Po ulicach, przeraźliwie szarych i tak samo brudnych poruszają się niemrawo przeraźliwie szare i tak samo brudne, powgniatane z każdej strony, wynalazki motoryzacyjne o sowieckiej proweniencji, zwane tu samochodami – nie wiadomo w sumie czemu. Łady, Moskwicze, Wołgi, czasem nieco nowsze Tavrje. Szare ptaki na kolejnych szarych placach, upuszczają szare bombki na bezlistne drzewa i spieszących dokądś ludzi. Jesień wita Lwów na szaro. Szare są chodniki, ludzie, psy, tramwaje, żule w bramach i witryny sklepów. Nawet te papachy, wielkie i futrzaste, też są zwykle szare. Wszystko jest cholernie szare. Kończy się dziewięćdziesiąty drugi, pierwszy rok niepodległości. Chwilę temu z hukiem poległ Sojuz, który tak jak tysiącletnia Rzesza trwać miał po kres czasu – niezależna Ukraina chyba jeszcze niespecjalnie umie w to uwierzyć. W końcu pucz moskiewski, zwany także puczem Janajewa wstrząsnął Rosją ledwie rok z groszami temu – a jeżeli coś potrząsa Rosją, w równoległy, zsynchronizowany z czasem w Moskwie dygot wpada także Ukraina. Wiele zresztą tam nie brakowało aby już w zarodku zdusić ukraińską niepodległość, młodszą raptem o trzy dni od czołgów na ulicach Moskwy. Raczkujące państwo ukraińskie zadziałało wówczas błyskawicznie, odcinając się od Kremla i wybrało własną drogę. Wszystko jednak było tymczasowe, chwiejne i niepewne. Wprawdzie pucz zakończył się porażką komunistów a tym samym symboliczną, ostateczną kraksą Związku Radzieckiego, jednak wtedy nikt nie podejrzewał, że ciemiężca właśnie pada. Nic nie zwiastowało również aby stan ten miał być trwały. Ogłoszono wprawdzie niepodległość i proklamowano niezależną Ukrainę, jednak ukraińskie parki i ulice miały na ten temat swoje własne zdanie. Spodziewano się rychłego krachu młodziutkiego państwa i powrotu do sowieckich norm i reguł. Wielu na to wręcz czekało – Ukraina w tamtym czasie była w stanie agonalnym tuż po narodzeniu. Już od końca lat osiemdziesiątych naród żył w postępującej nędzy, obstawiając targi i bazary w Polsce by zarobić chociaż parę groszy, pieniądz w gruncie rzeczy upadł aż na samo dno i nic nie wskazywało na to, że się kiedykolwiek odbuduje zaś na drogach i w urzędach zapanował najzwyklejszy reket – każdy brał łapówki, zwane tu wziatkami, łupiąc bez litości współobywateli. W tych okolicznościach powrót do ruskiego miru i porządku mógł wydawać się co najmniej atrakcyjny. Pucz moskiewski zachwiał podstawami powstającej nowej Ukrainy ale jednak jej nie zabił. W Moskwie rozbił się o chodnik na Łubiance kat Dzierżyński, rozpędzono partię a na tronie usiadł dotąd komunista a dziś demokrata Jelcyn, zastępując komunistę Gorbaczowa. Zaś kolejne lata pokazały, że rosyjska transformacja wraz z pozorem demokracji i wolności, dała Rosji biedę i potworny burdel, który już w połowie lat dziewięćdziesiątych doprowadził ją na skraj upadku. W takiej sytuacji coraz rzadziej trzeźwiejący Jelcyn miał na głowie inne rzeczy niż wyrosła mu za miedzą niepodległa Ukraina.
Teraz jednak jest dziewięćdziesiąty drugi, Ukraina zaś za wodę, elektryczność i lekarstwa płaci kuponami, które zastąpiły rubla – hrywna jeszcze się nie urodziła. Lwów już nie jest całkiem ładnym miastem na zadupiu, położonym hen, gdzieś na zachodnich krańcach Związku Radzieckiego a istotnym punktem niezależnej czyli Samostijnej Ukrainy. Dla Polaka, który miał okazję być we Lwowie w tamtym niespokojnym roku, obie definicje są kompletnym nieporozumieniem. Pierwszej, z przyczyn oczywistych, sięgających końca lat trzydziestych, nie zaakceptował. Drugą – co pokażą nadchodzące lata – z trudem, zgrzytem zębów i przekleństwem w ustach uznać będzie musiał, psiocząc jednak przy okazji na niebiesko – żółte flagi i tryzuby, których rzeczywiście wszędzie są tysiące. Teraz jednak nie ma jeszcze mowy o współpracy ponad podziałami, nie ma mowy o tzw. polityce wschodniej, zaś pojęcie wspólny rynek obejmować może co najwyżej zwykły bazar gdzieś w Przemyślu albo Tomaszowie, gdzie pod gołym niebem, solidarnie, stoi ramię w ramię Polak z Ukraińcem. Janek z Saszą, Tania z Katarzyną, Wacek z Wasilijem, który szybko zyska swojsko brzmiące miano Waśki. Przyjdzie dzień, gdy wszyscy oni wniosą wkład w budowę świadomego (i najedzonego) społeczeństwa, teraz jednak stoją i handlują od bladego świtu, zarabiając na przeżycie kolejnego dnia, tygodnia czy miesiąca. A gdy pójdą już klienci a nad bazar przyjdzie księżyc, można będzie wreszcie zjeść kanapkę czy cokolwiek i pogadać. Wacek z Waśką uśmiechają się znacząco – jeszcze tylko co najwyżej dwie godziny i wyczekiwany fajrant. Wacek na straganie poustawiał jajka, trochę warzyw i przetwory od teściowej, Waśka – pełne spektrum sowieckiego śmiecia „zdiełanego w Związku”: od Zenitów po nowiutkie gąsienice czołgu (tak przynajmniej twierdzi bo gąsienic nie ma na widoku), od maszynki do mielenia mięsa po biustonosz, o rozmiarach i urodzie a zapewne też funkcjonalności impregnowanego spadochronu. Polki tego nie kupują, nie ma przecież możliwości, by normalna babka miała tak niewiarygodnie wielkie cyce. Waśka uspokaja : nasze też nie mają bo nikt takich nie ma. Jednak spadochrony wytwarzano tylko w tym formacie a wiadomo nie od dzisiaj, że ten który musi – nie wybiera. Polskie elegantki biorą w ręce spadochrony i odchodzą zniesmaczone. To już lepiej bez stanika. Waśka dziś nie zrobił interesu, zwija zatem spadochrony, gąsienice i maszynki do mielenia mięsa i pakuje wszystko do kraciastej, wielkiej torby, w którą mógłby schować nawet trzy prosiaki. Wacek sprzedał wszystkie jajka i przetwory, na straganie pozostało tylko trochę warzyw. Strasznie żal mu Waśki ze spadochronami, które okazały się niesprzedawalne, proponuje więc by obaj się napili wódki, zakupionej za przetwory od teściowej. Zagryzają niesprzedaną marcheweczką z wackowego kramu. Nad bazarem już całkiem ciemno gdy ruszają chwiejnie każdy w swoją stronę - rano znowu się spotkają na straganach. Albo nie spotkają bo Wasilij może być już w Austrii lub przynajmniej w Czechach, Wacek zaś w Londynie. Przypominam - mamy rok dziewięćdziesiąty drugi, wszystko zmienia się w szalonym tempie. A tymczasem, na otwartych już granicach, w dalszym ciągu stoją Frankensteiny o kamiennych licach w obrzydliwie szarym umundurowaniu ozdobionym czapką, która z powodzeniem mogłaby posłużyć jako lądowisko dla helikoptera. W centrum Lwowa nadal jeszcze straszy duch Lenina, wypinając się z pomnika gdzieś w kierunku miejsca, które okupował ongiś marmurowy król Sobieski i z którego go pewnego dnia repatriowano do Warszawy, później zaś do Gdańska. Lenin już niedługo pójdzie drogą Sobieskiego, z tym, że jego „repatriacja” nie zawiedzie go z powrotem do ojczyzny lecz na śmietnik, tam gdzie jego prawowite miejsce.
Szary wówczas jest nie tylko Lwów lecz cała reszta kraju. Wkrótce będę miał okazję pobuszować w „ukraińskiej Częstochowie” - prawosławnym od stu sześćdziesięciu paru lat klasztorze i kompleksie cerkwi w Poczajowie, który Moskwa odebrała grecko-katolickim Bazylianom jako karę za listopadowy zryw i wsparcie dla Powstania roku trzydziestego i podarowała prawosławiu. Cóż, że błyszczą złotem szczyty cerkwi zwane tutaj cebulami, które widać z odległości paru kilometrów. Wszystko inne jest po brzegi zakurzone, szare i posępne - dla gówniarza, którym wtedy jestem, mało zrozumiałe i kompletnie nieprzyjazne. Nawet wychowanie w PRL-u nie przygotowało mnie na widok, który tutaj zobaczyłem. Gdy próbuję dać dolara babci pod kościołem, ta raptownie chwyta moją rękę i całuje ją z wdzięcznością – jeden dolar w tamtym czasie to cholernie dużo forsy. Szarpię ręką z przerażeniem i odchodzę zniesmaczony, w cerkwi zaś, patriarchatu moskiewskiego (inny jeszcze nie istnieje) wysłuchuję butnej mowy brodatego zakonnika o wyższości prawosławia nad innymi religiami, w szczególności zaś nad wiarą katolicką, którą wprost nazywa niebezpieczną sektą i trawiącym duszę zabobonem. Postępowe oraz wolne od trujących zabobonów jest jedynie prawosławie, naturalnie tylko moskiewskiego sznytu. Później mnich prowadzi na wycieczkę po klasztorze, podczas której zatrzymuje się co parę metrów, informując nas, że tu się objawiła Maria, tam pan Jezus, tu z kolei któryś z archaniołów. Tutaj święty Hiob zakończył żywot po czym przez kolejne wieki, wskutek cudu, nic a nic się nie rozłożył (widok nierozłożonego Hioba zarezerwowany jest dla prawosławnych i to bogobojnych, nie ma zatem siły byśmy mogli cud zobaczyć i zaświadczyć o nim), tam zaś płynie strumyk, który święta Anna Sprawiedliwa, babcia Zbawiciela, odwiedzała wieczorami gdy się chciała napić wody. Cała trasa trwa niemalże trzy godziny a ja myślę sobie, że brakuje tutaj tylko szczebla z tej drabiny, która się przyśniła Jakubowi i po której wszedł w niebiosa aby ujrzeć Pana. Ta kolizja złota, wyniosłości i zwyczajnej buty zakonników daje nieprawdopodobny kontrast z szarym, nieprzyjaznym światem za murami. Z ulgą witam nasz autokar i zabieram się za książkę – mimo ciekawości nie chcę patrzeć już na szarość, biedę i bijące w oczy niedobory tożsamości. Identycznie szary jest Tarnopol - zastawiony nie do końca zrozumiałą szachownicą bloków, pozbawiony równolegle tak zieleni jak logiki, położony jedną nogą na Podolu, drugą na Wołyniu. I sienkiewiczowski Zbaraż, przeraźliwie szary, biedny i nijaki, z dumną stertą gruzów w centrum zdemolowanego miasta. Jak wyjaśni się już wkrótce, zrujnowana bryła to pobernardyński kościół a w zasadzie jego szczątki – Bernardynów wypędzono stąd w czterdziestym piątym roku zaś świątynię zamieniono w szpital, później zaś w fabrykę, co kompletnie go dobiło. Takich zrujnowanych, zbezczeszczonych świątyń będę widział jeszcze wiele – władze Związku Radzieckiego nie patyczkowały się z religią – zabytkowe mury posłużyły za kotłownie, sale gimnastyczne, magazyny paliw i wszelkiego śmiecia, czasem nawet hodowano w nich rogate lub kwiczące bydło. Te nieliczne, które miały szczęście, zamieniono na muzea ateizmu gdzie sowieccy naukowcy, w racjonalny, naukowy sposób dowodzili czemu Boga nie ma. Jedno z najdurniejszych centrów tej bezcennej wiedzy znajdowało się we Lwowie – tam w dioramach i na planszach z napisanym maczkiem tekstem dowodzono nawet, że jakkolwiek Jezus był stuprocentowym Żydem, bez wątpienia miał korzenie w Rosji, był do tego nawet odpowiedni, naukowy diagram z przypisami. W każdym razie te kościoły i klasztory, które zamieniono na muzea ateizmu, w jakimś stopniu uniknęły dewastacji i przetrwały mało naruszone aż do końca Związku Radzieckiego. Te, do których los się nie uśmiechnął, pod sam koniec wieku dwudziestego wyglądały jak zbombardowane. Sterta gruzów, las na już nieistniejącym dachu, odrapane lub obite ściany i kolejna szarość beznadziei. Jedno z tych nielicznych, kolorowych wspomnień jakie zachowałem z tamtej młodej Ukrainy to pomarańczowy język ognia. W okolicach Winnik, na przedmieściach Lwowa, stanął w ogniu nasz autobus.
Reszta kolorowych wspomnień sprzed ćwierć wieku ma czerwony odcień, nieco zblakły i zużyty, jednak wciąż widoczny i obecny, zlewający się z rzeczywistością dookoła w jeden, dziwny i nijaki zlepek. Była to sowiecka czerwień, nieco już spłowiała ale wciąż obecna na ulicach, placach i w niejednej duszy. Były też Zenity kupowane hurtem za kopiejki wprost spod lady w drugim, trzecim albo nawet setnym rzucie, był alkohol, który lał się strumieniami w prawo oraz w lewo a na deser przed wyjazdem lwowski teatr – nie pamiętam przedstawienia, w głowie mi pozostał tylko kawior na kanapkach z bułki, nazywanej tu batonem. No i babka w hotelowym korytarzu, nieśmiertelna etażowa, która w środku nocy częstowała wszystkich bąbelkowym winem doprawionym samogonem. Może zaś po prostu samogonem z flaszki po szampanie? Wtedy obraziłem się na nicość tego miasta, tego kraju, na ich brak wyraźnej twarzy (którą przecież tylu ludzi w Polsce wspominało z rozrzewnieniem i wyłącznie w barwach ciepłej sepii), na tę wszędobylską marność, upodlenie i pijaństwo – nie to galicyjskie i rubaszne a sowieckie, aż do bólu chamskie, z mordobiciem i soczystym pawiem na chodniku. Nie dostrzegłem też ecclesia major, opiewanej w polskich mitach narodowych katedralnej dumy Lwowa, jakoś ominęły mnie zachwyty nad malarstwem polskim w słynnej przechowalni Sztuki u Borysa Woźnickiego, nie rzuciła mnie też na kolana Czarna Kamienica w rynku – stary, zaniedbany dom, pomalowany czarną farbą emulsyjną i tak właśnie się prezentujący : jako stary, zaniedbany dom, pomalowany czarną farbą emulsyjną. Został za to niesmak, kac moralny, który dręczył tygodniami i którego nie umiałem wytłumaczyć. Obiecałem sobie wtedy, że to był ostatni raz na Ukrainie. To nie było moje miejsce.
Obietnica ... Kiedy tylko nadarzyła się okazja, pojechałem oczywiście jeszcze raz, i jeszcze i kolejny. Z czasem coraz bardziej śmiałem się z samego siebie, z tych szczeniackich fochów, tej krótkowzroczności, która mi nie pozwoliła dotknąć tego kraju w sposób choć zbliżony do rzeczywistości. Zapomniałem w końcu o tym, że się kiedyś obraziłem na to młode państwo. Ono zaś w ogóle tego nie zauważyło.
/CDN/
Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka