Oczywiście, że moja szkoła mieściła się przy ulicy Nawrot.
Wszystko w mym świecie zmieściło się na ulicy Nawrot.
Więc i szkoła również.
Szkoła podstawowa nr 22 w mieście Łodzi to trzy sypiące się oficyny.
Jedna z nich, ta najmniejsza, a właściwie nawet nie oficyna tylko stary, mały domek, była bardziej sypiąca się od tych innych.
Była sypiąca się jak najbardziej.
W zasadzie nie tyle sypiąca się, co butwiejąca i próchniejąca, bo drewniana była ona na wskroś.
W tym to próchniejącym domku, w małym domku dawnych tkaczy czy prządek, rozpocząłem mą edukację.
W sennej scenerii z piecem kaflowym w rogu, co jakiś czas napełnianym węglem przez groźnego woźnego Wielkopolana, uczyłem się potrzebnych mi liter.
Tam zacząłem składać z nich wyrazy i zdania.
No a potem łączyłem to wszystko w jakiś w miarę sensowny związek.
Nie ma już tego domku – rozebrano go albo - co bardziej prawdopodobne - rozsypał się ze starości. Nie ma go boleśnie, tak jak boleśnie nie ma już niczego z mego łódzkiego świata.
Pozostał tylko porośnięty nie przycinaną trawą skwer.
Ale uwierzcie – w tamtym miejscu gdzie dzisiaj z takim trudem rośnie trawa, w miejscu, które wygląda jak zabliźniony zębodół, stał kiedyś drewniany, spróchniały dom tkaczy, w którym w pobliżu rozgrzanego kaflowego pieca nauczono mnie każdej litery alfabetu.
Każdej z osobna.
Co do jednej!
A zrobiła to pani Elżbieta Hajkowska,
Każdej literze poświęciła co najmniej jedną lekcję.
Pani Hajkowska była stareńka jak ów domek.
Srebrzysta jak cukierniczka, a i wewnątrz podobnie słodka.
Do szkoły szedłem z płaczem.
Przeczuwałem, że wszystko się kończy.
Gdy więc pierwszego dnia zobaczyłem mą szkołę – zaraz rozpłakałem się.
Na korytarzach i na klatkach schodowych gotowało się tam niczym w żołnierskiej stołówce. Nikt rozsądny przeniesiony z miejsca tak stabilnego jak moje mieszkanie w miejsce tak niestabilne jak szkoła podstawowa nr 22 w Łodzi nie czułby się dobrze.
Każdy czułby się paskudnie.
Każdy by płakał.
Dlatego i ja płakałem.
W szkole panował - jak powiedziałem - rozgardiasz nie do ogarnięcia.
A wyrafinowany porządek zaprowadzono jedynie na małym, wyasfaltowanym boisku, ograniczonym trzema ścianami szkolnych kamienic i wysokim murem odgradzającym je od jakiejś fabryki.
Przy tym murze, na początku naszej nauki posadziliśmy z innymi pierwszoklasistami dziesięć maleńkich topoli.
Do dziś zachowała się jedna.
Powyginana i pokaleczona, wysoka na kilkanaście metrów i wciąż wątła - dalej tam rośnie.
Gdy czasem jesienią odwiedzam Łódź zdarza mi się przechodzić ulicą Nawrot.
Spoglądam wtedy na nią z niepokojem, czy aby nie uschła.
Lecz nie – wciąż jeszcze trwa tam.
Szkolne boisko miało właściwości niezwykłe.
Gdy w zgiełku wypadaliśmy z czeluści szkoły na to niewielkie podwóreczko natychmiast, w jakiś niezrozumiały i cudowny sposób, uspakajaliśmy się i cichliśmy.
I zaczynaliśmy krążyć.
Krążyć w kółko.
Całkiem bezsensownie i beznamiętnie, w jakimś ustalonym i precyzyjnie określonym porządku.
W astronomicznym wręcz porządku.
Krążyliśmy parami, krążyliśmy samotnie lub w grupach.
Zawsze jednak zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zawsze jednostajnie, zawsze miarowo.
Drobne okruszki, małe ludziki, nieodgadnione zalążki ludzkich natur i umysłów.
Wszyscy jednakowo ubrani w granatowe mundurki z białymi kołnierzykami, wszyscy poddani podobnej fizycznej i umysłowej dyscyplinie.
A z góry, z jedynego szkolnego balkonu, czujnie nas obserwował sam kierownik szkoły podstawowej nr 22 w Łodzi.
Strzegł aby wszystko w obrotach naszych ciał odbywało się w zgodzie z zasadami dokładnie określonymi w Regulaminie chodzenia i zachowywania się podczas przerw na podwórku szkolnym.
Wpatrywał się w nasz uporządkowany ruch obrotowy, niczym astrolog w mikrokosmos.
Spoglądał na swe dzieło z zachwytem Stwórcy.
Może zastanawiał się, co by jeszcze ulepszyć w tej ujarzmionej dynamice.
Chodziliśmy zatem uporządkowani pod okiem naszego nadzorcy.
A i oto nagle, niespodziewanie, zawsze jednak zbyt wcześnie, rozlegał się przenikliwy i ostry dźwięk elektrycznego dzwonka, uruchamianego czarnym przyciskiem przez groźnego woźnego Wielkopolana.
I wszystko zamierało.
Przez cały ten czas kiedy dźwięk dzwonka wibrował w powietrzu, przez ten długi niekiedy czas, nikomu nie było wolno nawet drgnąć.
Nikt nie miał prawa poruszyć ani ręką, ani nogą.
Cichły usta w pół słowa, wzrok nieruchomiał.
Trwał bowiem ogłoszony przez woźnego Wielkopolana stan bezruchu.
Nasz kosmos zamierał.
Znieruchomiali tkwiliśmy w różnych miejscach, w różnych sytuacjach.
Wszystko stawało i nic nie miało prawa się dziać.
Bo nic nie mogło zakłócić wspaniałości znieruchomienia naszych astralnych ciał.
Funkcjonować mogły jedynie nasze umysły – bo to nie było widoczne.
Zaiste, cóż za niezwykły widok przyszło oglądać kierownikowi Różalskiemu ze szkolnego balkonu.
Inne tematy w dziale Rozmaitości