Czas po wyborach samorządowych i początek pięcioletniej kadencji nowych rad i sejmików, to dobry moment, by przedyskutować i ewentualnie zmienić zasady ordynacji wyborczej i funkcjonowania samorządów terytorialnych. Nie powinniśmy odkładać tej dyskusji na później, by nie przyjmować nieprzemyślanych rozwiązań pod presją czasu i przedwyborczych sondaży.
O sondażach piszę, bo niedobrą tradycją w Polsce jest tworzenie prawa pod chwilową sytuację autorów. Najlepszym tego przykładem jest obowiązująca konstytucja. Tworzeniu jej przewodniczył – jeszcze jako poseł – Aleksander Kwaśniewski i doprowadził do ograniczenia roli prezydenta, by zablokować dyktatorskie ciągoty Lecha Wałęsy. Później, już jako prezydent, tenże Kwaśniewski skarżył się na ograniczenia, jakie nakłada na niego konstytucja. Kadencje zarówno Wałęsy jak i Kwaśniewskiego, to już odległe wspomnienie, a my mamy ciągły problem z niejasno określonym podziałem kompetencji między prezydentem a rządem.
By tego uniknąć, rządzący muszą pamiętać, że, prędzej czy później, też będą w opozycji; opozycja zaś, jeśli poważnie myśli o przejęciu władzy, musi przemyśleć, jakie rozwiązania pozwolą na sprawne zarządzanie gminą, powiatem, czy województwem. Wiem, że w dzisiejszej atmosferze histerycznych reakcji i kierowania się emocjami zamiast racjonalnej i merytorycznej dyskusji, jest to skrajnie trudne, ale trzeba się starać. Jeśli, oczywiście, mamy na celu dobro kraju a nie tylko swojego ugrupowania.
Zostańmy przy samorządach. W założeniu powinny one zajmować się sprawami lokalnymi i regionalnymi, a w praktyce widzimy rosnące ich upolitycznienie.
Sejmiki zostały całkowicie zdominowane przez duże ogólnopolskie partie, ugrupowania regionalne prawie zupełnie wyginęły. Dość powiedzieć, że w pięciu na szesnaście sejmików mandaty podzieliły między siebie trzy największe partie: Prawo i Sprawiedliwość, Koalicja Obywatelska i Trzecia Droga. W kolejnych ośmiu symboliczną ilość mandatów zdobyły jeszcze Lewica i/lub Konfederacja. Na Dolnym Śląsku 3 mandaty na 36 zdobyli wprawdzie Bezpartyjni Samorządowcy, ale ponieważ startowali też w innych województwach, trudno uznać ich za ugrupowanie regionalne. Jest to raczej mała partia ogólnopolska, choć bezpartyjna w nazwie. Prawdziwym wyjątkiem jest Opolszczyzna, gdzie Śląscy Samorządowcy zdobyli 5 mandatów na 30. Odnotować też należy 1 mandat zdobyty w 30-mandatowym Sejmiku Województwa Zachodniopomorskiego przez Koalicję Samorządową OK Samorząd. I to byłoby na tyle regionalizmów.
Kolejny raz do Sejmiku Województwa Śląskiego nie dostał się Ruch Autonomii Śląska. Tu do powszechnego trendu upartyjnienia doszedł spadek popularności tego ugrupowania, wskutek licznych wypowiedzi ludzi z nim kojarzonych, niedwuznacznie wskazujących, że ich cel wykracza poza autonomię. A na to Ślązacy ochotę mają umiarkowaną.
Odpolitycznienie sejmików to marzenie ściętej głowy. Wielkość województw, ich duża samodzielność, upodobniają je raczej do małych państw, a duże pieniądze, będące w ich dyspozycji, w tym fundusze europejskie, powodują troskę partyjnych bonzów, by do konfitur nie dorwał się nikt niepowołany.
Również w gminach widzimy rosnące upartyjnienie, im większe miasto tym bardziej. W największych miastach wybory są już prawie wyłącznie bitwą między dużymi partiami. Do wyjątków należą Katowice, rządzone od ponad ćwierć wieku przez prezydentów wywodzących się z lokalnego ugrupowania, a wchodzących w koalicje to z PiS, to z Platformą, w zależności od aktualnego układu sił. Zupełnym ewenementem jest zrzucenie z urzędu już w I turze rządzącego Chorzowem od 14 lat Andrzeja Kotali (PO) przez reprezentującego kibiców Ruchu Szymona Michałka. Wprawdzie nowy prezydent korzystał z poparcia również Trzeciej Drogi, jednak uzyskanie przez prezydenta Kotalę jedynie 34% głosów w mieście, gdzie Platforma od lat wygrywa wyraźnie wszystkie wybory, zasługuje na odnotowanie.
Warto jednak zastanowić się, co zrobić, by w gminach rządzili ludzie związani bardziej z ich małymi ojczyznami, dla których załatwienie konkretnych spraw dla miasta ważniejsze jest od wykazania zdyscyplinowania wobec partyjnych decydentów? Proponuję zacząć od zmian ordynacji wyborczej. Nie będzie odkrywania Ameryki. Przytoczę rozwiązania sprawdzone w praktyce, choć niekoniecznie w Polsce. Rozwiązań idealnych nie ma, każde ma swoje plusy i minusy, są jednak lepsze i gorsze. Warto więc dyskutować.
By zarejestrować listę kandydatów i partie, i komitety wyborców muszą zebrać określoną ilość podpisów. Wydaje się to łatwe, w rzeczywistości kłopoty mają nawet duże partie. Podpisów zebrać trzeba praktycznie dwa razy więcej niż wymagane minimum, jako że w trakcie weryfikacji wiele z podpisów jest kwestionowanych. Do ich zbierania potrzeba ludzi, co preferuje duże partie z silnymi strukturami. Nie wszyscy zwolennicy list kandydatów chcą złożyć podpis, a wielu wzbrania się przed podaniem numeru PESEL. I trudno temu się dziwić. Z jednej strony słyszymy ostrzeżenia przed ujawnianiem danych, od niedawna można zastrzec swój PESEL, a z drugiej bez PESEL-u nie da rady.
Z kolei weryfikacja podpisów, to temat do długiej dyskusji. Nie słyszałem, by sprawdzający sami z siebie sprawdzali autentyczność podpisów pytając o to podpisanych. Raczej sprawdza się PESEL-e, czyli czy podpisany figuruje na liście wyborców. Ujawnione wypadki zidentyfikowania podpisanych jako zmarłych, podważają wiarygodność całej tej procedury. Trudno przypuszczać, by nieboszczyk złożył swój podpis zapominając o wykreśleniu go z listy wyborców. To ktoś, kto dysponował kopiami list z poprzednich wyborów podopisywał brakujące poparcia, pomijając sprawdzenie, na którym ze światów przebywają przezeń podpisani. Cała ta procedura to strata czasu i pracy zarówno zbieraczy podpisów jak i weryfikatorów.
A może zamiast list poparcia wprowadzić obowiązek zdeponowania kaucji, zwracanej w wypadku zdobycia określonego minimum głosów, czy to określonego procentowo, czy w liczbach bezwzględnych? Wysokość wpłacanej kaucji powinna być na tyle niska, by umożliwić start kandydatom dysonującym jedynie własnymi dochodami, a jednocześnie na tyle wysoka, by zmusić do zastanowienia się czy warto.
Kolejny problem to finanse. Ustawowo ograniczone są wydatki na kampanię wyborczą. Na przykład w miastach na prawach powiatu wydać na kampanię wszystkich kandydatów na jednej liście można 3.000 zł razy ilość mandatów do zdobycia w okręgu, w wyborach do sejmiku 5.000 zł razy ilość mandatów. Dla okręgów pięciomandatowych jest to odpowiednio 15 i 25 tysięcy złotych. W wyborach prezydenta miasta do pół miliona mieszkańców jest to 50 groszy razy ilość mieszkańców, co dla miasta stutysięcznego daje 50.000 zł.
Spacerując po miastach w czasie przedwyborczym, można przekonać się, że to tylko teoria. Wystarczy policzyć wiszące billboardy, a ich wartość często znacznie przekroczy ustawowe limity. Po co ta fikcja? Albo zacznijmy serio kontrolować wydatki – tylko proszę bez tworzenia dodatkowego urzędu kontroli finansów wyborczych – albo znieśmy limity, pozwalając komitetom wydawać tyle pieniędzy, ile są w stanie zebrać. Kontrolę ograniczmy wtedy do sprawdzania, czy wydatki poszły rzeczywiście na wybory i rygorystycznej kontroli źródeł finansowania.
A teraz o samym głosowaniu. W gminach powyżej 20.000 mieszkańców głosuje się tak samo jak w wyborach parlamentarnych, wybierając jedno nazwisko z wybranej listy. A może głosujmy inaczej, tak by zbliżyć samorządy mieszkańcom, możliwie odpolitycznić i „uobywatelnić”? Osiągnięcie tego celu nie jest łatwe, a propozycji rozwiązań tyle, co ich autorów. Ja chcę zaproponować sposób podobny do przewidzianego w ordynacji wyborczej dla małych gmin. W tym przypadku każdy komitet zgłasza maksymalnie tylu kandydatów, ile jest mandatów do zdobycia, a wyborca dysponuje taką ilością głosów, ile jest mandatów do obsadzenia w okręgu i może oddać je na kandydatów z różnych list, lub zagłosować na jedną listę – wtedy wszyscy kandydaci z tej listy otrzymują po jednym głosie. Mandaty otrzymują ci, którzy zbiorą najwięcej głosów. Proste i jednoznacznie.
Taki system daje silny mandat wyborczy radnym i likwiduje zjawisko wciągania słabych kandydatów przez listę z popularnym liderem. Uwalnia również wyborcę od trudnych decyzji, gdy musi wybierać wśród kilku równie dobrych kandydatów, lub gdy preferowany kandydat znajduje się na liście mogącej nie przekroczyć progu wyborczego albo nielubianej partii. W tym systemie nie ma rogu wyborczego i zapewne doprowadzi to do wejścia kandydatów z mniej popularnych list.
Próg wyborczy wprowadzono, by zapobiec rozdrobnieniu wśród ugrupowań parlamentarnych i, będącej jej skutkiem, niestabilności władzy wykonawczej. Tak jest w Sejmie, ale w gminie wójt, burmistrz czy prezydent wybierany jest bezpośrednio przez mieszkańców i radni nie mają na to wpływu. Stabilna większość nie jest więc konieczna. Jeśli radni będą kierować się dobrem miasta i swoimi przekonaniami, różne większości będą tworzone przy okazji rozstrzygania różnych problemów, bez ślepego wykonywania partyjnych rozkazów.
To tylko kilka z propozycji, które mogą, jak sądzę, przywrócić samorządom reprezentatywność. Nie poruszyłem wielu innych aspektów jak liczebność rad, relacje między radą a wójtem, burmistrzem czy prezydentem, przywrócenie zapomnianej już funkcji członka komisji rady spoza rady. Są to metody zaangażowania większej liczby mieszkańców do decydowania o sprawach swojej gminy. Wybudzają z apatii spowodowanej przekonaniem, że „ode mnie i tak nic nie zależy”. Właśnie może zależeć, a prawodawcom powinno zależeć, by od obywateli więcej zależało. Przynajmniej w gminie.
Inne tematy w dziale Polityka