aZ - agencja Zaolziańska aZ - agencja Zaolziańska
3388
BLOG

Waldemar MATLAN: "Czarna Julka" Gustawa Morcinka

aZ - agencja Zaolziańska aZ - agencja Zaolziańska Kultura Obserwuj notkę 1

"Czarna Julka" to znakomite dzieło Gustawa Morcinka opowiadające o jego dzieciństwie, albo o dzieciństwie innego dziecka ze Śląska. Żeby było ciekawiej: ze Śląska Karwińskiego, znajdującego się obecnie w granicach Czech. Jest to dzieło napisane prostym melodyjnym językiem porównywalne z przygodami Tomka Sawyera i Hucka Finna Marka Twaina.

Niestety, ta książka należy do pozycji nie wydawanych. Treść książki nie pasowała do oficjalnej linii wydawniczej władz komunistycznych, a nie pasuje i obecnie. Kiedyś, ponieważ pokazywała życie na Śląsku należącym do bratniego kraju, a z książki wynikało, że jest to polska ziemia; obecnie, dlatego, że pokazuje potworną nędzę górników w czasach austro-węgierskich, która częściowo spowodowana była zacofaniem i obskurantyzmem miejscowych arystokratów i posiadaczy kopalń popieranych przez kościół. Tym niemniej za komuny książka została wydana co najmniej dwa razy przez wydawnictwa Czytelnik i Śląsk.

Tytułowa bohaterka, Julka, jest przywódczynią bandy chłopaków. Jej ojcem był Włoch, a matką Niemka; Julka odziedziczyła po ojcu ciemna cerę, przez co ludzie brali ją za Żydówkę, ale ona wyjaśnia, że jest Talianką, albo "pierońską Polką".

Poniżej kilka fragmentów z książki. Pierwszy mówi o tym, co się stało, kiedy matka kazała Gustlikowi nauczyć się czytać i przeczytać historię zamieszczoną na ostatniej stronie elementarza:

Przeczytałem więc tę przedziwną historię, której zakończenia nie rozumiałem, a matka tak mi rzekła:
 - Włóż sobie, synku, elementarz na noc pod zegłówek, a może ten orzeł, który jest na pierwszej stronnicy, wypluje ci spod ogona szóstkę, w nagrodę za to, że już umiesz czytać.
 Chryste Boże, szóstkę!
 Szóstka znaczyła tyle, co dziesięć grejcarów, czyli dwadzieścia halerzy. Za dziesięć grejcarów można było kupić całe królestwo. A więc rogalik za dwa grejcary, kęs babskiego dżystu także za dwa grejcary, gwizdek z lukru za grejcar, piernikowe serce za trzy grejcary i jednego moskalika z cebulą za dwa grejcary. Razem szóstka.
 Włożyłem elementarz pod zegłówek i zasnąłem, śniąc o rogaliku, który jadłem tylko raz na rok, gdy matka wróciła z dorocznego jarmarku we Frysztacie, śniłem o rusach, czyli o moskalikach, o świętojańskim chlebie bez robaków, o słodkim drzewie, o wielu dobrych rzeczach.
 Gdy się rano zbudziłem, wydobyłem elementarz spod zegłówka, otworzyłem na tytułowej stronie i o dziwo! - austriacki orzeł wypluł przez noc prawdziwą szóstkę spod ogona!... Strasznie kochany orzeł!
(str. 29)

 Drugi fragment także mówi o biedzie.

 Zanim ruszyliśmy, rozleniwieni słońcem, wilgotnym zapachem zboża i trawy, urzeczeni przestrzenią, zaczęliśmy się zastanawiać, jak też może być w tym niebie. A więc czy Pan Bóg ma istotnie długą siwą brodę, czy nas nie wygna z nieba, czy zobaczymy tam świętych, czy będą tam anieli. Potem, czy anieli się żenią lub wychodzą za mąż i czy mają dzieci, a jeżeli mają dzieci, czy je przynosi gruba Brzóskula ze Starej Maszyny. Potem jeszcze zastanawialiśmy się, czy w niebie są pchły i pluskwy. Chyba nie będą? Skądżeby! W niebie?
 A co jadają święci i aniołowie? Chyba chleb świętojański, żują słodkie drzewo, raczą się babskim drzystem, a na śniadanie zajadają maślane rogaliki i piją kawę Kathreinera.
(Str. 31)

Trzeci cytat udowadnia, że życie dzieci sprzed stu lat różniło się znacznie od życia dzieci współczesnych.

 Przed masztalą na ogromnym wydmuchowisku Julka znalazła świetne miejsce do zabaw. Woźnice wywozili tam trociny sypane pod konie zamiast słomy. Trociny były tańszą podściółką i było ich pod dostatkiem na tartaku przy szybie "Jana". Nasiąkały moczem końskim, a wywiezione na wydmuchowisko zaparzały się i w dni chłodne stale dymiły parą. Julka umyśliła więc, że w nawozie zrobimy dziury tak głębokie, by usiadłszy można się w nich było zagrzebać aż po ramiona.
 Pomysł był doskonały.
 Wygrzebaliśmy jamy, usiedliśmy, zasypaliśmy się nawozem i było nam bardzo przyjemnie. Nawóz grzał mocno, a że nam z oczu ciekły łzy, to nic. Najważniejsze, że można było grzać się do woli i opowiadać sobie o wszystkim aż do zmroku.
 Julka siedziała w środku naszego koła.
(str. 42-34)
 
Na Zaolziu żyli przedstawiciele wielu narodów. Oto jak ich postaci rysuje autor:

 "Polokomi" nazywano tę biedotę, która przyłaziła na Śląsk od Żywca i Wadowic. Mówiła śmiesznie po polsku i chciała pracować w kopalni za bochenek chleba.
 - Panocku, za bochenek chleba bydym pracować! - skamlali przed zawiadowcą kopalni. Gdy zobaczyli nadchodzącego sztygara lub inżyniera, a nawet zwykłego pisarczyka z biura, kłaniali się nisko, prawie do pasa, trzymali pokornie czapki w garści, patrzyli jakimś obmierzłym, psim wzrokiem uległym i drapali się, bo mieli wszy. Do kopalni zjeżdżali wystraszeni, modlący się głośno, a gdy się gniewali, sypali cholerami i psią krwią. Oswojeni w końcu z kopalnią, byli istotnie gotowi pracować za bochenek chleba, co gniewało naszych górników, którzy chcieli pracować za bochenek chleba, połeć słoniny, nowe buty, zegarek i furę węgla. A ponieważ panowie twierdzili, że nie mogą dać naszym górnikom tak wiele, przeto powstawały strajki, podczas których tamci "Polocy" stawali się łamistrajkami, za co miewali często połamane kości i do pracy chodzili pod osłoną żandarmów. Tam zaś, gdzie były już walki między naszymi ludźmi a Czechami, gdzie inżynierowie, sztygarzy i dozorcy werbowali polskie dzieci do czeskich szkół, owi "Polocy", przezywani pogardliwie pyrcokami albo przeskoczkami, wypisywali swoje dzieci z polskich szkół i wysyłali do czeskich. Za to czeski sztygar pozwalał im lepiej zarabiać, już na półtora bochenka chleba. Działo się to w takich Radwanicach, Porębie, Pietwałdzie, Polskiej Ostrawie i Przywozie.
 Gdy zaś były wybory do rad gminnych, głosowali na czeskich kandydatów, gdyż znowu łakomili się na lepszy zarobek w kopalni.
 I stąd powstało porzekadło, przejęte przez jakiegoś "Poloka": "Panie śtajger, przebocom... A kiero stranka wyhrala? Nasa cy polsko?"
 - Chromskie Poloki! - klęli nasi górnicy, mając ich w głębokiej pogardzie.
 To byli więc pogardzani "Polocy", Pan Pludrzyński zaś był Polakiem.
 - A my? - zapytałem raz Julkę, gdyśmy grzali się całą bandą w pieczarze na hałdzie i omawiali tę sprawę.
 - My jesteśmy polskimi Ślązakami! - rzekła Julka twardo i hardo.
 - Tyś przecież Talianka! - ośmieliłem się zaprotestować.
 - Psińco! Polską Ślązaczką jestem, i zbyte! A jeżeli ci się coś nie podoba, to gichnę cię w gryzok, aż ci zęby zadkiem wylecą! - zaperzyła się groźnie. A potem jeszcze dodała: - Ze mnie jest pół Talianki po ojcu, pół Niemki po matce, a w całości to jestem polską Ślązaczką! Wiesz?
(str. 88-89)

Jak wiemy na Śląsku było dużo Niemców:

 Pan Wallek twierdził, że jest Niemcem, palił fajkę, na której był wymalowany rumiany cesarz Wilhelm II, podobny do tego z obrazu na ścianie, i klął po niemiecku. Poza tym był człowiekiem ordynarnym i grubianinem.
 Baby kupowały u niego po sztwiertce owięziny, co musiało wystarczyć dla wszystkich domowników. Kosztowała siedem grejcarów. Chodziło o to, by Wallek nie dokładał zbyt dużo kości.
 - Panie Wallek, dają mi z kity bez kości! - prosiła jedna i druga kobieta.
 Wallek w ukrwawionym, brudnym fartuchu, który był kiedyś białym fartuchem, z toporem w dłoni lub ze srogim nożem, parskał wtedy gniewem i ciskał:
 - Z kity! Z kity! Chyba z dupy udrę i dóm wóm!
 A potem dodawał:
 - Jeśli się wóm nie podobo, to możecie se iść do dupy!
 Był on jedynym rzeźnikiem na całą kolonię, przeto kobiety przyjmowały jego grubiańskie uwagi z pokorą i milczały.
(str. 105)

 I jeszcze trochę o Czechach, Włochach i Polokach.

 Poczęliśmy nienawidzić Zdenki, gdyż gardziła nami, skarżyła stale na nas, a do szkoły przyjeżdżała w powozie. Ale jej powóz nie był tak piękny jak hrabiowski i nie był zaprzężony w cztery białe konie, tylko w czarnego kucyka. Na koźle siedział stangret w oberwanej marynarce, kudłaty, nie ogolony i śmigał na nas biczem, gdy próbowaliśmy się uczepić powozu z tyłu.
 To wszystko wystarczyło, by głupia Zdenka patrzyła na nas z góry i uważała nas za hołotę. Jej ojciec był bogatym przedsiębiorcą robót ziemnych w Karwinie, zbijał reńszczoki i dukaty, dorabiając się nie byle jakiej fortuny na robotniczej biedocie, na zbieraninie z całej monarchii, obdartej, brudnej, kudłatej, zapijaczonej i zawszonej. Nazywaliśmy ich barabami albo Zlatnikowymi ditkami. Niektórzy górnicy nazywali ich jeszcze pogardliwie kocyndrami lub chacharami. Mieszkali oni w baraku, stołowali się w kantynie, którą zarządzała żona Zlatnika. Zarabiali mało, a Zlatnik, tęgi mężczyzna, chodził z lagą między nimi i popędzał ich biciem podczas pracy. Co zarobili u Zlatnika, przejedli i przepili na kredyt u Zlatnika.
 Konkurentem Zlatnika był Akile Dalpas, Włoch o jednym oku, drugie miał zakryte bielmem, o gębie buldoga, o szerokich barach. I on dorabiał się majątku i willi w taki sam sposób jak Zlatnik. Z tą tylko różnicą, że Zlatnik dorabiał się skutecznie dukatów, Akile Dalpas zaś dukaty przepijał i przefrymarczał w karty, a dorabiał się tylko dzieci, które miewał z byle głupią dziewczyną lecącą na łatwy zarobek.
(str. 155 - 156)

 Na Śląsku ostrawsko-karwińskim nie mogło zabraknąć Cyganów.

 Już widzieliśmy wieżę piastowską w Cieszynie, zębatą, szczerbatą, już widzieliśmy powiewającą na niej wielką żółtą chorągiew z czarnym dwugłowym orłem austriackim, już dochodziliśmy do Podobory, gdy drogę zastąpiła nam banda Cyganów, kierdel rozczochranych Cyganek i zgraja usmarkanych, brudnych Cyganiąt. Wszyscy jęli się dopytywać, dokąd idziemy, a po co tam idziemy, a czy mamy dla nich jaki zbędny grejcar, a że nam powróżą, a czy nie wiemy o jakiej zakopanej zdechłej świni... Szwargotali śmiesznie i zerkali łakomie na nasze buty, przewieszone na patyku przez ramię. Widać mieli jakieś niecne zamiary i dlatego Waniek wydobył z kieszeni swoje szewskie szydło i trzymał je w pogotowiu. Cyganie najbardziej dobierali się do Julki. Robiło to wrażenie, że uważają ją za swoją, za Cyganichę zbiegłą z ich obozu. Julka jednak naklęła im szpetnie po włosku od różnych "porco", a gdy w końcu jeden z Cyganów sięgnął po je trzewiki na patyku, Julka odwinęła się i trzasnęła go we wredną złodziejską gębę. (str. 169)

 A oto Austriacy:

 Na cmentarzu poszliśmy za Lizakiem pod zbiorowy grób tamtych stu dwunastu górników. Na środku stał zwykły krzyż z piaskowca, a pod krzyżem czerniła się metalowa tablica z polskim napisem: KU ŻAŁOBNEJ PAMIĘCI SWOIM GÓRNIKOM, OFIAROM NIESZCZĘŚCIA W DNIU 14 CZERWCA 1894, POŚWIĘCIŁ HENRYK HRABIA LARISCH-MONNICH. NIECH BÓG DA WIECZNY SPOCZYNEK I WIECZNE ŚWIATŁO NIECHAJ IM ŚWIECI.
 To wszystko.
 - Zwykły kamienny krzyż - mruczał oburzony Waniek. - A w zamkowym ogrodzie we Frysztacie postawił psu marmurowy pomnik.
(str. 188)

Skoro doszliśmy do cmentarza, to jeszcze jedna opowieść cmentarna. Jeden z przyjaciół Julki i Gustlika, Waniek, uciekł z domu poprawczego i zamarzł na mrozie. Waniek pochodził z rodziny, która obecnie nazwalibyśmy patologiczną. Ojciec pił wódkę i bił matkę, Waniek stawał w jej obronie dzierżąc w ręce szydło. Pogrzeb Wańka stał się okazją do zamanifestowania solidarności z biednymi Ślązakami. Oto fragment książki:

 Obszczekała nas niemiecka ciotka cieszyńska, osławiona "Silesia". Dla niej ten ponury wypadek był niezbitym dowodem, że młodzież śląska, zwłaszcza w Karwinie, dziczeje coraz bardziej, że brak jej odpowiednich szkół, że polskie szkoły nie potrafią należycie wychowywać, że wódka, rozpusta, kradzieże, ucieczki z "Erziehungsanstalt", włóczęgostwo są wśród niej codziennym zjawiskiem. Śmierć zaś tamtego bezdomnego chłopca pod karwińską hałdą jest dowodem, że jedynie niemiecka szkoła może ustrzec przed tego rodzaju demoralizacją.(str. 249)

Przypominam, że prasa polska jest obecnie już prawie w całości w rękach niemieckich, a jakie są polskie szkoły każdy widzi.

(Waldemar Matlan)

http://www.wmatlan.else.com.pl/czarnag.htm
 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura