75 rocznica procesu załogi obozu w Sztutowie
31 stycznia 1947 roku przed Sądem Okręgowym w Gdańsku zakończył się drugi proces załogi obozu koncentracyjnego Stutthof. Po sowieckiej "operacji polskiej" z 1937 roku, podczas której wg różnych danych wymordowano od 130 do 200 tysięcy Polaków. Niemiecka "operacja inteligencja", rozpoczęta 1 września 1939 roku była drugim w historii, w Europie Środkowej na masową skalę ludobóstwem na tle narodowościowym. Pierwszym obozem, do którego wywożono aresztowanych z tej Akcji stał się Stutthof. Transport więźniów, który przybył do wyznaczonego pod przyszły obóz miejsca w dniu 2 września, liczył około 150 osób. Zostali oni wyselekcjonowani z aresztowanych w dniu 1 września na terenie Gdańska Polaków i miejscowych Żydów. Pierwsze egzekucje miały na celu wyeliminowanie z więźniarskiej społeczności jednostki najbardziej zasłużone dla polskości Pomorza Gdańskiego.
Pod koniec sierpnia i września 1944 r. do KL Stutthof przybyła największa grupa więźniów z Warszawy, przysłano wówczas cywilną ludność deportowaną z Warszawy w ramach likwidacji Powstania Warszawskiego, oraz grupę łączniczek Armii Krajowej.
Przecież i ja ziemi tyle mam,
Ile jej stopa ma pokrywa,
Dopókąd idę!... / C.K.Norwid Pielgrzym
20-21 października 1939 roku w Piaśnicy, niedaleko Wejherowa, rozpoczęły się masowe egzekucje. Stanowiły element "Intelligenzaktion". Pierwszymi oczekującymi "swojego" losu stali się mieszkańcy Gdyni. Niemieccy przywódcy wierzyli, że świadomość narodową posiada wyłącznie polska inteligencja, zakładali, że eksterminacja elit zniszczy polską tożsamość, przekształci społeczeństwo w amorficzną masę. Na przyjazd Hitlera aresztowano 4 tysiące mieszkańców odtąd Gotenhafen. Historycy oceniają, że ofiarą ludobójstwa dokonanego w lasach piaśnickich do początków kwietnia 1940 roku padło około 14 tys. ludzi. Jeszcze długo później znajdowano tam szczątki ciał ludzkich wyciągane z mogił przez lisy i dzikie psy. Zdaniem Dietrera Schenka liczba zamordowanych na całym Pomorzu mogła sięgnąć nawet 52 794 – 60 750 osób. Drugie tyle dostało się do obozów koncentracyjnych, z których przeżyło niewielu. W latach II wojny światowej z terenów Pomorza Gdańskiego – wcielonych do Rzeszy jako tzw. Okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie wysiedlonych zostało od 120 tys. do 170 tys. obywateli polskich narodowości polskiej i żydowskiej, na których miejsce sprowadzono blisko 120 tys. niemieckich osadników.
Inteligencja gdyńska, kim byli ci ludzie? Jak wyglądała galeria obrazów ich codziennego życia? Niektórzy z nich mogli liczyć na łaskę szczęścia i sprzyjającą aurę. Na dwa dni przed wybuchem wojny, unikając śmierci lub w najlepszym wypadku trudnego, smutnego końca w KL Stutthof, rodzina Filipkowskich wyjeżdża z Gdyni.
"Pamiętam ten widok z okna, z mojego dziecinnego pokoju. Wspaniały widok na Zatokę Gdańską ze szczytu Kamiennej Góry i na cienką linię Helu na horyzoncie. Linię przy której w słoneczny dzień połyskiwały czerwienią dachy Jastarni, Juraty, wieża kościoła. Cały zarys Półwyspu Helskiego. To są widoki niezapomniane."- wspomina Tadeusz Filipkowski- "Pierwsza połowa lat 30-tych dwudziestego stulecia. Gdynia, miasto mojego dzieciństwa. Miasto, które rosło. Rosło jak na drożdżach, które się rozwijało. Przy ulicach sadzono rachityczne drzewka, podparte palikami i wytyczano szlaki przyszłych arterii. Tych arterii, które dzisiaj ocienione są dorodnymi, starymi drzewami. To jest ta Gdynia moich marzeń. Gdynia, która śni mi się do dzisiaj. Z rodzinnego domu na Kamiennej Górze patrzyłem z własnego pokoju codziennie na to molo południowe i na Zatokę.
W Gdyni, moi rodzice znaleźli się na początku 33-go roku. Ówczesny komisarz rządu Rzeczypospolitej sprowadził do Gdyni, mogę to powiedzieć z dumą, wybijającego się wówczas urbanistę w kraju, czyli mojego ojca. Ojciec zdobył pierwsze miejsca w konkursach urbanistycznych na budowę Radomia, na zabudowę Poznania. Był asystentem profesora Tadeusza Tołwińskiego. I stał się jednym z twórców urbanistycznego funkcjonalizmu, czyli powiązania rozwoju miasta z funkcjami jakie to miasto ma pełnić. I zaproponowano mu posadę w Gdyni.
Profesor Wojciech Wenda zbudował najnowocześniejszy port nie tylko na Bałtyku, ale jeden z najnowocześniejszych w świecie. Początkowo miał to być tylko port marynarki wojennej. Potem stwierdzono, że Polska potrzebuje otwartego dostępu do morza, mając te 140 skromne kilometry wybrzeża. Port rozwijał się w sposób planowy. Natomiast miasto rozwijało się niezwykle chaotycznie. Praktycznie bez planu. Gdynia była wówczas niewielkim kąpieliskiem. W 26-tym roku otrzymała prawa miejskie. Gdynia mogła zaoferować ludziom jedno – pracę. Pracę na miarę ambicji ale i potrzeb ludzi. Pamiętajmy - Polska była krajem niezwykle ubogim. Szalało bezrobocie. Ciągnęli ludzie do Gdyni, bo tam była praca. Powstawały całe kolonie robotnicze, często złożone z bieda-domków w Chyloni, w Grabówku. Czasami to przypominało klasyczne slumsy. Zaszła potrzeba porządkowania tego.
Ojcu powierzono zadanie porządkowania urbanistycznego miasta. Pracownia projektów miasta Gdyni. Ci ludzie tworzyli obraz nowej Gdyni. Proszę zwrócić uwagę, to są wszystko młodzi, trzydziesto... trzydziestoparoletni ludzie. Mój ojciec miał 37 lat. To byli jego rówieśnicy na ogół, działający z wielkim entuzjazmem, przygotowani zawodowo do tego zadania, mający szczęście. Mogący zaspokoić swoje ambicje twórcze. Każdy, kto budował Gdynię, był z tego dumny. Ja buduję Gdynię. Najmłodsze, najpiękniejsze miasto Polski. Ten zespół stworzył plany naprawdę niezwykle ambitne. Zaprojektowano z udziałem ojca miasto na 250 tysięcy mieszkańców. Tyle właśnie dzisiaj Gdynia liczy. Molo południowe też jest dziełem właśnie tego zespołu. Jedyna polska ulica, która wybiega w morze.
Kim byli ci ludzie i twórcy. Ojciec był żołnierzem Legionów marszałka Piłsudskiego. To było pokolenie, które wywalczyło wolność Rzeczypospolitej. Niesłychana ambicja i duma z tego, że tworzy się wizytówka Polski. Że udowodniamy, że ta biedna, powstała z trzech zlepków Polska, może tworzyć rzeczy nowoczesne. Rzeczy zdumiewające i zadziwiające. Chodziłem do przedszkola. Codziennie rano z Kamiennej Góry podwoził mnie ojciec samochodem pod budynek komisariatu rządu. Podprowadzał przez . jezdnię ulicy Świętojańskiej do przedszkola, które mieściło się naprzeciwko komisariatu rządu. Zostawiał mnie tam i szedł do pracy. I kiedyś zdarzyło się, że przedszkole nie było czynne. Wyszedłem i odbyłem swój pierwszy w życiu samodzielny spacer po Gdyni. Miałem chyba wtedy około czterech lat. Przeszedłem przez prawie całe miasto, aż po Kamienną Górę. Pomnik Sienkiewicza na Kamiennej Górze. W Dniu Święta Morza jednostki marynarki wojennej ustawiały się zawsze na redzie portu. I był to przegląd całej polskiej floty wojennej. Znałem nazwy wszystkich jednostek. Od małych aż po duże kontrtorpedowce – Wicher, Burza, czy najnowocześniejszy niszczyciel „Błyskawica”, „Grom”. Łodzie podwodne, jeden z najnowocześniejszych wówczas w Europie – „Orzeł”. W lecie, przed.. dosłownie oknami naszego domu, w zatoce ustawiał się Dar Pomorza. I tam ćwiczył młody rocznik przyszłych marynarzy, czyli miałem całą lekcję wychowania marynarskiego przed własnym wzrokiem. Ojciec nie pracował ośmiu godzin, tylko znacznie więcej. Ale niedziele starał się zawsze poświęcać rodzinie. Orłowo było najpopularniejszym kąpieliskiem w okresie 20-lecia. Pełna, człowiek obok człowieka, krótkie, drewniane molo i nieodłączny niedźwiedź. Do obowiązków letników należało robienie sobie z nim zdjęcia.
Mój dom był otwarty. Pamiętam, zawsze przyjmowano gości w pierwszą niedzielę po 1-szym. To ludzie się schodzili do rodziców – brydż, szachy, w których gustowała moja matka. Musiał być kanarek, a na ścianach wisiały trofea.
Jednym z takich trofeów był wilk. Ogromny. Bałem się go jako dziecko. Był to, podobno, pod względem wielkości drugi wilk w Europie. Czasami mnie zabierał na te polowania. Nagonka składająca się z chłopców w moim wieku, wiejskich, biegała boso na tych polowaniach. Nawet gdy to był wrzesień, czy październik. Myśmy żyli w pewnej enklawie. W enklawie dobrobytu. Od losu robotnika z Chyloni dzieliło nas bardzo wiele.
Miałem pierwszy rower trzy-kołowy. Wobec tego ujeżdżałem ulicę Sienkiewicza na tymże rowerku. Na Skwerze Kościuszki, powstającym molu południowym, krążyły wyścigi motocyklowe. Ten huk, ten nikiel, ten zapach benzyny pozostał na zawsze jako wspomnienie. Nasz pierwszy, pierwszy samochód. Włoski Fiat w kolorze śliwkowym. Zapasowe koła na błotnikach. Miał wielki przypinany kufer. Potem mieliśmy kabriolet Skodę. Skończyła w służbie Dowództwa Obrony Warszawy, w 39-tym roku, w sztabie generała Rómmla. Samochód rodzinny parkował zazwyczaj przed domem. Stąd żeśmy wyruszali. Droga na Hel była drogą gruntową. Po prostu pełno piasku, kolein, gdzie co kilkaset metrów znajdowała się mijanka. Jeżeli się spotykały dwa samochody, to jeden musiał zjechać na bok i pozwolić wyjechać. I było takie miejsce, chyba między Wielką Wsią a Jastarnią, w którym można było spojrzeć z Helu, na dwa brzegi. Na pełne morze po lewej stronie, jadąc w stronę Helu i na Zatokę Pucką po prawej stronie. Miłość do samochodów i automobilizm to było hobby rodziny, które ja przejąłem. Okolice były piękne, więc kto miał samochód korzystał. Prowadził zazwyczaj ojciec, ale matka była wielką miłośniczką rajdów. Zdobywała tam pierwsze, drugie, trzecie miejsca. Pani Malesa, uczestniczka zapalona rajdów. Ozdoba towarzystwa gdyńskiego przed wojną. Po wojnie postać tragiczna, oszukana przez Bezpieczeństwo, skończyła samobójstwem.
Siostra mojego ojca, Wanda Pełczyńska z domu Filipkowska, zaprzyjaźniona od czasów POW z marszałkiem Piłsudskim, została matką chrzestną M/S „Piłsudski” i również moją matką chrzestną. Czyli M/S „Piłsudski” był, mogę powiedzieć, moim bratem chrzestnym. Nabrzeże pasażerskie znajdowało się naprzeciwko wojennego portu w Oksywiu, od którego zaczęła się praktycznie historia budowy portu w Gdyni. Mój ojciec popłynął na pierwszy dziewiczy rejs na M/S „Piłsudski”– Dania, Norwegia, Szwecja, Holandia.
W 38-ym roku ojciec otrzymał katedrę urbanistyki na politechnice lwowskiej właśnie. Lwów był konsekwencją pracy ojca w Gdyni. I ostatnie wakacje. Rok 39-ty. Już mieszkaliśmy we Lwowie, ale serce ciągnęło do Gdyni. Tośmy przyjechali chyba w lipcu i byli prawie do końca sierpnia. Między Orłowem a Sopotami był punkt graniczny i groźbą przejmujący potok flag na Długim Targu w Gdańsku. To nie były flagi Wolnego Miasta Gdańska. To były flagi hitlerowskie. To zapamiętałem na zawsze. Wyjeżdżaliśmy jako jedni z ostatnich. Do Warszawy dojechaliśmy dwa dni przed wojną. Wsiedliśmy w pociąg, pojechali do Lwowa, a samochód ze zmobilizowanym już ojcem służył w sztabie generała Rómmla.
Z 12-go na 13-go kwietnia roku 40-go, we Lwowie najwspanialsza z władz socjalistycznych, komunistycznych, zaproponowała nam drogę do Kazachstanu, czy na Syberię. Mamy wychodzić z domu. Ojciec bierze wielki półmisek, na którym się ryby podawało czy coś takiego, wyjmuje to z kredensu, bierze to do góry i trzaska o ziemię. Rozbija się to na dziesiątki kawałków. Wtedy matka „Jezus Maria! Co ty robisz?!” A ojciec zimnym głosem mówi: „przecież i tak zaraz to wszystko szlag trafi”. "
Obrazy stanowiące wartość i własność jednego życia trwają niezniszczalnie. Dokument Marka Widarskiego ze zdjęciami Grzegorza Borkowskiego "Album z Gdyni", uhonorowany Brązową Szablą na V Festiwalu Filmów Historycznych i Wojskowych rozbudza w widzach tęsknotę za ideałami czasów przedwojennych, za ich sensem nieodwracalnie straconym i tak znów dziś wzgardzanym i wyszydzanym. Dokonuje pięknej, melancholijnej wyprawy w dawne życie głównego bohatera, choć jeszcze niefrasobliwe to już przygotowujące do wielkich wyzwań. Jest kwestią dyskusyjną, czy opis filmu wymagał z mojej strony aż tak długiego cytatu, odczuwałem jednak potrzebę przybliżenia czytelnikowi protagonisty, owo źródło obrazów, który zafascynował mnie swoją osobowością.
There have been many comedians who have become great statesmen and vice versa.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura