W ostatnich miesiącach nie mam ochoty komentować polskiej polityki. W zasadzie polityka zobojętniała na fakty. Istnieją narracje. Narracje mają generować emocje. Emocje negatywne. Sprzyjające wywołaniu, utrzymaniu i zaostrzeniu konfliktu. Pogłębianiu okopów i wojnie pozycyjnej. Wygrywają nieliczni a przegrywa większość.
Na szczęście rzeczywistość dalej istnieje. Matematyka dalej istnieje. Fizyka także. Logiczne związki przyczynowe też. Nadal actions speak louder than words. Uodpornione na narracje czekają na swój czas. Bo przecież każdy piłujący gałąź na której siedzi musi w końcu spaść. Tak długo jak pracuje się na sukces - tak samo długo pracuje się na klęskę. Losy I Rzeczpospolitej dowodzą, że czasem nawet bardzo długo. Czasem wręcz aż za długo bezkarnie, co prowadzi do pogłębiania się stanu beznadziejnego do stanu już kompletnie beznadziejnego. Podobnie rzecz się miała z PRL. To był ustrój skazany klęskę (bo takie jest niezmienne DNA podobnych ustrojów), ale musiał tę klęskę wypracować na grzbietach obywateli.
To, co jest pewne i to, co się liczy - to konsekwencje. Wprawdzie można toczyć niekończący się spór o przyczyny skutków - ale skutki są rzeczywiste. Skutki można ignorować. Ale kiedyś następuje upadek z gałęzi. Lepiej zapobiegać niż leczyć, ale któż by uwierzył, że to właśnie on a nie jego sąsiad potrzebuje lekarza :)? Niezrozumienie rzeczywistości w jakiej się funkcjonuje przynosi rozczarowania. Ot, mały przykład ze świata sportu. Polska drużyna piłkarska na Mistrzostwach Europy 2024. Ileż goryczy i rozczarowania oraz pomstowania na piłkarzy! :) A przecież wystarczyłaby krótka analiza liczby Polaków grających w 10 wiodących klubach w każdej z 5 czołowych lig Europy, aby mieć pewność, że niczego poza klęską nie możemy się spodziewać. Sport wcale nie jest romantyczny. Przynajmniej co do zasady. Wygrywają lepsi.
Konsekwencje, konsekwencje. Od czasu do czasu, raz głośniej, raz ciszej przebija się do opinii publicznej informacja, że jest / będzie / zbliża się kryzys demograficzny. Co do zasady przechodzimy nad tym ze spokojem do porządku dziennego. Czyż przecież nie jest jeszcze tak, jakby żadnego kryzysu nie było? Czym zatem się martwić? Kryzys demograficzny jednak wywoła konsekwencje. Aby utrzymać obecny poziom życia będziemy zapewne pracować dłużej. Ale nie ma tak długiego ludzkiego życia, aby zabezpieczyło to nas, na dłuższą metę, przed skutkami kryzysu :). Po śmierci nie da się wydłużyć wieku emerytalnego. Szkoda :). Aby utrzymać rosnący udział ludzi starych koszty ich emerytur będą ponosić młodzi i będą one coraz większe. Aby utrzymać obecny model gospodarki, oparty na konsumpcji, będziemy musieli sprowadzać pracowników z innych części świata. Jeżeli nie będziemy tego robić gospodarka zacznie się zwijać. Im mniejsza bowiem populacja w gospodarce konsumpcyjnej - tym mniej staje atrakcyjna dla inwestorów. Sprowadzając imigrantów zarobkowych rozpoczniemy przebudowę mapy demograficznej. Bez sensu byłoby teraz oceniać czy będzie to zmiana na lepsze czy gorsze. Po prostu to już będzie zupełnie inny kraj. Można jedynie przypuszczać, bazując na doświadczeniach innych krajów, że integracji lub asymilacji na wielką skalę nie będzie. Jeżeli kryzys demograficzny będzie się pogłębiał, kto inny będzie sprawował władzę nad obecnym terytorium. Przejęcie jej zaś będzie raczej pokojowe - bo w gruncie rzeczy starcy i staruszki to słaby materiał na wojowników. Może i duch będzie ochoczy, ale ciało słabe. W dziejach świata to nie będzie szczególne wydarzenie. Świat już to widział. Wiele razy. Świat człowieka ciągle zmienia się i przemija. Gdzież są niegdysiejsze śniegi? Gdzie jest chwała rzymskiego imperium? Przetrwać mogą kultury pełne energii, pasji i wiary, że ich przetrwanie ma jakiś sens i cel.
Czy opisałem wszystkie możliwe konsekwencje kryzysu demograficznego? Nie. Nie było to zresztą moim celem. Bardziej zależało mi przekazaniu, że liczą się jedynie konsekwencje a wymieranie narodu ma po prostu swoje własne. Nie chodzi mi kreślenie jakiegoś apokaliptycznego scenariusza. Ani o wzbudzanie strachu. Po prostu jeszcze jakiejś części z nas w przyszłości przyjdzie się z tym mierzyć. Czy jesteśmy już w punkcie bez powrotu? Gdy nic się nie zmieni - tak, do tego punktu konsekwentnie zmierzamy. Jeżeli miałbym się pokusić o autorską tezę na temat przyczyny kryzysu demograficznego ująłbym rzecz tak: to efekt kryzysu kulturowego. Procesy antagonizujące kobiety i mężczyzn, procesy rozmywające tożsamość płci, procesy deprecjonujące męskość i kobiecość, procesy przedstawiające rodzinę jako miejsce wiecznej opresji, procesy promujące kulturę negatywnie nastawioną do małżeństwa, procesy zachwalające kulturę braku poświecenia (bo czyż posiadanie dziecka nie jest wyrzeczeniem się wygodnego, pozbawionego dodatkowych obowiązków życia?) - te procesy są już tak zaawansowane i zmasowane, że zmieniły mentalność wielu osób. Traktuję to bardziej jako fakt niż ocenę. A fakty mają to do siebie, że wywołują skutki. Być może wyzwolimy się od rodziny, małżeństwa, dzieci i będzie to ostateczne wyzwolenie :).
Konsekwencji nie lubimy. Może zanadto jesteśmy romantyczni w najgorszym znaczeniu tego słowa? Czucie i wiara niż szkiełko i oko. Nie lubimy też szczególnie zastanawiać się na związkami przyczynowymi. Nie lubimy tego tak bardzo, że wciąż bywamy zaskoczeni, że 2 + 2 nadal równa się 4. W naszej rzeczywistości gospodarczej, aby mógł rosnąć poziom zamożności gospodarka musi stale się rozwijać. Jest w tym jakieś niewątpliwe szaleństwo, ale ma co ronić nad nim łez. Jest i już. Za twórcą Alicji w Krainie Czarów można z przekonaniem powtórzyć, że jeżeli chcesz być gdzie indziej musisz biec dwa razy szybciej i wciąż inną drogą. Ale fundujemy sobie najbardziej antyrozwojowy rząd (nie piszę, jakie inwestycje zaorał, bo rzecz to powszechnie znana), który biegnie dwa razy wolnej po tych samych wybojach po jakich już biegł wcześniej. Czy będzie to mieć jakieś konsekwencje w przyszłości? :) Pytanie na pozór retoryczne, ale wokół mnie żyje mnóstwo osób, które wierzą, że żadnych konsekwencji nie będzie. Takie to romantyczne natury. Mamy jednak to szczęście, że rzeczywistość istnieje i wciąż jest gotowa nam przypominać o sobie solidnym kopniakiem. A na rzeczywistość nadal trudno jest się uodpornić.
Na tym kończę swoje rozważania. Liczą się tylko konsekwencje. Nawet narracje ignorujące fakty też mają konsekwencje. Także narracja politycznej poprawności, która nieudolnie i niepotrzebnie zastąpiła stare, dobre wychowanie. Zapewne oburzą się na tę konsekwencję współcześni krzykliwi antyfaszyści, ale jakież ma to praktyczne znaczenie? Koniec końców faszystą czy komunistą jest jedynie ten, który chciałby wszystkich myślących inaczej niż on zmusić do milczenia i posłuszeństwa. Cóż za autorytarne pragnienie!
Inne tematy w dziale Społeczeństwo