Zbigniew Kopczyński Zbigniew Kopczyński
3376
BLOG

Obrazki okołowojenne

Zbigniew Kopczyński Zbigniew Kopczyński Ukraina Obserwuj temat Obserwuj notkę 57

Niemieckie miasto Münster postanowiło pomóc ofiarom rosyjskiej agresji na Ukrainę. Zarząd Miasta powołał specjalny sztab kryzysowy. Sztab obradował długo, poważnie i dokładnie omawiając wszelkie możliwości niesienia pomocy. Efektem były hojnie załadowane ciężarówki z bardzo potrzebnymi na Ukrainie towarami. Bez zbędnej zwłoki konwój ruszył prosto do ….. Lublina. Jako że Lublin jest miastem partnerskim Münster, sztab uznał, że najlepiej pomogą Ukrainie w Lublinie. Czy wiedzieli, gdzie leży Lublin, nie wiem.

Chyba jednak wiedzieli, bo burmistrz wyjaśnił, że wysłanie pomocy bezpośrednio na Ukrainę jest niemożliwe, jako że Münster jest miastem pokoju. To w tym mieście podpisano Pokój Westfalski, kończący wojnę trzydziestoletnią. Dlatego, zdaniem burmistrza, nie można z Münster wysyłać czegokolwiek w rejon wojenny. Słowem: Münster pomaga ofiarom wojny wszędzie, tylko nie tam, gdzie wojna rzeczywiście się toczy.


Siostry Natasza i Alona mieszkały w podkijowskiej miejscowości, prawie przy samym lotnisku. Bomby spadły tam już pierwszego dnia. Natychmiast zabrały do samochodów trójkę dzieci i matkę. Mężowie oczywiście zostali. Droga zapchana, 120 kilometrów do Żytomierza jechały siedem godzin. Potem do Mołdawii. Tam postój spowodowany chorobą synka. Później do Bukaresztu, gdzie miały mieć schronienie u znajomych. Za późno, miejsca zajęte. Dzwonią na Ukrainę, co robić. Ojciec radzi im, by pojechały do Polski, będzie im łatwiej. Dojechały przez Węgry i Słowację, a przez łańcuch znajomych znalazły się u mnie. Gdy podjechały, nie potrafiły zaparkować. Pomógł syn. Natasza tłumaczy, że nie potrafi prowadzić. Autem jeździ jej mąż, a nie ona. I bez tego doświadczenia przejechała 1.300 kilometrów. Słaba kobieta. Gdy chcemy pomóc wnieść bagaże, słyszymy „nie trzeba”. Wyjmują dwie małe torby. Tylko tyle zdążyły zapakować.

Gdy weszły do mieszkania, pierwsze słowa to „Tu jest ciepło”. Pytają ile to będzie kosztować i czy mogą mieszkać tu tydzień lub dwa? Zdziwiły się, że nie muszą płacić, a mieszkać mogą tak długo, jak będzie to potrzebne. One niczego się nie spodziewały i za wszystko dziękują. Tak często, że staje się to krępujące. Żegnam się, zabieram walizkę i przenoszę się do synostwa. Mają duże mieszkanie, więc damy radę. Po kilku dniach synowa przyprowadza matkę z dwójką dzieci. Robi się ciaśniej, ale weselej.


Przynoszę „moim” Ukrainkom broszury z informacjami, co im w Polsce przysługuje. To nie dla nas – odpowiadają – my tu tylko na chwilę i wracamy na Ukrainę, jak tylko się da.

Natasza pokazuje zdjęcie samochodu po uderzeniu rakiety. Wygląda jak po pożarze: rozbite szyby, spalone siedzenia, przebite opony. Po ataku rakietowym, ich znajome zapakowały dzieci i pojechały tym samochodem siedemdziesiąt kilometrów w warunkach ukraińskiej zimy. To zrobić mogły tylko kobiety. Żaden mężczyzna nie wsiadłby do takiego samochodu, bo wie, że nie da się nim jechać. Kobiety nie wiedziały i pojechały.


Do Düsseldorfu dotarła grupa uchodźców z Charkowa. Charków jest miastem rosyjskojęzycznym, o jednym z największym na Ukrainie odsetku ludności mówiącej tym językiem. Niemieckim urzędnikom w załatwianiu formalności pomaga wolontaryjnie Irina – Rosjanka znająca również ukraiński. Ta druga okoliczność okazała się szczęśliwa dla wszystkich zainteresowanych. Nikt z tej rosyjskojęzycznej grupy nie chciał mówić w swym ojczystym języku. Obowiązywał wyłącznie ukraiński.

Pewny i namacalny dowód wygłaszanych wcześniej opinii, że Putin w ciągu zaledwie kilku dni dokonał skutecznej derusyfikacji Ukrainy. Skuteczniej niż cała armia ukraińskich działaczy narodowych. Prawdziwy kulturowy Blitzkrieg.


W punkcie recepcyjnym w Katowicach pomaga wolontariuszka Katrina. Mówi po rosyjsku, więc jest to pomoc bardzo cenna. A jej polski taki ze wschodnim akcentem. Pani jest Ukrainką? – pytam. Nie – odpowiada i trochę nieśmiało przyznaje, że Rosjanką. Szybko też dodaje, że w jej żyła płynie dużo ormiańskiej krwi.


Valentin pochodzi z Kijowa, mieszka w Niemczech. Prowadzi transport z Münster do granicy w Korczowej. Trzy autobusy wypełnione najbardziej potrzebnymi rzeczami dla uchodźców. Z powrotem zamierzają zabrać Ukrainki z dziećmi. Z całej ekipy tylko on mówi po rosyjsku i ukraińsku a jedyny ich kontakt w Polsce to ja. Dowiaduję się od Straży Granicznej, że na granicę nie ma co jechać. Uchodźcy znajdują się w punkcie recepcyjnym w Młynach. Nie mogę znaleźć informacji, gdzie przekazać przywiezione dary. W końcu dzwonię do Adama, który współpracuje z Ukraińcami na Śląsku. W Katowicach do autobusów wsiadają wolontariusze i dzięki ich pomocy szybko i sprawnie autobusy zostają rozładowane. W drugą stronę jest gorzej. Autobusy stoją dwa dni i odjeżdżają w połowie puste. Trudno o chętne. Ukrainki, w swej większości, chcą zostać w Polsce, możliwie blisko granicy, by móc jak najszybciej wrócić do tego, co zostało z ich domów, do swoich mężczyzn lub ich grobów.


Wiktor to Rosjanin z Moskwy. Od kilku miesięcy mieszka w Düsseldorfie. Jest wysokim menadżerem dużego koncernu. Żona z dziećmi jeszcze w Moskwie, trochę ociąga się z przyjazdem. Gdy w czwartek wybucha wojna, kupuje im bilety na niedzielę. Samolot ma lądować w Düsseldorfie o 15.20, a o 15.00 Europa zamyka połączenia lotnicze z Rosją. Wiktor dowiaduje się, że musi odebrać rodzinę z Amsterdamu, bo Niemcy nie zezwalają na lądowanie.

Następnego dnia przynosi Irinie 900 euro na pomoc dla Ukrainy. Prosi tylko, by nie poszły na broń. Jest wstrząśnięty postawą żyjących w Niemczech Rosjan. Nie rozumie, jak można tak ślepo wierzyć w putinowską propagandę.


Niemieccy Rosjanie, czy może rosyjscy Niemcy, to temat na poważne opracowanie socjologiczne. Można zrozumieć ludzi z rosyjskiej głubinki, gdzie docierają tylko media rządowe. Ale ci, którzy od lat, a często od początku swego życia, żyją w wolnym świecie, mogą czytać różne gazety, oglądać przeróżne telewizje, mają nieograniczony dostęp do Internetu? A oni naprawdę wierzą, że prezydent Ukrainy – rosyjskojęzyczny Żyd jest prawdziwym nazistą, którego celem jest zniszczyć Rosję. Wierzą, że Putin jedynie o kilka godzin wyprzedził atak Ukraińców. I, mordując cywilną ludność ukraińskich miast, równając te miasta z ziemią, jak Niemcy Warszawę, Rosjanie jedynie się bronią.

Rosyjska Cerkiew Prawosławna Zagranicą wydała oświadczenie brzmiące tak, jakby napisał je sam pułkownik Putin. Ani słowa o wojnie. Są jedynie „wydarzenia na Ukrainie”. A gros tekstu to pseudohistoryczny wywód uzasadniający prawo Rosji do całości Ukrainy. I pomyśleć, że jest to Cerkiew powstała w opozycji do Cerkwi w Rosji, poporządkowanej, jak wiemy, państwu, a ściślej KGB.

Kilka lat temu rozmawiałem z pracującym w Niemczech rosyjskim lekarzem z Połtawy. Jak mówił, ma w żyłach również krew polską i żydowską. Rozmawialiśmy o naszych narodach , o historii. W sumie było miło. Do czasu, aż zaczął mnie przekonywać, że Rosjanie to taki pokojowy naród, wręcz naród pacyfistów. I nigdy na nikogo nie napadli, zawsze tylko się bronili. I Polakowi takie rzeczy mówił!


Irina, choć Rosjanka ale z tych myślących, stworzyła centrum pomocy Ukrainie. Z pomocą znajomych gromadzi olbrzymie ilości żywności, odzieży i lekarstw, wysyłając je regularnie na Ukrainę. Pomaga też Ukrainkom przybyłym do Niemiec. Szybko urwały jej się kontakty z rodziną i znajomymi, zarówno rosyjskimi, jak i niemieckimi. Jej dotychczasowi bliscy mówią o niej „banderowka”. Mimo tego pomaga Ukraińcom jak tylko może. Co chwilę organizuje któremuś z jej licznych znajomych i przyjaciół ewakuację z bombardowanych miast do Polski lub Niemiec. Po wojnie – mówi – przeprowadzę się chyba na Ukrainę. Ja polecam Polskę. Polacy naprawdę lubią Rosjan – tych normalnie myślących. Nie lubią jedynie państwa rosyjskiego i ideologii ruskiego mira. Tej niewolniczej mentalności „ Car gniewny: umrzem, rozweselim cara!“ i Cerkwi, będącej narzędziem polityki państwa. Rosjanie myślący po europejsku, jak ludzie Memoriału czy wielcy artyści, cieszyli się zawsze w Polsce poważaniem.


Uliana mieszka w Mikołajewie. Wojna zastała ją w domu. Nie chciała uciekać. Gdy w końcu zdecydowała się, miasto było już okrążone. Jej przyjaciele w Holandii szukali możliwości pomocy w ewakuacji tworząc gorącą linię między Holandią, Ukrainą, Polską i Rumunią. W końcu udało jej się wydostać z miasta. W drodze do Rumunii spotkała matkę z dwójką dzieci, zdążającą do znajomych w Polsce. Dalej podróżowały razem, a grupa w Maastricht pomagała zdalnie. Dzięki koneksjom rodzinnym czekano na nich na rumuńskiej granicy. Kilka następnych dni spędziły w rodzinie rosyjskich starowierów, żyjących tam od ponad trzystu lat. Mimo tego zachowali język i związek z krajem pochodzenia. Byli też bardzo prorosyjscy i proputinowscy. Do wojny. Sentyment do kraju przodków nie zakłócił tym ludziom rozróżniania między dobrem i złem, między oprawcą a ofiarą.

Przyjaciele z Maastricht i Polski załatwili logistykę dalszej podróży, co nie było łatwe z powodu wysokich cen lotów. W końcu Uliana wylądowała w Maastricht, a jej towarzyszka z dziećmi w Bydgoszczy.


Ksenia, Ukrainka mieszkająca w Niemczech, organizuje transport humanitarny do rodzinnej miejscowości kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Dnipra. Tam naprawdę jest gorąco. Niemieckie ciężarówki, zwykle leasingowane, nie mogą wjeżdżać tam, gdzie wojna, więc dojeżdżają tylko do granicy.

- Czy macie załatwiony transport od granicy?

- Niepotrzebny. Nasza ciężarówka jedzie prosto do celu.

- O, to jakiś odważny kierowca.

- To mój wujek. Gdy rozładuje ciężarówkę, pójdzie na front.


Maciek, z którym koordynowałem przyjęcie „moich” Ukrainek, miał przyjąć matkę z dwójką dzieci. Kontakt z nią urwał się jednak, gdy wsiadła do pociągu z Rzeszowa do Katowic. Kilka dni później Maciek mówi „Wiesz, tak przyzwyczailiśmy się do myśli, że będą u nas Ukrainki, że żona poszła na dworzec, zobaczyła zdezorientowaną kobietę z dzieckiem i przyprowadziła ją do nas.”


Jana, lekarka z Charkowa, nie była zdecydowana zostać czy uciekać. Gdy nasiliły się bombardowania, a jej brat stracił dom i przeżył dzięki ukryciu się w piwnicy, skorzystała z okazji, że znajomy odwoził żonę do Lwowa i zabrała się z dziećmi jego samochodem. Jechali bocznymi drogami, pełnymi dziur i innych przeszkód, osiągając czasami zawrotną prędkość 20 km/h. Częste były punkty kontrolne, mające wychwytywać rosyjskich dywersantów. Przy każdym z takich punktów duży plakat z napisem „Rosyjski okręt wojenny…” i dalej wszyscy wiedzą. Spali w miejscach przeróżnych, w warunkach ukraińskiego lutego, naprawdę zimnego. Do granicy doszła pieszo. Chciała do Niemiec ale dowiedziała się, że z granicy to można do Katowic, a do Niemiec to stamtąd.

Tak trafiła do punktu recepcyjnego w katowickim Centrum Kultury, gdzie zobaczyła ją moja synowa. Cały bagaż jej i dwójki dzieci to dwa małe plecaczki i trzy reklamówki. W nich jedzenie zamiast ciuchów. Gdy przyjechali do domu, pierwszy prysznic po tygodniu podróży, a spali w piżamach synowej.

Jana zaczyna dzień od długiej rozmowy z Charkowem. Później przychodzi do nas i mówi, że wszyscy żyją. Nie chcę myśleć, co będzie, gdy nie będzie mogła tego powiedzieć.

Do Niemiec nie chce już jechać. Przekonały ją Irina, która pokazała sytuację uchodźców w Niemczech i perspektywy w Polsce oraz jej znajoma, która dotarła do Niemiec i napisała, że nie jest tak dobrze. Zakwaterowali ich w jakieś wiosce jedynie czasowo, bez możliwości pracy i informacji co dalej. Jana załatwia formalności w Polsce i, prawdopodobnie, w przyszłym tygodniu zacznie pracę w swoim zawodzie. Jest też szansa na samodzielne mieszkanie. Teraz intensywnie uczy się polskiego. Jej dzieci w szkole uczyły się po ukraińsku, więc z polskim nie mają problemu.


Aleksandra z Dnipra wraz z matką i babcią też znalazły się w Katowicach. Szukały mieszkania do wynajęcia. Nie było łatwo. Właściciele żądali wysokich czynszów i umowy na rok. W końcu znalazły mieszkanie w Chorzowie na trzy miesiące. 1500 zł za niecałe 40 m kw. zaniedbanego, zatęchłego mieszkania bez pralki i lodówki. Rozumiem, że nie można od każdego wymagać poświęcenia, ale nie można robić interesów życia na uciekinierach. Aleksandra studiuje pedagogikę i ma zajęcia on-line. Główną troską jej matki jest znalezienie pracy.


Ogromny strumień uciekinierów. Totalna prowizorka organizacyjna, a tak naprawdę organizacyjny chaos. Tak my to widzimy. Ale dostaję informację głosową od Iriny. Jest to informacja od jej znajomej z Münster, do której dotarła Ukrainka. „Irina przekaż szacunek dla Polaków. Szacunek i poważanie. Ta kobieta mówiła, że skoro przekroczyły granicę, dostały pakiet pierwszej pomocy, jak Polacy we wszystkim pomagali, jak wszystko było zorganizowane. Polakom szacunek!”. Rozbawiło mnie to „zorganizowanie”, bo widziałem to od strony organizatorów. Ale patrząc oczami tych kobiet: stały czasem kilka godzin przed granicą, a po jej przejściu znalazły się w ciepłym pomieszczeniu, gdzie mogły coś zjeść i odpocząć. Nie wiem, jak było przy granicy. Wiem jak było w Katowicach. Trzy kociołki z różnymi ciepłymi zupami, kawa, herbata, kanapki , pączki i przeróżne ciasta, środki higieniczne, zabawki dla dzieci, ciuchy. To wszystko bez ograniczeń. Do tego miejsca do spania – w założeniu na jedną noc, ale różnie z tym bywało. Miejsce zabaw dla dzieci – bardzo ważne, dzieci tam naprawdę odżywały. Strefa relaksu, a nawet kino Ukraina. Toalety i zbudowane na szybko natryski. Punkt medyczny i pomoc psychologa. Do tego darmowe karty SIM – naprawdę bardzo ważne.


Synowa wybiera się pracować wolontaryjnie do Puntu Recepcyjnego. Jadę z nią. Wzięła samochód, by wozić Ukrainki na dworzec i do miejsc zakwaterowania, ale szybko okazuje się, że większy z niej pożytek na miejscu. Jest jednak rodzina do zawiezienia na dworzec, więc jadę ja. I tak spędzam następne trzy dni, aż zorganizowano regularny transport między dworcem a punktem recepcyjnym.

Odwożę rodzinę udającą się do krewnych w Czechach. Podczas jazdy kobieta dzwoni do męża na Ukrainie „To mój nowy numer. Polacy dali mi nową kartę. Tu jest wszystko super zorganizowane. Dostałyśmy wszystko co potrzebne. Teraz jadę na dworzec na pociąg do Wrocławia, potem do Pragi. Wszystko bezpłatnie.”

Gdy żegnamy się pod dworcem, pyta, czy może mnie uścisnąć. Może. Serdecznie żegna się ze mną cała rodzina, dziękując za wszystko. A ja, po dziesięciu minutach znajomości, prawem kaduka odbieram podziękowania za ciężką pracę rzeszy wolontariuszy i urzędników.


To są jedne z pierwszych dni funkcjonowania punktu recepcyjnego. Widzę duży chaos, a jednocześnie szybkie krzepnięcie organizacyjne. Widzę urzędników pracujących dwadzieścia godzin na dobę. Szefowa punktu, załatwiając mnóstwo indywidualnych spraw, równolegle tworzy organizację punktu. Z czasem ta organizacja tężeje. Wolontariusze, z początku będący większym problemem niż pomocą, chcący pomagać wszędzie i wszystkim, otrzymują konkretne zadania i określony czas pracy.

Problemem jest język. Młodzi, pełni zapału i dobrych chęci wolontariusze nie znają z reguły rosyjskiego, o ukraińskim nie wspominając. Sytuację ratuje pospolite ruszenie starszych (delikatnie mówiąc) urzędników zarówno Urzędu Wojewódzkiego, jak i Marszałkowskiego, znających rosyjski. Okazuje się, że i moja, wyniesiona ze szkoły, niezbyt imponująca znajomość rosyjskiego, też jest cenna.


Przez pierwsze dwa dni wojny Irina otrzymywała wiele alarmistycznych próśb o pomoc w wydostaniu się z Ukrainy. Jej znajomi wiedzieli, że Orki, jak nazywają Rosjan, im nie przepuszczą. Później telefony milkną. Trzeciego i czwartego dnia wojny cisza. Zaniepokojona Irina wydzwania do nich. Schemat rozmów podobny:

- Gdzie jesteś?

-Jadę do Kijowa.

- Czemu nie zadekowałeś się we Lwowie?

- Jak się bić, to bić.

Zobaczyli, że z Ruskimi można walczyć i można wygrać, więc wrócili bronić swojego kraju.


W krótkich wolnych chwilach czytam relacje mediów, zwłaszcza opozycyjnych. A tam oczywiście chaos, brak organizacji i państwo z dykty. No, przychodzi taki dziennikarzyna na dworzec czy punkt recepcyjny, często z założoną już tezą, a tam tłum ludzi, więc chaos. Nie widzi, że uchodźcy dostają to, czego potrzebują, bo do tego trzeba by z nimi porozmawiać, a zwykle z językiem kiepsko. Więc dzielą włos na czworo i obliczają ile dał rząd ( oczywiście za mało), ile samorząd, a ile wolontariusze. A prawda jest jedna: nie dałoby się zorganizować tej pomocy, gdyby nie struktury i finanse państwa. Nie dałoby się zorganizować, gdyby nie współdziałanie samorządów. A to wszystko nie działałoby tak wspaniale, gdyby nie armia wolontariuszy. To oni razem umożliwili przyjęcie niespotykanej w dziejach fali uchodźców. I to przyjęcie w dużej części w domach, a nie w obozach. Dlatego podziwia nas świat i z tego dumne będą przyszłe pokolenia. Ale w części mediów nie może być tak ładnie i czytam apokaliptyczne wizje, co będzie się działo, gdy uchodźcy już znudzą się Polakom. Cóż, agenci wpływu muszą zarobić na swój jurgeld.


„Dobroje utro z Ukrainy” tak wita widzów gubernator obwodu Mikołajewa w swoich internetowych wystąpieniach. Młody, jak większość rządzących Ukrainą, z dużą dozą humoru informuje o sytuacji w oblężonym Mikołajewie. „Dzisiaj atakowali, ale odparliśmy”, albo „Orki (czyli Rosjanie) w nocy bombardowali. Spać nie dają.” – skarży się ze znudzoną twarzą. Na koniec radzi zjeść dobry posiłek, „bo wojna wojną, ale jeść trzeba.” Jak Putin chce wygrać z takim narodem?

Dziś krótko przed ósmą rano agresorzy zniszczyli połowę budynku administracji obwodu. Gubernatora nie było wtedy biurze. Pewnie zaspał. Pokazuje więc widzom zdjęcie dziewięciopiętrowego budynku z brakującą środkową częścią. Mówi, że to pozdrowienia od ruskiej swołoczy na dzień dobry. „Pozdrowienia przyjęliśmy. Dziękujemy. Odpowiemy.”


Do Münster dotarło już dwa tysiące uciekinierów z Ukrainy, jak zwykle kobiety z dziećmi. Gdy przyjechał pierwszy transport, przybyłe kobiety zastały wiadra, szmaty i gąbki wraz z prośbą, by sobie same posprzątały, bo służby miejskie nie dały rady, choć o ich przybyciu wiedziały dwa dni wcześniej. Przyjmujący je urzędnicy byli, mówiąc delikatnie, zdegustowani tym, że musieli pracować w sobotę. Obok mieszkają przybyli w poprzedniej fali imigranci z Bliskiego Wschodu, w większości młodzi mężczyźni. Duża szansa na sukces polityki integracji międzykulturowej.


Studentki, Polka i Ukrainka, zorganizowały grupę studentów chcących pomagać przybyłym do Maastricht Ukrainkom, zakwaterowanym początkowo w sali konferencyjnej. I tu pierwszy problem. Urzędnicy nie pozwalają im wejść i nawiązać kontakt z uchodźcami. Uzasadnienie to zupełny odlot: Jeśli pomogą konkretnej osobie, to tym samym wykluczą z pomocy pozostałe, a na to poprawni politycznie Holendrzy nie mogą pozwolić. Dziewczyny oferują współpracę urzędnikom. Jako Polka i Ukrainka pomogą w komunikacji z Ukrainkami, raczej słabo mówiącymi po holendersku. Nic z tego.

Nawiązują więc kontakty na ulicy z tymi, które wychodzą na zewnątrz. Ze zdumieniem dowiadują się, że Ukrainki nie mają pojęcia z czego mogą korzystać w Maastricht, choćby darmowej komunikacji. Informacje, o ile je dostają, są po holendersku lub angielsku. Dziewczyny sygnalizują te problemy urzędnikom. Ci dziękują, obiecują przekazać wyżej. Trwa to już trzeci tydzień.


Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj57 Obserwuj notkę

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (57)

Inne tematy w dziale Polityka