Listopadowy wieczór roku 2008. Miliony Niemców przed telewizorami śledzą z zapartym tchem specjalną edycję „Milionerów". Raz do roku telewizja RTL zaprasza do udziału w tym bijącym także w Niemczech rekordy oglądalności programie prominentów - gwiazdy filmu, estrady, sportu i polityki. Pieniądze wygrane w tym teleturnieju prominenci przeznaczają oczywiście na cele charytatywne.
Na „fotelu tortur" siedzi właśnie Thomas Gottschalk, najpopularniejszy w Niemczech showman i moderator telewizyjny. Dobrze mu idzie, ma już na koncie pół miliona euro.
Prowadzący program Günter Jauch (odpowiednik naszego Huberta Urbańskiego), stawia mu wreszcie pytanie za milion. Brzmi ono: „Kto był ostatnią towarzyszką życia Franza Kafki? Dora Diamant, Sarah Saphir, Rita Rubin czy Olga Opal?"
Gottschalk nie ma pojęcia. Zostało mu ostatnie koło ratunkowe - telefon.
- Dzwonimy do Marcela - mówi Gotschalk. - Do Marcela Reicha-Ranickiego!
Dzwonią. Kilka razy słychać sygnał wolnej linii i po krótkiej chwili z głośników rozbrzmiewa charakterystyczny głos, znany chyba każdemu Niemcowi powyżej dziesiątego roku życia: „Tak?"
Po krótkim przywitaniu Thomas Gottschalk odczytuje pytanie.
- To Dora Diamant - odpowiada bez namysłu sędziwy krytyk. Po czym dodaje ze swoim silnym, polskim akcentem, którego nie pozbył się do dzisiaj - Nie słyszałem, żeby Kafka miał po niej jeszcze jakąś inną kobietę.
- Marcel, kocham cię! - krzyczy Gottschalk, gdy prowadzący potwierdza prawidłowość odpowiedzi. „Marcel, kochamy cię!" - można wyczytać na twarzach zachwyconej publiczności. Ludzie w studiu szaleją, wstają z miejsc, długo i namiętnie oklaskują swojego 88-letniego bohatera. Jeszcze raz w spektakularny sposób udowodnił swoją wielkość i nieomylność.
Bo Reich-Ranicki to był człowiek-instytucja. Nazywany „papieżem" niemieckiej krytyki literackiej, potrafił jedną wypowiedzią zniszczyć dobrze zapowiadającą się karierę literacką i odwrotnie - jego jedna przychylna recenzja w FAZ wprowadzić mogła jakiegoś szerzej nieznanego literata do pisarskiego raju. Gdy mówił „dobre", Niemcy natychmiast pędzili do księgarń, a drukarnie nie nadążały z dodrukami. Gdy powiedział „ta książka to śmieć", cały nakład w księgarniach okrywał się kurzem, a pisarz często mógł szukać sobie innego zajęcia. Jego krytyki bywąły przeważnie bezlitosne i całkowicie dyskwalifikujące, osądy nieodwołalne i... bardzo często skrajnie niesprawiedliwe. Przez to był on najbardziej znienawidzonym krytykiem w niemieckim środowisku literackim, będąc równocześnie bożyszczem, prawdziwą alfą i omegą dla czytelniczych tłumów.
Był niezwykle medialny i charyzmatyczny, jego cotygodniowy, autorski program „Kwartet Literacki", w którym omawiał, wraz z trzema innymi literaturoznawcami, nowości czytelnicze, ściągał miliony Niemców przed ekrany telewizorów. Od prostej „Hausfrau" i jej męża hydraulika, poprzez gimnazjalistów, do profesorów wyższych uczelni. Nawet fakt, że niemczyzna Reicha-Ranickiego bywała nieraz daleka od doskonałości - i nie chodzi tutaj tylko o jego słowiański akcent, lecz także o nierzadko popełniane przez niego proste błędy gramatyczne - nikomu tutaj nie przeszkadzało w nabożnym kontemplowaniu jego opinii.
Ostatnimi czasy ograniczył znacznie swoją aktywność; cóż, lata robią swoje, lecz jesienią roku 2008 dwukrotnie w spektakularny sposób przypomniał wszystkim o sobie. Po raz pierwszy, gdy wywołał skandal, odmawiając (decyzję podjął spontanicznie już na samej gali) przyjęcia nagrody telewizyjnej, czegoś w rodzaju polskiego Victora. Jego mowa, wygłoszona na tej raczej nudnej i sztampowej uroczystości, w której poddał miażdżącej krytyce miałkość i płyciznę oferty programowej telewizji niemieckich, spowodowała wielkie oburzenie i popłoch sporej gromadki oberdyrektorów największych stacji telewizyjnych. Widok ich głupich min, gdy słuchali gromkich pohukiwań starego krytyka, musiał szczerze ucieszyć Niemców, bo opinia publiczna znowu stanęła murem za Reichem-Ranickim. Co w kontekście faktu, że przeciętny Niemiec to z reguły notoryczny „couch potato" i chyba jeszcze bardziej, niż przeciętny Polak bezkrytyczny połykacz telewizyjnej melasy, było samo w sobie bardzo dziwne.
No, ale skoro sam Marcel Reich-Ranicki pojechał po telewizjach jak po łysej kobyle, to oczywiście musiał mieć rację - pomyślał statystyczny Johann Schmidt (co oczywiście nie zniechęciło go do obejrzenia kolejnego, pięćset siódmego odcinka „Lindenallee"). Jego drugim medialnym sukcesem był właśnie opisany powyżej udział w kultowym teleturnieju „Wer wird Millionär".
Kiedy kilka lat temu w Niemczech ujawniono ciemne karty jego przeszłości, reakcja tamtejszej opinii publicznej - wbrew temu, co pisano wtedy w polskich mediach - była bardzo stonowana. Niemcy, którzy w ostatnich czasach coraz niechętniej stawiają czoła demonom swojej własnej, najnowszej historii, przyjęli fakt pracy Reicha-Ranickiego w stalinowskim UB z dużą dozą obojętności. Mało ich obeszło, że 50 lat temu ten szanowany, a przez niektórych wręcz bałwochwalczo czczony „self made man" (Reich-Ranicki zakończył swą formalną edukację na przedwojennej, niemieckiej maturze), wysługiwał się ponuremu, totalitarnemu reżymowi obcego, chociaż sąsiedniego kraju.
Oczywiście, ogromne znaczenie ma tutaj fakt, iż Reich-Ranicki jest ocalałym z Holocaustu Żydem. Panująca w Niemczech swoista, czasem wręcz karykaturalna w swoich aberracjach, poprawność polityczna powoduje, iż osoby takie są z ewentualnych czynów przeważnie natychmiast rozgrzeszane, a potencjalni oskarżyciele czasem wręcz brutalnie wyciszani.
W tym kontekście zadziwiającą odwagą wykazał się dr Rudolf Sponsel z Erlangen, psycholog, który w swoim szkicu „Marcel Reich-Ranicki - Im Grenzland zwischen Kulturgiftzwergriesen und Bildungskotz", bazującym na autobiografii Reicha-Ranickiego „Moje życie", charakteryzuje tę postać następująco[1]:
Komuś, kto w młodości, czy to przez zaniedbanie, czy to przez splot innych okoliczności nie wykształcił się w żadnym zawodzie, pozostają zawody, które nie wymagają jakiegoś specjalnego wykształcenia: knajpiarz, prywatny detektyw, taksówkarz, żołnierz, polityk, tajny agent i kilka innych". (...).
Marcel Reich-Ranicki zaczynał swą karierę jednocześnie w dwu z wymienionych wyżej profesji - jako tajny agent i polityk. W ten sposób spełnione zostały podstawowe warunki do ukształtowania się człowieka zdeprawowanego, który swoim wyborem położył stabilne podwaliny pod swoją późniejszą postawę jako krytyka literackiego - postaci dzierżącej w jednym ręku pejcz, a w drugim chlebek posypany cukrem. Zaraz po wojnie musiał przyswoić sobie amoralny „niezbędnik" tajnego agenta: podłość, zdradę i kłamstwo. Jako agent inwigilował w Berlinie i Londynie środowiska polskich emigrantów wojennych.
Szybko doszedł do stanowiska konsula w Londynie, dostał wielką amerykańską limuzynę, która wzmocniła w nim poczucie swej własnej wielkości.
- W czasie mojej berlińskiej młodości, w pruskim gimnazjum wpojono mi dwie cechy - lojalność i pogardę dla zdrady i zdrajców" - wyznał Reich-Ranicki w swojej autobiografii.
Tutaj pojawia nam się ciekawe z psychologicznego punktu widzenia pytanie - jak ktoś, kto podkreśla, jak ważne są dla niego dwie wartości - uczciwość i lojalność, jak ktoś taki mógł pracować jako szpicel?
I dlaczego, do diabła, nigdy, ale to nigdy nie dostrzegł tej porażającej przecież sprzeczności? (...)
Jako mistrz asymilacji i adaptacji, wręcz żywy dowód na trafność teorii Piageta, obdarzony fenomenalnym zmysłem oportunizmu oraz zdolnością do narcystycznej autoprezentacji, agent Reich „dokłada" sobie do swojego pierwszego nazwiska drugie, czysto polskie, aby osłabić to swoje pierwsze, ponuro kojarzące się miano. Stał się Marcelem Reich-Ranickim i - po opuszczeniu Polski na stałe - błyskawicznie osiągał kolejne etapy kariery, by zostać w końcu niekwestionowanym sędzią najwyższym niemieckiej literatury". (...). „Nie było to specjalnie trudne dla kogoś, kto przedstawiał się jako jedyny członek rodziny, który ocalał z holocaustu w warszawskim getcie. Tylko ten fakt wystarczył, że stał się praktycznie nietykalny. No cóż, widocznie sam fakt zetknięcia się z holocaustem może zostać wykorzystany nie tylko jako broń, ale także jako trofeum i posiada już we współczesnej kulturze niemieckiej określoną wartość marketingową. (...)
Autobiografia Marcela Reich-Ranickiego zaskakuje i poniekąd fascynuje swoją powierzchownością, co w świetle faktu, iż w jego życiu nie brakowało wydarzeń naprawdę dramatycznych i wręcz tragicznych (śmierć rodziców, ocalenie żony w ostatniej chwili przed deportacją do obozu w Majdanku, samobójstwo Czerniaków), wydaje się naprawdę wysoce zadziwiające. Psycholog musi postawić sobie pytanie: co naprawdę dzieje się w tym człowieku? Brakuje tutaj ducha, głębi, uczucia. Tak nie opisuje się takich wydarzeń, tak nie powinien pisać o nich ktoś, kto uważa się za osobę doskonale obeznaną z tajnikami warsztatu pisarskiego - nawet jeśli sam o sobie twierdzi, że nigdy dobrze nie nauczył się niemieckiego i nie potrafi porządnie w tym języku pisać. Reich-Ranicki jest tutaj zakłamany, pełen pychy i narcystyczny do bólu. Występując w telewizji wydaje się być osobą bardzo emocjonalną i pełną temperamentu. Jak pogodzić to z pustką duchową i uczuciową jego własnego dzieła o samym sobie?" *
-* tłum. autora
Tyle Rudolf Sponsel. Jest to jednak jeden z bardzo niewielu głosów naprawdę krytycznie oceniających sylwetkę „papieża". Owszem, temat niechlubnych kart w życiorysie Reicha-Ranickiego zaistniał także w mediach mainstreamowych; najpoważnieszy chyba artykuł traktujący o tym ukazał się w opiniotwórczym tygodniku „Spiegel". Oczywiście, mimo pewnych akcentów krytycznych, autorowi daleko było do bezkompromisowości Sponsela...
Wróćmy jednak na chwilę do autobiografii Reicha-Ranickiego. Autor przedstawia w niej karierę w stalinowskim wywiadzie jako ciąg przypadków, a swoją działalność jako błahą, nieszkodliwą i całkowicie nikomu niepotrzebną. Ukazuje siebie jako absolutnego laika, który awanse na kolejne stopnie oficerskie i dyplomatyczne zawdzięcza dyletanctwu swoich przełożonych. Podkreśla brak zainteresowania powierzonymi mu zadaniami; pisze, że w czasie pobytu na placówkach w Berlinie i Londynie jego głównym zajęciem była konsumpcja kultury - chodził do teatru, filharmonii i opery, odwiedzał muzea.
Niestety, całkiem inny obraz kapitana UB Marcela Reicha-Ranickiego wyłania się z badań Instytutu Pamięci Narodowej. Oddajmy głos historykowi IPN, Piotrowi Gontarczykowi:
Po wkroczeniu Niemców do Warszawy w 1939 r. Reich znalazł zatrudnienie w Judenracie, gdzie do wiosny 1943 r. pracował jako tłumacz. Udało mu się uniknąć wywiezienia do obozu zagłady; wedle jednej z powojennych wersji miał uciec z transportu jadącego do Treblinki. Potem do lata 1944 r. ukrywał się w polskiej rodzinie w Gocławiu - wówczas jednej z podwarszawskich miejscowości.
Nowy etap w życiu Marcelego Reicha rozpoczął się w chwili wkroczenia Sowietów. Po wstąpieniu do komunistycznego wojska rozpoczął służbę w Zarządzie Polityczno-Wychowawczym WP. Stamtąd trafił do Głównego Urzędu Cenzury. W opublikowanych po latach wspomnieniach pisał: „po kilku dniach zatrudnieni w cenzurze musieli podpisywać oświadczenie, że wszystko, co wiąże się ze służbą, zachowają w tajemnicy. Było to postępowanie rutynowe, bez jakiegokolwiek znaczenia. Dopiero jednak z tego formularza odbitego na hektografie mogłem wywnioskować, że dostałem się do jednostki, która (...) podlegała kontroli Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego".
Powyższy fragment jest typowym przykładem przeinaczeń zawartych w cytowanych wspomnieniach. Cenzura nie była bowiem „kontrolowana" przez komunistyczną bezpiekę, tylko była jej częścią składową. Reich-Ranicki doskonale o tym wiedział od pierwszych dni swojej służby.
24 października 1944 r. własnoręcznie wypełnił „Kwestionariusz współpracowników Resortu Bezpieczeństwa Publicznego". Złożył też podanie o przyjęcie do bezpieki. Także wiele innych dokumentów podpisanych ręką Ranickiego nie pozostawia wątpliwości, że miał on pełną wiedzę, iż jest funkcjonariuszem UB. W bezpiece służyła też jego żona.
W GUC Reich pracował jako cenzor i zastępca kierownika oddziału zagranicznego. Wydawał się na to stanowisko znakomitym kandydatem: znał dobrze niemiecki i angielski. Ponadto w życiorysie sporządzonym w październiku 1944 r. pochwalił się aktywną działalnością w przedwojennej Komunistycznej Partii Niemiec, do której wciągnął go szwagier Gerhard Boehme. (...)
W grudniu 1945 r. Marceli Reich-Ranicki rozpoczął pracę w polskim Biurze Rewindykacji i Odszkodowań w Berlinie. Biuro miało zajmować się odzyskiwaniem dobytku zrabowanego przez Niemców w Polsce: od dzieł sztuki do maszyn i urządzeń technicznych. Praca ta była jednak tylko przykrywką dla prawdziwych działań Reicha. Po latach napisał: „w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego (...) słyszał o mnie pewien major. Interesował się mną mianowicie w imieniu instytucji, w której pracował - w polskim wywiadzie (...) w armii poszukiwano ludzi, jeżeli to możliwe młodych i wykształconych, którzy znają języki obce i którzy o zagranicy, zwłaszcza o Niemczech, mieli niejakie pojęcie." (...)
Reich został współpracownikiem Wydziału 2. (samodzielnego) MBP, czyli komunistycznego wywiadu. Jednostką tą kierował wspomniany przez Reicha major, a potem pułkownik Juliusz Burgin - stary komunista i wytrawny agent NKWD. Nie wiadomo dokładnie, czym zajmował się Reich w Berlinie. W piśmie z 24 kwietnia 1946 r. płk Burgin pisał tylko: „w ciągu okresu od momentu zwolnienia do dnia dzisiejszego ppor. Reich pracował w jednej z polskich placówek dyplomatycznych. Przez cały czas ppor. Reich wywiązywał się sumiennie z powierzonych mu obowiązków, przejawiając wiele oddania, inicjatywy własnej i samodzielności w pracy".
Po wojnie Ranicki pisał o „antyhitlerowskich" motywach, które miały pchnąć go do współpracy z komunistycznym wywiadem: „jeśli bym wówczas, jeszcze w czasie wojny przeciwko narodowosocjalistycznym Niemcom, odrzucił propozycję polskich władz i odmówił podjęcia pracy w służbie wywiadowczej - uważałbym to za plamę na mojej biografii".
Kłopot w tym, że służba Reicha w Berlinie rozpoczęła się na przełomie lat 1945/1946, a więc pół roku po zakończeniu drugiej wojny światowej. Nie było już wówczas potrzeby zwalczania żadnych „narodowosocjalistycznych" Niemiec.
Po przyjeździe z Berlina w kwietniu 1946 roku Reich już oficjalnie rozpoczął służbę w centrali komunistycznego wywiadu. Systematycznie wspinał się na kolejne szczeble kariery. W lipcu 1946 roku dostał awans na porucznika; za wybitne osiągnięcia dostał też Złoty i Srebrny Krzyż Zasługi. Mimo znanych już przywar charakteru, za pracę operacyjną Reich otrzymywał od swoich przełożonych dobre oceny. Jeden z nich pisał w lutym 1948 r.: „politycznie pewny i stały. Duże zdolności pracy z agenturą, znajomość psychiki agenta. Wykazuje dużo inicjatywy w pracy. (...) Obowiązkowy, ale niezbyt pracowity. Lotnością umysłu nadrabia luki w systematyczności".
W styczniu 1949 r. Reich dostał awans na kapitana. Niedługo potem szef Departamentu VII MBP (wywiadu) gen. Wacław Komar wystąpił o zwolnienie Reicha z pełnionego stanowiska i udzielenie bezterminowego urlopu. Nawet laik wiedział, że to wstęp do kolejnej misji za granicą.
Niemal cały rok 1949 Reich (zmienił wówczas nazwisko na Ranicki) był zastępcą konsula, a potem konsulem komunistycznej Polski w Londynie. Była to jednak tylko oficjalna funkcja. Pracował tam dla Departamentu VIII MBP (wywiadu). W swojej książce napisał: „zadanie służby wywiadowczej polegało na tym, aby zbierać informacje o polskiej politycznej emigracji w krajach zachodnich, o jej nurtach, zamiarach i organizacjach. Dokładniej: chodziło o informowanie w porę, jakie politycznie migranci chcą przedsięwziąć działania przeciwko nowemu państwu polskiemu, jakie mają plany". Także w dalszej części wspomnień Reich bagatelizuje swoje zasługi dla komunistów, twierdząc, że nigdy nie pracował z agenturą, a swoje raporty sporządzał z informacji od kuzynów, z plotek oraz prasy: „co do mnie nigdy nie miałem kontaktów z polskimi emigrantami (...) do mnie należało opiniowanie informacji i sprawozdań i przesyłanie ich dalej - do Warszawy".
Ale dokumenty zachowane w IPN pozwalają stwierdzić, że Marceli Reich, jak zwykle mija się z prawdą. Profesor Krzysztof Tarka ustalił, że był on rezydentem wywiadu komunistycznego (pseudonim Albin) i prowadził w Londynie bardzo aktywną działalność operacyjną. Jej ostrze było wymierzone w polskie środowiska niepodległościowe. Jedną z osób, z którymi pracował „Albin" w Anglii, był agent UB o pseudonimie Bliźni. Zwerbowany jeszcze w Polsce, został wysłany do Londynu w celu założenia siatki wywiadowczej pracującej w środowisku polskiej emigracji. „Albin" podjął go na kontakt wiosną 1949 r.; dawał zadania, przyjmował od niego raporty i wręczał pieniądze na działalność operacyjną. Postać „Bliźniego" wydaje się nie mniej ciekawa niż losy samego Reicha-Ranickiego. Pod tym pseudonimem w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego ukrywano jednego z najbliższych współpracowników Bolesława Piaseckiego, który zrobił wielką karierę w PRL. Ryszard Reiff - bo o nim tutaj mowa - został potem członkiem komunistycznej Rady Państwa.
Innym znanym Polakiem, któremu przyszło się zetknąć z „Albinem", był pisarz Stanisław Cat-Mackiewicz. Cierpiąc biedę i odczuwając coraz większą niechęć do działalności na emigracji, chciał Mackiewicz wrócić do Polski. Skontaktował się więc z prokomunistycznym dziennikarzem Bernardem Singerem, który niespecjalnie ukrywał swoje związki z komunistycznym wywiadem. Singer (agent VII Departamentu MBP ps. Reł) doprowadził do spotkania Stanisława Cata-Mackiewicza z kpt. Marcelim Reichem-Ranickim, „Albinem". Doszło do niego w Waterloo Park 25 czerwca 1949 r. Cat-Mackiewicz prosił Reicha o gwarancje bezpiecznego powrotu do kraju. W raporcie dla Warszawy „Albin" przytaczał słowa Mackiewicza: „rozumie Pan, nikomu nie chce się siedzieć w więzieniu. Chciałbym więc mieć jakieś zapewnienie, że na powrót mój jest zgoda i że nie będę wsadzony do więzienia".
„Albin" był nieugięty. W zamian za obietnicę zezwolenia na wjazd do Polski zażądał, by Mackiewicz został w Londynie agentem UB. „Cat" stanowczo odmówił, więc usłyszał od „Albina", że droga do Polski jest dla niego zamknięta. Kontakty między Mackiewiczem a „polskim konsulem" zostały zerwane.
Dziś Reich-Ranicki twierdzi, że w Londynie nie prowadził żadnej działalności wywiadowczej, nie pracował z agenturą, a tylko recenzował raporty wysyłane przez innych do Warszawy. Dokumenty IPN jednoznacznie dowodzą, że to nieprawda. A rola, jaką „Albin" odegrał w sprawie pisarza Stanisława Cata-Mackiewicza, stawia go w wyjątkowo nieciekawym świetle".
W dalszej części swej publikacji Gontarczyk opisuje powody, z których wywiad zdecydował się jednak zakończyć współpracę z Reich-Ranickim:
Osoba Reicha-Ranickiego już wcześniej budziła (w UB, przyp. autora) liczne wątpliwości. Oprócz cech osobowościowych - w opiniach służbowych przedstawiano go jako zarozumiałego megalomana - za niejasną lub wręcz kompromitującą uznawano jego przeszłość. Rzekomą działalność w Komunistycznej Partii Niemiec i wydawanie „Rothe Fahne" wspólnie ze szwagrem Gerhardem Behme, którymi Reich chwalił się w życiorysie z 1944 r., okazały się mistyfikacją. Co więcej, z ustaleń bezpieki wynikało, że związki Behmego z partią komunistyczną nie były zbyt silne, a on sam był „podejrzanym" trockistą.
Wątpliwości budziły też różne wersje wydarzeń, jakie w swoich życiorysach przedstawiał Reich na temat swoich kontaktów z KPD, a także okoliczności wydostania się z getta. Raz pisał, że uciekł z transportu do Treblinki, w innych kwestionariuszach opisywał ten fakt zupełnie inaczej. Funkcjonariusze UB po prostu nie byli w stanie ocenić, która wersja jego życiorysu jest prawdziwa, a kiedy Reich konfabuluje. Ale za szczególnie kompromitujące i dyskwalifikujące jako funkcjonariusza MSW uważano służbę w Judenracie. Mimo że Reich nie pełnił tam żadnego eksponowanego stanowiska, sam fakt pracy w tej instytucji traktowano jako kolaborację z hitlerowcami.
Kroplą, która przelała kielich, stały się nadużycia, jakie Reich popełnił, wydając wizę swojemu szwagrowi Gerhardowi Boehme. Trudno powiedzieć, dlaczego to zrobił. Fakt pozostaje faktem: wiza została wydana z naruszeniem procedur i obowiązujących w Departamencie VII MSW wewnętrznych instrukcji. Reich zachował się nielojalnie.
Propagandowa mistyfikacja
Zbierając wszystkie powyższe zarzuty, w styczniu 1950 r. kierownik wydziału ds. funkcjonariuszy płk Jerzy Siedlecki pisał do ministra Stanisława Radkiewicza: „proszę Obywatela Ministra o wyrażenie zgody na ukaranie kpt. Reicha Marcelego 14-to dniowym aresztem zwykłym oraz wydaleniem z pracy w aparacie B.P. z dniem 31.I. 1950 r."
Po dwutygodniowym pobycie w areszcie - którego genezę tak ubarwił w swojej książce - Reich został wyrzucony z UB jako nieprzydatny do dalszej służby. Nikt nigdy raczej nie chciał robić mu procesu, a jego wspomnienia na ten temat są propagandową mistyfikacją.
Dokumentów wytworzonych po 1950 r. jest w teczce Reicha stosunkowo niewiele. Wynika z nich, że wspomniany wyjechał z Polski w 1958 roku. Jedną z ostatnich osób, z którymi spotkał się w Warszawie, był pisarz Günter Grass. Niestety, ani jednego, ani drugiego nikt nie inwigilował, toteż nie zachowały się z tego spotkania żadne fotografie. Zapewne stanowiłyby one ciekawą dokumentację życia społecznego: wielki krytyk literacki i wielki pisarz, były funkcjonariusz UB i były żołnierz Waffen SS na spotkaniu w kraju tak doświadczonym przez nazizm i komunizm. Obaj, i Grass, i Reich, często i w podobnym duchu i ostrej formie wypowiadający się w kwestiach filozoficznych i moralnych. Obaj równie rzetelni w sprawie własnej przeszłości."
Rok 1958 to początek spektakularnej, błyskawicznej kariery Reich-Ranickiego jako krytyka literackiego w Niemczech, która, odporna na wszystkie ujawnione fakty, trwała do dziś...
Notka jest lekko przerobionym przedrukiem artykulu, ktory opublikowalem kiedys na portalu POLIS
[1] Tłum. Autora - przyp. POLIS.
Inne tematy w dziale Kultura