Od eurosceptyka do eurorealisty. Polityczna ewolucja Wojciecha Wierzejskiego i spółki
Powiem bez ogródek: w czasie czytania ostatniego tekstu Wojciecha Wierzejskiego (
Declan Ganley w niedzielę w Warszawie) ogarniało mnie postępujące zażenowanie. Nie tak dawno podobnego uczucia doświadczyłem przy wertowaniu książki z sylwetkami sędziów okresu stalinowskiego, którzy wydawali wyroki skazujące na śmierć lub długoletnie więzienie swoich byłych towarzyszy broni z czasów wojennej konspiracji. Gdy ktoś zapyta: co łączy ich z Wierzejskim? Odpowiem: pospolite zaprzaństwo. Skomplikowane? No to po kolei.
Wszyscy dobrze pamiętamy oficjalne bezkompromisowo negatywne stanowisko Ligi Polskich Rodzin najpierw wobec referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej, a później projektu jej konstytucji. Twarzą tych antyunijnych kampanii był Wojciech Wierzejski. Wciąż mam przed oczami jego płomienne wystąpienie w inowrocławskim teatrze miejskim, gdy jako poseł do Parlamentu Europejskiego w proch i pył rozbijał mrzonki euroentuzjastów przestrzegając słuchaczy przed gospodarczym i politycznym zwasalizowaniem Polski. Dziś już wcale nie jestem pewien, czy była to szczera troska o kraj, czy zwykłe polityczne paliwo.
Do tej drugiej opcji przekonuje mnie między innymi nigdy nie skrywany pęd środowisk ligowych i postligowych do europejskich synekur. Tłumaczenie jest zawsze to samo: musimy tam być, by walczyć o swoje. A przecież tajemnicą poliszynela jest to, że Parlament Europejski w niczym nie przypomina swojego nominalnego polskiego odpowiednika i pełni bardziej rolę malowanej przyzwoitki niż poważnej instytucji politycznej. Warto dodać – przyzwoitki dobrze opłacanej. W 2004 roku wielu z nas naiwnie uwierzyło, że sowite apanaże „naszych” europosłów posłużą do budowy silnych środowisk narodowo-patriotycznych. Czy wypada dać się oszukać po raz drugi tym samym ludziom? W ostatnią niedzielę Bogdan Pęk – jeden z tych, którzy po zdobyciu brukselskich posadek wypięli się na swój elektorat – znów groźnie pomrukiwał: „Żarty się skończyły!” No tak, Panie Pośle. Nieuchronnie zbliżający się kres lukratywnego kadencyjnego stołka to już wcale nie żarty. Pięć lat zbijania bąków szybko minęło i najwyższy już czas, by znów przypomnieć się wyborcom.
Pęk, Wierzejski i inni przebierający nóżkami do Brukseli, upatrują swojej szansy w osobie Declana Ganleya. Przypomnę, jak środowisko ProPolonia.pl niedawno scharakteryzowało tę postać: „jego misją nie jest budowa Europy Ojczyzn, ale naprawa Unii Europejskiej, która - jego zdaniem - jest zbyt dobra, zbyt wartościowa i cenna, jest co najmniej - najbardziej udanym procesem pokojowym w historii świata, ale i czymś o wiele więcej. Ten irlandzki polityk zdecydowanie opowiada się przeciwko suwerenności narodów i państw: ponad 80% nowych praw w każdym kraju członkowskim pochodzi z Brukseli i to mi nie przeszkadza”. Wierzejski skwapliwie przemilcza to wszystko, czego w wywiadach udzielanych w Polsce nie ukrywał nawet sam Ganley. Mało tego. Odsądza od czci i wiary tych, którzy cytują Irlandczyka: zanim jednak projekt ten został publicznie zaprezentowany, już pojawiły się zarzuty ze strony co gorliwszych zawodowych mącicieli, tych co to życie całe „poświęcili” rozwalaniu, intrygom i wzajemnemu oskarżaniu się o zdradę. I w tym właśnie Wierzejski przypomina sędziów, o których wspomniałem na samym początku. Jeszcze parę lat temu sam był przez kosmopolitycznych liberałów nazywany „mącicielem” i „intrygantem”. Dziś zadziwiająco łatwo przychodzi mu takie samo wyrokowanie o konsekwentnych przeciwnikach ograniczania suwerenności Polski. Jakże zaskakująco brzmią w ustach Wierzejskego znane skądinąd słowa: skoro Naród polski zdecydował się na integrację z Unią… A jeszcze parę lat temu polityk ten grzmiał o wielkiej machinie przedreferendalnej manipulacji!
Wierzejski łatwo operuje półprawdami: Dziś każdy eurodeputowany już jest w jakiejś europejskiej grupie politycznej (frakcji). Żadna z obecnych grup w europarlamencie nie odpowiada naszym zasadniczym interesom narodowym, ani naszemu światopoglądowi. Jeśli więc Ganley ma propozycję zbudowania nowej formacji, to jest to zrozumiałe i powinno spotkać się z naszym zainteresowaniem. Czym innym są jednak frakcje polityczne w Parlamencie Europejskim, a czym innym tzw. europartie. O tych ostatnich tak mówi unijne prawodawstwo: Partie polityczne na poziomie europejskim są ważnym czynnikiem integracji w ramach Unii. Przyczyniają się one do kształtowania świadomości europejskiej i wyrażania woli politycznej obywateli Unii (art. 191 TWE). W podmiotowym rozporządzeniu czytamy: iż partia europejska musi przestrzegać zasad, na których opiera się Unia, tj. wolności, demokracji, poszanowania praw człowieka i podstawowych wolności oraz rządów prawa. Z zapisów tych Wierzejski doskonale zdaje sobie sprawę. Nie przeszkadza mu to jednak w manipulowaniu czytelnikiem. Pisze on, że najważniejsze jest to, jakie założenia ideowo-programowe będą stały u podstaw budowania tej formacji. W świetle przytoczonych zapisów unijnych nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Podobnie rzecz się ma z finansowaniem europartii. Choć prawo UE dopuszcza ograniczone subwencje prywatne, to najważniejsze okazują się dotacje z unijnego budżetu. A kto może je otrzymać? Te partie, który przestrzegają w swoim programie i w swoich działaniach zasad, na których opiera się Unia.
Czy w kontekście powyższego powinno nas dziwić to, że ligowi i postligowi politycy ostatnio coraz częściej nazywają siebie eurorealistami? I nawet jestem im wdzięczny za to samookreślenie. Realizm w ich działaniach jest zaiste uderzający. Przypominają policjanta, który w nocy okrada mieszkania, a rankiem pojawia się, by zebrać odciski palców z miejsca zdarzenia i użalić się nad ofiarami własnego przestępstwa. Parlament Europejski to komisariat i melina w jednym. Za chwilę znów rozpisze nowy nabór. Na kolejne pięć długich lat.
Inne tematy w dziale Polityka