Czy ludzie bardziej wolą zachować swój styl życia aniżeli być przedmiotem eksperymentalnej inżynierii społecznej? Czy sprawy osób nienormatywnych seksualnie stanowiących mniejszość we wszystkich społeczeństwach mają wyznaczać główne nurty i trendy debaty publicznej? Kogo, ale tak szczerze, realnie obchodzą cierpienia prześladowanych brakiem afirmacji seksualnych Werterów, cierpienia o jakich Werterzy chcą, niczym heroldowie w dawniejszych czasach, rozgłaszać o wszem i wobec? Rozgłaszać nawet, gdy nikt już nie chce słuchać. Czy problemy mniejszości są bardziej ważne od problemów większości? ("Tylko inteligent może w coś takiego uwierzyć – żaden zwykły człowiek nie mógłby być takim durniem"* :)). Czy tubylcy powinni się przejmować bardziej obcymi niż samymi sobą? Czy mają otworzyć swoje terytorium i ponosić koszty i to nie tylko finansowe, niechcianej imigracji tylko dlatego, że tak nakazuje abstrakcyjna europejska solidarność? Ostatecznie imigranci będą żyć w otoczeniu przeciętnych tubylców a nie pomiędzy tymi, którzy są wprawdzie szlachetni w słowach ociekających lukrem, ale - ze skromności chyba - powstrzymują się od czynów zaś ich drzwi pozostają zamknięte. Dlaczego pieniędzmi podatników lepiej miałaby zarządzać grupa europejskich biurokratów aniżeli własny rząd? Dlaczego dążenie do homogeniczności kulturowej miałoby być lepsze aniżeli zachowanie własnej kultury? Dlaczego własną kulturę lepiej byłoby uznać za folklor i raczej przedmiot wstydu aniżeli dumy? Z jakiego powodu gospodarka złapana w sieć nadmiernych regulacji prawnych i administracyjnych miałaby być bardziej efektywna konkurencyjnie aniżeli gospodarka regulowana w takim stopniu w jakim granice wyznacza zdrowy rozsądek i wiara we moralność własnych obywateli? Dlaczego, odwołując się do polskiego przykładu więcej ma być warta wyabstrahowana z jakiegokolwiek kontekstu rzeczywistości praworządność od sprawnego systemu wymiaru sprawiedliwości? Wymiaru którego system immunologiczny traktuje jako ciało obce osoby absolutnie niegodne do powierzenia im władzy sądzenia? Człowiek nieuczciwy nie może być chroniony bardziej niż uczciwy. Dlaczego instytucje takie jak choćby TSUE, które metoda faktów dokonanych tworzą z powietrza nowe prawo i nowe kompetencje, które nigdy nie zostały przyznane miałby być lepsze od własnego krajowego sądu? Tu drobna dygresja: bardzo wielu powtarza i to ogromnym przekonaniem, że istnieje zasada pierwszeństwa prawa unijnego nad prawem krajowym. Ale gdy poprosić kogokolwiek o wskazanie w jakim traktacie ta zasada została zapisana to nikt nie umie wskazać stosownego przepisu. Nie umie, gdyż takiego przepisu nie ma. Nie ma, gdyż żadne z państw członkowskich na to się nie zgodziło. Tak jednak w przyszłości twierdził ETS a teraz twierdzi TSUE, ale to jest tylko orzecznictwo a nie ogólnie obowiązująca norma prawna. Dlaczego należałoby szanować taką uzurpację i brać ją za praworządność? Tego rodzaju zamordyzm prawny jest jedną pierwszych rzeczy, jaką chce zablokować rząd w Wielkiej Brytanii poprzez przyznanie nie tylko tylko Sądowi Najwyższemu, lecz także sądom niższej instancji prawo do uchylania orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE. Dlaczego wreszcie ci, którzy nigdy nie zgodzili się federację i konsekwencje z niej wynikające mają stać się nagle krajem związkowym?
Nie wiem czy takie lub podobne pytania towarzyszyły przed Brexitem obywatelom Wielkiej Brytanii. Stąd też nie udzielając na nie odpowiedzi pozwalam sobie przytoczyć w całości publikację internetową Dariusza Matuszaka z dnia 19.12.2019r. pt. "Niczego się nie nauczyli, nic nie zrozumieli" (link do źródłowego artykułu).
___________________________________
Znowu to zrobili. Znowu wsadzili drut w kontakt i są zdziwieni, że ich pokopało. Politycy, eksperci, członkowie think tanków z minami smutnych mopsów zaludnili studia telewizyjne i próbują wyjaśniać dlaczego po raz tysięczny nie mieli racji i dlaczego Partia Konserwatywna odniosła tak wielkie zwycięstwo w brytyjskich wyborach. Można do znudzenia powtarzać opinię Talleyranda o Bourbonach, którzy po klęsce Napoleona ponownie zasiedli na tronie Francji: niczego się nie nauczyli, nic nie zrozumieli. Podobnie owi eksperci próbujący objaśniać świat i wieść ciemny lud ku postępowi.
Jeszcze na kilka dni przed wyborami wmawiano, że niewielka sondażowa przewaga Konserwatystów nad Lejburzystami maleje. Tydzień temu znawcy zastygli w stuporze: Partia Pracy uzyskała najgorszy wynik od 84 lat, a Torysi mają w Parlamencie przewagę taką jak za czasów Margaret Thatcher. Partia Pracy straciła mandaty nawet w okręgach, w których zawsze wygrywała – na północy Anglii, czy w Walii, tam gdzie kiedyś biło przemysłowe serce Zjednoczonego Królestwa. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że najważniejszym tematem wyborów był Brexit. To z powodu paraliżu w Izbie Gmin, gdy deputowani ani nie byli w stanie przyjąć kontraktu rozwodowego wynegocjowanego z Unią przez rząd Johnsona, ani nie chcieli zgodzić się na Brexit bez umowy, rozpisano przedterminowe wybory. Teraz Boris Johnson ma taką przewagę, że wyjście z Unii 31 stycznia jest praktycznie przesądzone.
Ale nie, wciąż słyszymy, że jednak nie, że być może będzie drugie referendum, że opinia publiczna została wprowadzona w błąd, że to Corbyn, szef Partii Pracy, człowiek o charyzmie i mentalności emerytowanego działacza młodzieżówki zawinił, więc gdyby był inny lider to ho ho dopiero by wygrali i żadnego Brexitu by nie było.
Jedyna składna analiza przyczyn klęski lewicy na jaką natrafiłem pochodzi od Paula Embery, strażaka i związkowca, który zawsze głosował na Partię Pracy. Żaden z ekspertów, dziennikarzy nie potrafił powiedzieć nic nowego. W kółko te same komunały o tym jak to Brexit dzieli Brytyjczyków i jakie nieszczęścia spadną na Albion, gdy do niego dojdzie. W samym stwierdzeniu, że Brexit dzieli zawarte są fałsz i manipulacja. Bo według tych ekspertów jedność powinna polegać tylko na tym, że wszyscy staną się adoratorami Unii. A może powinno być odwrotnie: wy postępowi eurokraci zgódźcie się wreszcie na Brexit i stanie się jedność. To nie Brexit dzieli Brytyjczyków, tylko członkostwo w Unii.
Opinia owego strażaka Embery jest o tyle cenna, że już niedługo będzie odnosić się do niemal każdego kraju unijnego, czy Stanów Zjednoczonych i nie tylko do tradycyjnych partii lewicy, ale do wszystkich ugrupowań mainstreamu. Oto obszerne fragmenty.
„Wynik nie był niespodzianką dla nikogo kto był uważny i nie był zaślepiony ideologią i fanatyzmem” – pisze Embery. „Niektórzy z nas od dawna ostrzegali, że partia coraz bardziej oddala się od wyborców z klasy pracujących, z małych postindustrialnych miasteczek Wielkiej Brytanii. Ale waliliśmy głową w mur. Liberałowie (inaczej niż w Polsce określenie to dotyczy liberałów w sferze kulturowej, obyczajowej, czy społecznej, a nie zwolenników wolnego rynku), którzy teraz dominują w partii nie słuchali nas. Myśleli, że wystarczy ciągłe wbijanie do głowy opowieści o nierównościach ekonomicznych, by Partia Pracy wygrała. Srodze się przeliczyli. Nie zrozumieli, że wyborcy z klasy pracującej chcą czegoś więcej niż bezpieczeństwa ekonomicznego, chcą bezpieczeństwa kulturowego. Chcą by politycy szanowali ich styl życia, ich poczucie przynależności i świadomość własnego miejsca, By zajmowali się kwestiami takimi jak praca, rodzina, społeczność, a nie jakimiś mglistymi pojęciami jak „różnorodność”, „równość” i „inkluzywność”. Lejburzyści przez wyznawanie dogmatów o mniejszościach, wychwalanie polityki otwartych granic, nadawali na zupełnie innych falach niż brytyjska prowincja, bez której zwyczajnie nie mogą zdobyć władzy. Na koniec lejburzyści przegrali wojnę kulturową, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że ją toczą. Jeszcze zanim przyszedł Corbyn partia zaczęła forsować program miejskiej, liberalnej klasy średniej, a nie dawnej klasy pracującej z serca kraju.
Brexit dawał szansę, by partia znów połączyła się ze swą tradycyjną bazą i pokazała wyborcom z klasy pracującej, że rozumie ich priorytety i stoi po ich stronie. Ale oblała egzamin woląc schlebiać swym członkom, zamiast odwołać do tych, których głosów potrzebowała. Jej decyzja, by wspierać drugie referendum okazała się wyborczym samobójstwem. Milionom rozczarowanych z głębi kraju nie dało się wysłać czytelniejszego sygnału, że partia nie reprezentuje ich i nie szanuje ich demokratycznych wyborów.
Co teraz? Partia Pracy musi jakoś przywołać swego tradycyjnego ducha, który przemawiał do patriotycznych uczuć, poczucia wspólnoty i dać im schronienie. Musi odnaleźć równowagę, która połączy żądania sprawiedliwości ekonomicznej i kulturowej stabilizacji. Musi poruszyć niebo i ziemię, by dotrzeć do wyborców w brytyjskich postindustrialnych i przybrzeżnych miastach, którzy osłupiali patrzyli jak ich wspólnoty poddane były drastycznym zmianom ekonomicznym i kulturowym i czuli jak lejburzyści są obojętni na ich ciężki los. Musi na nowo pobudzić politykę jednoczenia się wokół wspólnych wartości i wspólnych więzów kulturowych.
By to osiągnąć Partia Pracy musi przestać traktować członków tradycyjnej klasy pracującej protekcjonalnie tak, jakby byli jakimiś zawstydzającymi, podstarzałymi krewnymi. Musi nauczyć się szanować na przykład tych, którzy byli za Brexitem, sprzeciwiają się masowej imigracji, chcą zobaczyć twardy i efektywny wymiar sprawiedliwości, czują dumę z bycia Brytyjczykami, wspierają umacnianie rodziny jako podstawy społeczeństwa. Wolą, by system opieki oparty był o zasadę wzajemności – coś za coś, zamiast być powszechnym przywilejem, czy uprawnieniem i wierzą w państwo narodowe. Którzy nie mają obsesji na tle multikulturalizmu, praw osób zmiennopłciowych…. A teraz wielu partyjnych działaczy patrzy na tych wyborców jak by byli przedstawicielami jakiegoś innego gatunku. Ceną były miliony straconych głosów.
Istnieje niebezpieczeństwo, że niektórzy uznają katastrofalną porażkę wyborczą za jakiś mandat, by wrócić do Blairyzmu (od nazwiska byłego premiera i lidera Partii Pracy Tony Blaira). To elity Blaira (”Blairelite”) przyjęły globalizm i liberalny kosmopolityzm z ich destrukcyjnymi konsekwencjami dla społeczności klasy pracującej… Bardzo niewielu w naszym kraju chce powrotu do tej polityki. Partia stoi dziś na rozstajach. Ci, których strategia przywiodła do sromotnej, największej od lat 30-ych klęski, mogą nadal zanurzyć się w swych urojonych wierzeniach, że klasa pracująca wesprze ich, jeśli tylko zdołają wstrząsnąć jej „niewłaściwą” świadomością. Ale mogą też podjąć szczerą, twardą debatę na temat tego, dlaczego wszystko poszło tak katastrofalnie źle i jak to naprawić. Jesteśmy świadkami początku fundamentalnych zmian w brytyjskiej polityce. Stare plemienne podziały kruszą się. Odpowiedź Partii Pracy zdecyduje o tym, czy pozostanie ona poważną siłą polityczną, czy zamiast tego pozostanie partią permanentnego protestu".
Czy to ostatnie zdanie przywodzi Państwu na myśl jakieś skojarzenia. Mnie tak. Różnica jest tylko taka, że PO nigdy nie deklarowała się jako partia lewicowa, ale jako ugrupowanie wolnego rynku, wspierające przedsiębiorczość, a u swych początków broniące tradycyjnych wartości. Czy dziś coś z tego zostało i czy już wystarczy tylko zamienić ów globalizm Blaira, na europejskość, by zobaczyć Platformę, jako partię permanentnego protestu?
Tuż po ogłoszeniu wyników exit poll na ulice Londynu wyszli demonstranci, którzy nie uznają wyników wyborów. Tak samo jak nie uznali referendum. Klasa polityczna i medialna zaś znów podważa sens demokracji. Świetny wynik Szkockiej Partii Narodowej ma osłodzić klęskę lejburzystów i wielkie zwycięstwo zwolenników Brexitu. Znów mówi się o referendum w Szkocji i odłączeniu się od Wielkiej Brytanii. Ponieważ Szkoci chcą w Unii pozostać, to ich referendum jest jak najbardziej słuszne i zgodne z „unijnymi normami”. To zaś dotyczące Brexitu jest już głęboko niesłuszne i populistyczne. Eurokratom nie przeszkadza nawet nacjonalizm szkockiej partii. Bo on jest nasz, „unijny”.
Brytyjskie wybory były wielkim ćwiczeniem demokracji. Rozstrzygało się bowiem nie tylko to, kto będzie rządził, czy dojdzie do Brexitu, ale też to, czy lud ma coś jeszcze do powiedzenia w sprawach fundamentalnych dla swojego kraju, Jeden z najwybitniejszych brytyjskich publicystów Pierce Morgan, który przez lata pracował także w CNN, zawsze był zwolennikiem pozostania w Unii. Jednak zawsze też uznawał, że skoro lud tak zdecydował, to Brexit musi nastąpić. Jakże to inne od tej obstrukcji, którą prowadził rząd Theresy May, Partia Pracy, deputowani w Izbie Gmin i brukselscy urzędnicy. Morgan w dniu głosowania opublikował swe zdjęcie sprzed lokalu wyborczego, gdy stoi w sportowych butach, dokładnie takich jakie często nosi Johnson. On, zwolennik pozostania w Unii zagłosował na tych, którzy chcą z niej wyjść, bo uznaje, że najwyższą wartością w całym demokratycznym procesie jest uszanowanie woli ludzi, nawet jeśli się z nią nie zgadzamy.
W analizie, którą przedstawił Embery najważniejsze są dla mnie zdania o potrzebie „kulturowego bezpieczeństwa” i poszanowania demokracji. Owo bezpieczeństwo kulturowe jest dziś na Zachodzie całkowicie lekceważone. Kilka dni temu sędzia Sądu Najwyższego USA Neil Gorsuch w trakcie wywiadu dla Fox News ośmielił się złożyć tradycyjne życzenia świąteczne: Merry Christmas, za co został zelżony nie tylko przez jakichś tam internautów, ale tez przez lewicowych/demokratycznych działaczy i media. To właśnie przejaw wojny kulturowej, o której Embery pisze. Mniejsza już o to, że ci którzy tak nawołują do tolerancji nie mają jej za grosz. Chodzi też o to kim stali się niegdysiejsi czempioni walki o sprawiedliwość społeczną. Tak jak Partia Pracy, tak i pozostałe lewicowe ugrupowania już dawno porzuciły swą wrażliwość na domniemane niesprawiedliwości ekonomiczne i troskę o ludzi pracy. Poszczególne kraje mają swą specyfikę, ale nie zmieni to faktu, że partie lewicowe stały się ugrupowaniami inżynierii społecznej. Niegdyś placem społecznej przebudowy była gospodarka, dziś jest kultura. Wystarczy rzucić okiem na polskie partie lewicy i to kogo dziś reprezentują. SLD tradycyjnie w części dawny aparat komunistyczny, ale razem z Razem, Wiosną, czy czymś tam od Nowackiej są to ugrupowania klasy urzędniczej, świata akademickiego i mediów, wolnych zawodów oraz pracowników korporacji. Czy opowieści o prawach mniejszości seksualnych, otwarciu granic, uchodźcach mają trafiać do pracowników budowlanych, kierowców ciężarówek, magazynierów, sprzątaczy, kasjerek, operatorów wózków widłowych i dźwigów, prowadzących stragany na bazarach – tych wszystkich których nawet dziś moglibyśmy nazwać klasa pracowniczą. Czy to oni mają zachwycać się tym, że ratusz warszawski odwołuje tradycyjny bożonarodzeniowy opłatek, ale za to uruchamia „tramwaj różnorodności”?
Partie oświecenia i postępu zapłacą prędzej, czy później cenę, tak jak brytyjscy lejburzyści. Nawet pogarszający się w Europie Zachodniej poziom życia, pogłębiające się rozwarstwienie nie dadzą im paliwa, bo zwyczajnie wyczerpują się już rezerwy. Nie da się więcej w Unii rozszerzać systemów opieki społecznej, hojnie podsypywać grosza kolejnym potrzebującym, czy zwykłym wyłudzaczom. Przychodzi zapłacić rachunki, tak jak we Francji, w której od roku trwają nieustające protesty społeczne. Co musi się jeszcze nad Sekwaną wydarzyć, by uznać, że wszystko tam się sypie?
Brytyjskie i europejskie elity wpadły też we własną pułapkę. Przez ponad 3 lata bombardowano Wyspiarzy przepowiadaniami o plagach jakie na nich spadną, gdy tylko dojdzie do Brexitu. Cukrzycy będą umierać, w sklepach nie będzie jedzenia, kolejki w Dover na przeprawę na kontynent będą stały po kilka dni. Już niedługo się przekonamy jak 5 gospodarka świata sobie samodzielnie radzi. Euroentuzjastom nie pozostaje nic innego jak tylko modlić się, by Wielką Brytanię dotknęła Apokalipsa. Rozpętana histeria musi gdzieś znaleźć ujście. Najgorszy scenariusz to taki, w którym Wielka Brytania sobie dobrze radzi. Mogłoby się bowiem okazać, że istnieje życie poza Unią. Jakiż demoralizujący wpływ mogłoby to wywrzeć na inne kraje. Jeszcze mogłyby sobie pomyśleć, że same mogą wyjść, albo zmienić Unię.
___________________________________
Brexit się już wydarzył. Co wydarzy się dalej czas pokaże.
UE zużywa się. Zużywa się próbując stać się super-państwem. To czy jest to dobrze czy też źle to inna sprawa. Gdy słyszę jednak o jakichś abstrakcyjnych wartościach europejskich to odczuwam i bezradność, przerażenie i rozbawienie tym jałowym pustosłowiem. Tym większe, im bardziej traktowane jest to w sposób poważny. Tym większe, gdy wartości i rzeczywistość to oddalające się antypody. Im szybciej te antypody się oddalają tym bliżej do rozpadu.
UE zużywa się próbując posiąść to do czego nie ma tytułu. W traktacie można napisać, że "Granice kompetencji Unii wyznacza zasada przyznania" i może to zupełnie nic nie znaczyć. Raczej inna zasada jest realizowana w praktyce - tyle będziemy mieć kompetencji, ile uda się nam sobie przyznać. Akcja jednak rodzi reakcję i nie da się tego uniwersalnego prawa zlikwidować. Rewolucje teoretycznie powstają nagle i niespodziewanie - jednak gdy zajrzeć głębiej za ich kulisy da się zauważyć pewną prawidłowość: przedwczoraj było źle, wczoraj było źle, co zmieniło się dziś, czemu akurat teraz. Proces kumulacji niechęci do UE nabiera prędkości.
UE zużywa się po przez biurokrację. Jak ujął to niegdyś F. Koneczny w "Państwie i Prawie" - "Biurokracja żyje i żywi się fikcjami. Na swych stołkach urzędowych jest jak głuszec po gałęziach, i podobnież „jako głuszec, gdy tokuje nic nie widzi, nic nie czuje”; traci wprost zdatność dostrzegania rzeczywistości. Urzędnik pochodzi z wydziału prawniczego, z tego wydziału prawdziwie fikcyjnego; na uniwersytet nie uczęszczał, egzaminy pozdawał ze skryptów, a potem poprzestawać musi na bezlitosnej fikcji życia, jaką jest żywot urzędnika. Załatwia sprawy, jakich nigdy nie obserwował w życiu; nie znając się na niczym, rozstrzyga o wszystkim". Tylko bowiem w umysłach biurokratycznych, pełnych wzgardy do ludzkiego rozumu i ludzkiej wolności, mogą powstawać koncepcje, że ludzie potrzebują takich instrukcji jak bezpiecznie wchodzić po drabinie, jak obsługiwać kalosze lub też potrzebują mieć pozwolenie, aby wejść na drzewo a to i tak po uprzednim odbyciu odpowiedniego szkolenia. Tylko biurokraci mogą wydawać dyrektywy regulujące odległość kaloryfera od ściany. Itd. Itd. Wszytko ujednolicić, to, co nietypowe skrócić, przyciąć i wyrównać, uregulować każdą dziedzinę życia to marzenie nie tylko biurokratów. To także marzenie dyktatorów. To, co nie jest uregulowane jest jakimś zagrożeniem.
______________
* George Orwell
Inne tematy w dziale Polityka