niktt niktt
1062
BLOG

Szkoła podstawowa nr 22 w mieście Łodzi

niktt niktt Rozmaitości Obserwuj notkę 20

Oczywiście, że moja szkoła mieściła się przy ulicy Nawrot.

Wszystko w mym świecie zmieściło się na ulicy Nawrot.

Więc i szkoła również.

Szkoła podstawowa nr 22 w mieście Łodzi to trzy sypiące się oficyny.

Jedna z nich, ta najmniejsza, a właściwie nawet nie oficyna tylko stary, mały domek, była bardziej sypiąca się od tych innych.

Była sypiąca się jak najbardziej.

W zasadzie nie tyle sypiąca się, co butwiejąca i próchniejąca, bo drewniana była ona na wskroś.

W tym to próchniejącym domku, w małym domku dawnych tkaczy czy prządek, rozpocząłem mą edukację.

W sennej scenerii z piecem kaflowym w rogu, co jakiś czas napełnianym węglem przez groźnego woźnego Wielkopolana, uczyłem się potrzebnych mi liter.

Tam zacząłem składać z nich wyrazy i zdania. 

No a potem łączyłem to wszystko w jakiś w miarę sensowny związek.

Nie ma już tego domku – rozebrano go albo - co bardziej prawdopodobne - rozsypał się ze starości. Nie ma go boleśnie, tak jak boleśnie nie ma już niczego z mego łódzkiego świata.

Pozostał tylko porośnięty nie przycinaną trawą skwer.

Ale uwierzcie – w tamtym miejscu gdzie dzisiaj z takim trudem rośnie trawa, w miejscu, które wygląda jak zabliźniony zębodół, stał kiedyś drewniany, spróchniały dom tkaczy, w którym w pobliżu rozgrzanego kaflowego pieca nauczono mnie każdej litery alfabetu.

Każdej z osobna.

Co do jednej!

A zrobiła to pani Elżbieta Hajkowska,

Każdej literze poświęciła co najmniej jedną lekcję.

Pani Hajkowska była stareńka jak ów domek.

Srebrzysta jak cukierniczka, a i wewnątrz podobnie słodka.

Do szkoły szedłem z płaczem.

Przeczuwałem, że wszystko się kończy.

Gdy więc pierwszego dnia zobaczyłem mą szkołę – zaraz rozpłakałem się.

Na korytarzach i na klatkach schodowych gotowało się tam niczym w żołnierskiej stołówce. Nikt rozsądny przeniesiony z miejsca tak stabilnego jak moje mieszkanie w miejsce tak niestabilne jak szkoła podstawowa nr 22 w Łodzi nie czułby się dobrze.

Każdy czułby się paskudnie.

Każdy by płakał.

Dlatego i ja płakałem.

W szkole panował - jak powiedziałem - rozgardiasz nie do ogarnięcia.

A wyrafinowany porządek zaprowadzono jedynie na małym, wyasfaltowanym boisku, ograniczonym trzema ścianami szkolnych kamienic i wysokim murem odgradzającym je od jakiejś fabryki.
 

Przy tym murze, na początku naszej nauki posadziliśmy z innymi pierwszoklasistami dziesięć maleńkich topoli.

Do dziś zachowała się jedna.

Powyginana i pokaleczona, wysoka na kilkanaście metrów i wciąż wątła - dalej tam rośnie.

Gdy czasem jesienią odwiedzam Łódź zdarza mi się przechodzić ulicą Nawrot.

Spoglądam wtedy na nią z niepokojem, czy aby nie uschła.

Lecz nie – wciąż jeszcze trwa tam.


 

Szkolne boisko miało właściwości niezwykłe.

Gdy w zgiełku wypadaliśmy z czeluści szkoły na to niewielkie podwóreczko natychmiast, w jakiś niezrozumiały i cudowny sposób, uspakajaliśmy się i cichliśmy.

I zaczynaliśmy krążyć.

Krążyć w kółko.

Całkiem bezsensownie i beznamiętnie, w jakimś ustalonym i precyzyjnie określonym porządku.

W astronomicznym wręcz porządku.

Krążyliśmy parami, krążyliśmy samotnie lub w grupach.

Zawsze jednak zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zawsze jednostajnie, zawsze miarowo.

Drobne okruszki, małe ludziki, nieodgadnione zalążki ludzkich natur i umysłów.

Wszyscy jednakowo ubrani w granatowe mundurki z białymi kołnierzykami, wszyscy poddani podobnej fizycznej i umysłowej dyscyplinie.

A z góry, z jedynego szkolnego balkonu, czujnie nas obserwował sam kierownik szkoły podstawowej nr 22 w Łodzi.

Strzegł aby wszystko w obrotach naszych ciał odbywało się w zgodzie z zasadami dokładnie określonymi w Regulaminie chodzenia i zachowywania się podczas przerw na podwórku szkolnym.

Wpatrywał się w nasz uporządkowany ruch obrotowy, niczym astrolog w mikrokosmos.

Spoglądał na swe dzieło z zachwytem Stwórcy.

Może zastanawiał się, co by jeszcze ulepszyć w tej ujarzmionej dynamice.

Chodziliśmy zatem uporządkowani pod okiem naszego nadzorcy.

A i oto nagle, niespodziewanie, zawsze jednak zbyt wcześnie, rozlegał się przenikliwy i ostry dźwięk elektrycznego dzwonka, uruchamianego czarnym przyciskiem przez groźnego woźnego Wielkopolana.

I wszystko zamierało.

Przez cały ten czas kiedy dźwięk dzwonka wibrował w powietrzu, przez ten długi niekiedy czas, nikomu nie było wolno nawet drgnąć.

Nikt nie miał prawa poruszyć ani ręką, ani nogą.

Cichły usta w pół słowa, wzrok nieruchomiał.

Trwał bowiem ogłoszony przez woźnego Wielkopolana stan bezruchu.

Nasz kosmos zamierał.

Znieruchomiali tkwiliśmy w różnych miejscach, w różnych sytuacjach.

Wszystko stawało i nic nie miało prawa się dziać.

Bo nic nie mogło zakłócić wspaniałości znieruchomienia naszych astralnych ciał.

Funkcjonować mogły jedynie nasze umysły – bo to nie było widoczne.

Zaiste, cóż za niezwykły widok przyszło oglądać kierownikowi Różalskiemu ze szkolnego balkonu.


 

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Rozmaitości