Po wyborach jestem zdziwiony. I to wcale nie ich wynikami, ale tym, że z wielkim spokojem przyjąłem śmierć Ligi Polskich Rodzin. Śmierć, bo trudno mi uwierzyć, że znajdą się tacy, którzy podejmą próbę odbudowy tego stronnictwa. Mizeria kampanii wyborczej po raz kolejny pokazała, że Giertych nie może liczyć na zaangażowanie działaczy terenowych. Wraz ze swoją nieudaczną żółtodziobną świtą najpierw sprowadzili ich do roli kamerdynerów, a później uznali za zbędny balast. Czy dziś stać panów eksposłów na przywdzianie parcianych worków na znak zasłużonej pokuty? A jeśli tak, czy ktoś na taki gest mógłby się dziś nabrać?
Pośrednio na pytania te odpowiedział już jeden z liderów LPR oświadczając, że za katastrofalny wynik partii odpowiedzialny jest... Jarosław Kaczyński! Dał tym dowód na to, że woda sodowa nie wyparowała jeszcze z co niektórych głów i próżno łudzić się, by nastąpiło to szybko. Wszak za pasem wybory do parlamentu europejskiego niosące wizję politycznej reanimacji i dalszego życia z głową w chmurach. I wcale nie będę zdziwiony, gdy z tego samego gardła lada dzień wydobędzie się pełen entuzjazmu okrzyk: Pomożecie?
Nie oznacza to wcale, że nic już nie można zrobić. Przeciwnie. Wyzwań aż nadto. Aby im sprostać potrzebna jest prężna patriotyczna organizacja. Taka, jaką miała być Liga Polskich Rodzin. Na początek trzeba tylko zadbać o to, by zabrakło w niej miejsca dla osób skompromitowanych. Takich, jak jeden z byłych działaczy Ligi, który na pytanie, dlaczego startuje z list Samoobrony odpowiedział: Przecież skądś muszę startować! Mam nadzieję, że był to ostatni raz.
Inne tematy w dziale Polityka