O śmierci Ireny Sendler pisali i mówili wszyscy dziennikarze prasy, radia, telewizji i internetu, mediów publicznych i komercyjnych, ogólnopolskich i lokalnych. Proste laurki stały się wręcz nakazem... chwili. Bohaterskie życie i zwyczajna śmierć. Dla dziennikarzy - wyćwiczony schemat. Ewa Czaczkowska z Rzeczpospolitej jako jedyna dała czytelnikom do myślenia. I pewnie nawet zielonego pojęcia nie ma, że dwa fragmenty jej tekstu mogą zaważyć na jej dalszej dziennikarskiej karierze. W artykule "Trzecia matka, która uratowała życie 2500 dzieci" tak pisała o Irenie Sendler:
Siłę charakteru pokazała już podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim, gdy protestowała przeciw gettu ławkowemu. W latach 30. pracowała w Ośrodku Opieki nad Matką i Dzieckiem, a potem w Wydziale Opieki Społecznej w Zarządzie Miasta Warszawy. Tam w Referacie Opieki nad Dzieckiem od początku wojny prowadziła działalność konspiracyjną. Dziesięcioosobową grupą kierował późniejszy pisarz Jan Dobraczyński.
I dalej:
Odtąd personalia wszystkich wyprowadzonych z getta dzieci ukrywała w butelce, którą zakopywała pod jabłonką przy ul. Lekarskiej 9 w Warszawie. Na cieniutkich bibułkach notowała ich prawdziwe nazwiska, imiona, fałszywe personalia, zaszyfrowane adresy nowych rodzin. Po wojnie listę przekazała Adolfowi Bermanowi (bratu Jakuba, wysokiego działacza partyjnego), który był przewodniczącym Centralnego Komitetu Żydów w Polsce. Berman zabrał ją do Izraela. Nie wiadomo, co się z nią stało. Sendlerowa nie chciała, by listę opublikowano w Polsce, gdyż część uratowanych dzieci nie znała swojej prawdziwej tożsamości.
Co łączy obydwa fragmenty i dlaczego czynię takie halo z ich powodu? Ano niespodziewanie uwiarygadniają stawianą przez Jana Dobraczyńskiego teorię, którą ten znany katolicki pisarz tłumaczył losy niektórych karier w PRL-u. Trudno posądzać Czaczkowską o sprzyjanie Dobraczyńskiemu. Raczej nieostrożnie wychyliła się. Czy już wie, co jest za burtą?
Inne tematy w dziale Polityka