Od czasu do czasu jeden z blogerów zamieszcza notki o sportach walki, ostatnio napisał coś o kung-fu, ale było to tylko kilka zdań, w sumie prawie nic się o tym sporcie nie można było dowiedzieć. No to ja dziś napiszę o karate kyokushinkai, sporcie, który na zawsze odmienił moje życie. Wsród wielu odmian karate właśnie kyokushinkai uchodzi za styl najtwardszy, treningi prowadzone są w quasi wojskowym reżymie, a egzaminy na kolejne stopnie są niezwykle trudne. Twórcą tego stylu był legendarny sensei Masutatsu Oyama, znany między innymi z walk z bykami, które zabijał gołymi rękoma. Gdy zaczynałem swoją przygodę z karate w latach osiemdziesiątych, na pierwszy trening przyszło około trzystu osób. Po pierwszym miesiącu zostało ich około stu, po roku nie więcej niż dwadzieścia. Potem , w miarę jak treningi stawały się coraz trudniejsze, odeszło dalszych 10 osób i zostało nas dziesięciu – najtwardszych, najsilniejszych i najbardziej zdeterminowanych. Nie wiem, jak jest teraz na treningach kykushinu, bo trenuję sobie techniki od czasu do czasu już tylko indywidualnie, żeby nie zardzewieć, ale wtedy każda organizacja zajmująca się łamaniem praw człowieka pewno podniosłaby alarm – wycisk był tak nieludzki, że trudno to opisać słowami. Setki pompek na „kościach”, tzn. na pięściach, na powierzchniach zwanych „seiken”, kto już nie mógł, zachęcany był chłostą grubym pasem w plecy. I musiał tak czy siak swoje pensum pompek odrobić. Jumping, czyli popularne „żabki” w takich ilościach, że człowiek miał poczucie, że ktoś mu wlewa gorący, płynny ołów w łydki i uda. Powtarzanie technik tak długo, aż człowiek padał na nos. Karą za najmniejsze przewinienie było co najmniej sto pompek na kościach i taka sama ilość ciosów pasem w plecy. Oglądałem kiedyś film z treningu jakichś elitarnych komandosów, nie pamiętam czy była to legia cudzoziemska czy navy seals, ale było to coś podobnego, z tym, że ich tam nikt lał pasem po plerach.
W miarę doskonalenia umiejętności trzeba było zdawać na kolejne stopnie, tak zwane kyu, czyli paski. Pierwsze trzy egzaminy to były same techniki, dopiero od piątego kyu, czyli zielonego paska, trzeba było zdać także walki. Na ten zielony pasek było zdaje się 15minut walki. Nie chodziło o to, by kogoś pokonać, tylko żeby wytrzymać! Sempaie (zawodnicy o wyższym stopniu) tłukli aspirantów ile wlezie, kto wytrzymał kwadrans łomotu i utrzymywał się jeszcze na nogach, zdawał egzamin i mógł po egzaminie z dumą opasać biodra zielonym paskiem. Na niebieski pasek było już 20 minut walki, no, ale na czwarte kyu zdawaliśmy już wtedy, kiedy sami potrafiliśmy już dużo, także walki były już bardzo wyrównane. Od brązowych pasków wzwyż trzeba było zdawać oprócz walk i technik także testy temashiwari, czyli łamania desek. Czym wyższy miał być stopien, tym więcej dech trzeba było połamać ciosem goła ręką.
Jeśli chodzi o walkę, to ciosy i kopnięcia zadawało się pełną siłą, ile fabryka dała, ale były strefy chronione, gdzie nie można było bić. Oczywiście krocze, ale także głowa – zabronione były ciosy ręką w twarz, a kopnięcia w głowe dozwolone były tylko okrężne, tzw. mawashi. Nie można było kopnąć przeciwnika w twarz centralnie, jakimś mai – albo yoko geri, bo możnaby mu wybić zęby albo złamać nos. Łomotało się więc w korpus – po to też niezwykle ważne było posiadanie bardzo silnych mięśni brzucha. Sprawdzało się te mięsnie, każąc stać delikwentowi w pozycji sanchin daci, pozycji trójkątów, i wypuścić powietrze. Wtedy ładowało się klienta w brzuch, jak był wytrenowany, to przeżył.
Egzaminy na kolejne paski zdawaliśmy w Bytomiu u senseia Jacka Czernickiego, faceta wielkiego jak szafa, z zawodu lekarza chirurga. W ogóle, w czasach kiedy zaczynałem, posiadaczy czarnego pasa w kyokushinie można by policzyć na palcach dwóch rąk – najbardziej znany już wtedy był Leszek Drewniak z Krakowa, na którego treningu byłem tylko raz.
Bardzo ważne w kyokushinie są tak zwane low kicks, czyli kopnięcia w uda przeciwnika, aby osłabić jego nogi. Skuteczne i widowiskowe są dynamiczne, wysokie kopnięcia na głowę – dwie moje ulubione techniki, które wypracowałem sobie do stanu pewnej perfekcji (jeśli można tak powiedzieć) to było właśnie mawashi geri i ushiro mawashi geri – wygrałem dzięki nim wiele walk na różnych zawodach. Nie uzyskałem nigdy stopnia mistrzowskiego - dana. Nigdy nie czułem się aż tak dobry w karate, by zasłużyć na ten pas. Karate wymaga wielkiego poświęcenia i czasu, a ja założyłem rodzinę i siłą rzeczy miałem mniej czasu na sport niż za kawalerki.
Karatekom wpaja się, by swoje umiejętności stosowali tylko w dojo. Zdarzały się oczywiście przypadki, kiedy jeden czy drugi chcieli poszpanować na jakichś wiejskich zabawach i tłukli się z miejscowymi harpagonami, ale jeśli tylko docierało to do nas, instruktorów, mowa była krótka. Gość dostawał pierwsze i ostatnie chińskie ostrzeżenie i solidny wp…ol na treningu i jeśli taka sytuacja powtórzyła się kiedykolwiek, wylatywał z sekcji z czarnym biletem w światku karate.
Osobiście miałem w życiu dwie sytuacje, gdzie musiałem wykorzystać moje umiejętności – o pierwszej nie warto nawet opowiadać – dwóch żuli pod monopolem zaczepiło mnie o forse, gdy przechodziłem obok z żona. Odmówiłem w prostych, żołnierskich słowach, a oni zabrali się do rękoczynów. Dostał jeden z drugim po strzale w splot słoneczny z pięści, zwinęli się i tyle, a my odeszliśmy spokojnie. Druga sytuacja była o wiele poważniejsza, gdy zosatałem napadnięty w niemieckiej filii mojej firmy. Opisałem tę sytuację w notce na S24 tutaj:
https://www.salon24.pl/u/zapiskiczterdziestolatka/117751,napadniety-22-lipca-09-czyli-wiara-w-siebie
Karate kształtuje charakter, sprawia, że człowiek nie boi się przeciwności losu, że stawia im czoło. Daje wiarę w siebie, a miłym efektem ubocznym jest dobra forma fizyczna i w razie czego – umiejętność obrony siebie i innych przed agresorami. Ale to – na ostatnim miejscu…
Inne tematy w dziale Sport