzeczenie marksistowskiej tezy o przechodzeniu ilości w jakość. Trudno znaleźć ministerstwo, które funkcjonowałoby przynajmniej poprawnie, bo albo kierownictwo ministerstwa zajmuje się piastowaniem swoich urzędów i efektów jego pracy nie widać, albo robi coś z takim skutkiem, że lepiej, żeby nic nie robiło.
Zacznijmy od byłego już ministra szkolnictwa wyższego, który wsławił się rozwaleniem wszystkich projektów rozwojowych. Prawdopodobnie nie bardzo rozumiał, co to jest sztuczna inteligencja albo komputer kwantowy, albo coś tam rozumiał, lecz wykoncypował, że Polakom takie fanaberie są zupełnie niepotrzebne.
Szczytem dokonań ministra Wieczorka był szczeniacki, głupkowaty śmiech po przyznaniu, że akademiki za złotówkę to była taka ściema dla naiwnych wyborców. Było to głupie, ale przynajmniej szczere. Ministra już nie ma, lecz jego dymisja poziomu intelektualnego rządu nie podniosła.
Podobną dziedziną co Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zajmuje się Ministerstwo Edukacji Narodowej, a tam cała plejada gwiazd. To też kuriozum, a w zasadzie charakterystyczna cecha 13 grudniowców, że tak ważne ministerstwo, decydujące o przyszłości narodu, oddali w ręce partyjki, której wszyscy członkowie mieszczą się na kanapie i jak jeden mąż owładnięci są obsesją lewackich ideologii.
Pani minister rozpoczęła urzędowanie od stwierdzeń, że poziom edukacji można podnieść dzięki likwidacji zadań domowych i znaczącej redukcji podstawy programowej, czyli wiedzy i umiejętności, jakie ma opanować uczeń. Inaczej: absolwenci takich szkół wiedzieć będą mniej, to znaczy więcej. Taka lewacka dialektyka.
By ulżyć uczniom, usiłuje wyrzucić religię ze szkół, a w jej miejsce wprowadzić obowiązkowy przedmiot wychowanie zdrowotne, czyli mówiąc po polsku: instruktaż seksualny. Efektem będzie wprowadzenie w miejsce przedmiotu nieobowiązkowego przedmiotu obowiązkowego, właśnie by odciążyć uczniów.
Wiceministrem edukacji jest pani Joanna Mucha. W poprzednim rządzie Donalda Tuska była ministrem sportu i w tym wcieleniu zapisała się wypowiedziami o trzeciej lidze hokeja na lodzie i pytaniem kto dobrał drużyny do meczu finałowego Pucharu Polski w piłce nożnej. Lata lecą, ministerstwo się zmieniło, a minister Mucha trzyma poziom.
Ostatnio zabłysła pomysłem wprowadzenia edukacji ukraińskiej dla ukraińskich uczniów. Tak odpowiedziała krytykom tego pomysłu:
Polskie dzieci, które mieszkają w Szkocji, Niemczech, Brazylii, we Francji - gdziekolwiek mają komponent polski, czyli uczą się w sobotniej szkole polskich treści. Uczą się polskiej literatury, historii, geografii, polskiej kultury. To jest normalna sprawa.
Gdzie ona to widziała? Mówienie o edukacji polskiej w Niemczech to jak mówienie o III lidze hokeja na lodzie. Jedynie w wielkich miastach polskie dzieci mogą uczyć się polskiego języka, literatury czy historii, a to dzięki wysiłkowi Polskiej Macierzy Szkolnej, przy śladowym współdziałaniu niemieckich władz oświatowych. W mniejszych, co nie znaczy małych, ośrodkach i na zupełnej prowincji, gdzie żyje mnóstwo Polaków, nie ma na to szans. Jeśli te dzieci mówią po polsku, to wyłącznie dzięki rodzicom i wbrew wysiłkom niemieckich edukatorów, którzy w różny sposób „promują” mówienie w domu po niemiecku.
Pomysł minister Muchy to stworzenie ukraińskiego systemu oświaty w ramach polskiego. Kuriozum na skalę światową. Jak pani minister wyobraża sobie te zajęcia? Przypomnę, jak lewicowe media pisały z uznaniem o nauczycielach pomijających omawianie „Ogniem i mieczem”, by nie urazić uczniów z Ukrainy. Pomijam, że to bzdura, ale wczujmy się w rolę nauczyciela. Jeśli powie ukraińskim uczniom, że Bandera stworzył organizację, która dokonała ludobójstwa na Polakach, narazi się na zarzut narzucania polskiej wizji historii. Jeśli będzie mówić o nim tylko jako o bohaterze walczącym z Sowietami, zakłamie historię. A przecież ukraińscy uczniowie pozostałe zajęcia mają z polskimi kolegami. Tam nauczana historia będzie inna. Uczniowie sobie z tym poradzą, bo mają też inne źródła wiedzy, ale jaki będzie autorytet nauczyciela, gdy na jednej lekcji mówił będzie jedno, a na drugiej co innego.
Ale, ja tu się rozpisuję, a myślenie o konsekwencjach podejmowanych decyzji wyraźnie jest poza zasięgiem pani wiceminister. Jej szefowej także.
Jedźmy dalej. Długo nie było chętnych na kierowanie resortem zdrowia. W końcu ministrem została Izabela Leszczyna, najprawdopodobniej dlatego, że nie ogarniała, o co tu chodzi. No i szybko zdiagnozowała źródło finansowych kłopotów szpitali. Wina, oczywiście PiS-u, który dał im tyle kasy, że je po prostu rozwydrzył. I nie potrafią teraz zrozumieć, że za rządów uśmiechniętej koalicji „piniędzy nie ma i nie będzie”.
Minister finansów nie zalicza werbalnych wpadek, bo wypowiada się publicznie nader oszczędnie, by nie powiedzieć wcale. Natomiast stworzony przezeń projekt budżetu, to prawdziwy majstersztyk. Dochody budżetu to 632,6 mld zł, za to wydatki 921,6 mld zł, co daje deficyt 289 mld zł. Więcej niż co trzecia złotówka pochodzić ma z pożyczki. To się nazywa rozmach! Przy takim rozmachu wkrótce nie będziemy w stanie spłacać odsetek, a legendarne zadłużenie Gierka będzie wzorem racjonalnego gospodarzenia finansami państwa.
Ministerstwo Klimatu i Środowiska to istna krynica mądrości, a minister Hennig – Kloska to wręcz rekordzistka. Jej rekordowe osiągnięcie, zasługujące na wpis w Księdze Guinnessa to wywołanie afery wiatrakowej zanim została ministrem. Oczywistym jest, że zupełnie jej to nie zaszkodziło. Takie tam są standardy.
Z kolei wiceminister Zielińska to nieustające źródło kabaretowych inspiracji. Z jej wielu złotych i odkrywczych myśli przypomnę jedynie uzasadnienie rezygnacji z użeglowienia Odry tym, że statki zabierają wodę rybom. Rewelacja! Pani minister pomyliły się statki na wodzie ze statkami na wodę. Pozostając na ministerialnym poziomie, dziwią obiekcje wobec tych statków na wodę. One są przyjazne dla klimatu, bo z samej wody nie da się wyprodukować dwutlenku węgla.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji to zbrojne ramię Ministerstwa Sprawiedliwości, szczególnie w dziedzinie przywracania praworządności – czytaj: rozprawy z PiS-em. Prawdziwy pokaz dało ścigając byłego ministra Romanowskiego. Gdy znikł i pojawiły się podejrzenia o jego przebywaniu w Hiszpanii, zapewniano, że polskie służby specjalne już go namierzyły i śledzą każdy jego krok, a do jego ścigania zaangażowano najlepszych z najlepszych.
Tymczasem Marcin Romanowski objawił się na Węgrzech, co nie przeszkodziło naszym supersłużbom wjechać do polskich zakonów, bo – jak tłumaczyli – ktoś zadzwonił do nich z informacją o ukrywaniu się w nich oszukiwanego. Imponująca jest koordynacja działań naszych elitarnych służb, no i ta interwencja na anonimowy telefon. W ten sposób służby wrogich państw mogą całkowicie sparaliżować ich działalność wykonując jedynie kilka anonimowych telefonów. Polskie służby, pochłonięte całkowicie tymi interwencjami, pozbędą się możliwości działania w kwestiach naprawdę ważnych.
Jeśli tak działają służby specjalne, a wojsko potrafi zgubić wagon min przeciwpancernych, pozostaje nam jedynie, w tym niebezpiecznym czasie, powierzyć Rzeczpospolitą Najświętszej Panience i liczyć na kolejny cud nad Wisłą.
A teraz crème de la crème tego rządu, czyli Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a na jego czele narcyz z niespełnionymi, jak na razie, ambicjami prezydenckimi. Tenże mistrz dyplomacji, jak sam o sobie mniema, w poprzednim rządzie PO-PSL był gorliwym realizatorem resetu z Rosją, zapraszając ministra Ławrowa jako mentora polskich ambasadorów. Dziś udaje antyrosyjskiego bojownika, licząc na krótką pamięć Polaków.
Jednym z pierwszych posunięć nowego ministra Sikorskiego było odwołanie ponad 50 ambasadorów przy świadomości tego, że prezydent nie zgodzi się na nominację nowych. Obniżono tym samym rangę polskich placówek zagranicznych, na których czele stoją teraz chargé d’affaires, czyli kierownicy placówki, zamiast ambasadora.
Szczególnie genialnym pomysłem było wysłanie do Waszyngtonu w charakterze właśnie chargé d’affaires byłego ministra wojny narodowej Bogdana Klicha. Bogdan Klich jest z wykształcenia psychiatrą i zdalnie zdiagnozował Donalda Trumpa jako człowieka psychicznie chorego. No to teraz wyobraźmy sobie spotkanie kierownika naszej placówki z prezydentem Trumpem, a raczej jego podwładnymi, bo kierownik ambasady nie jest partnerem do rozmowy z prezydentem.
Pierwszy efekt takiej polityki widzimy podczas zaprzysiężenia Donalda Trumpa, na które nie został zaproszony polski premier, a zaproszonym został jego poprzednik Mateusz Morawiecki. I można by się z tego cieszyć, gdyby chodziło tylko o konkurencję PiS vs PO. Ale tu chodzi o Polskę, a to już nie jest śmieszne.
Na koniec parę słów o tym, który stworzył ten rządowy kabaret i odpowiada za prace jego członków, czyli premierze Donaldzie Tusku. To też niezły kabareciarz. Szukając winnych powodzi, znalazł bobry. No, ktoś musiał odpowiedzieć za zignorowanie przez rząd ostrzeżeń i nie spuszczenie wody ze zbiorników w trosce o dobrostan rybek, co zaowocowało zniszczeniem paru miast.
Swego czasu, jako przewodniczący Rady Europejskiej, zabłysną strzelaniem z palców w plecy prezydenta Trumpa. Było to śmieszne na poziomie przedszkola, a tak po prostu żenujące. Jeszcze niedawno wypowiadał się z pełną odpowiedzialnością o istnieniu niezbitych dowodów na to, że Donald Trump jest agentem rosyjskim, a ostatnio z równie pełną odpowiedzialnością twierdził, że tego nie powiedział. Minister, a obecnie kierownik, Klich z pewnością zdiagnozowałby u niego schizofrenię lub demencję, o ile miałby odwagę.
To tylko kilka przykładów, taki wierzchołek góry lodowej. Ciąg dalszy następuje każdego dnia. Każdego dnia trzynastogrudniowcy wygłaszają swoje mądrości. W końcu rządzi nami uśmiechnięta koalicja, więc będzie się z czego śmiać. Tym bardziej, że to gry wkroczył Rafał Trzaskowski, który najśmieszniejszy jest wtedy, gdy jest poważny.
Inne tematy w dziale Polityka