Chociaż sprawdzanie się jako darczyńca nie każdego interesuje jako wyczyn do ustawicznego podnoszenia sobie poprzeczki i rozmyślania nad tematem, co może być/jest najlepszym podarunkiem dla drugiego człowieka, to przynajmniej okazjonalnie, kiedy prezentami obdarowuje się wielu, wyzwala rozmyślanie nad tym, co to jest potrzeba i szczęście dla kogoś innego, niż ja. Jak dla mnie, coś pięknego, dlatego uwielbiam święta Bożego Narodzenia (i Mikołajki przy okazji), które jakimiś niezbadanymi torami przez pokolenia stały się najskuteczniejszą afirmacją do zapalania myśli o obdarowywaniu się ludzi. A gdy już sobie wyobrażam, że przedstawiciele mojego gatunku tylko to mają w głowach od razu łatwiej mi się ich lubi. Wszystkich. I cieszy mi się jakaś gęba od środka, że ludzie w porywach umieją normalnieć.
Oczywiście to poniekąd świadectwo małości mego ducha, że trzeba mi wyobrażania dobra dla zapalania się życzliwością, ale nie każdemu dane bycie olbrzymem, żeby się na równi uśmiechnąć do jakiegoś złodzieja – a weź sobie bracie/siostro, skoro ci potrzeba. Tym bardziej, że w braterstwach i rodzinnych więzach wszelkiej maści ludzie wymagają o wiele więcej wzajemnego wsparcia, niż od przechodnia na ulicy, człowieka nieznanego. No tradycja taka, żeby bliskich poznawać po uczynkach, a kogo innego mianować na bliskich, jak nie rodzinę?
Ale coś mi latają te myśli za swobodnie, a chciałam zrobić temat konkretny - czy można obdarowywać kogoś źle lub dobrze, czyli w ogóle stopniować obdarowywanie. Choćby patrząc na różne ceny, jakie można zapłacić za obmyślony prezent, odpowiedź mogłaby być twierdząca. Szczególnie, gdy chodzi o wyrzeczenia i ogałacanie siebie z jakiegoś posiadania na rzecz uczynienia daru. Albo mierząc jakąś objawianą radość, że ten się ucieszył, a tamten ani trochę, albo nawet zmartwił (jeśli wziął się za liczenie, że sam wydał więcej, czy nie o tym marzył, co dostał). Zasadniczo jednak licząc się z potrzebą obdarowywanego, że ona nie musi być tożsama/analogiczna z moimi potrzebami, choć samo przymierzenie się do identyfikacji jest jak najbardziej słuszne, bo trudno ignorować to, co samemu zna się jako głód/potrzebę. Różnice są łatwe do uwzględnienia, gdy są oczywiste, jak wiek, płeć, czy stan posiadania. Ale co z potrzebami, które się uważa za godne potępienia i chciałoby się je wyrugować, a nie do nich dostosowywać? Jakże to wszystko trudno pomierzyć do osiągnięcia pewności, że prezent jest dobry. Czy wystarcza sam fakt, że został przyjęty, czy - nie? A jeśli jest użytkowany w sposób całkiem inny, niż spodziewał się tego darczyńca? Sama pamiętam takie historie, gdy udzielający prezentu wzięli za zniewagę, to jak ich prezenty wykorzystano.
Rodzice dali dziecku bluzeczkę, a ono zaczęło ją pożyczać przyjaciółce ku ich wściekłości, że to przecież nie dla tamtego dziecka ponieśli wysiłek. Albo, gdy siostra siostrze zaczęła przesyłać swoje zbywające ubrania z zagranicy, trwało to tylko dotąd dopóki nie wylądowały jako ścierki do podług. Pamiętam też specyficzną szefową, która testowała lojalność swoich pracownic dekorowaniem ich kupowanymi przez siebie koralikami. Kto nosił jej koraliki do pracy należał do faworytów, kto nie nosił, doświadczał sekowania.
Prezent ma dziwną właściwość (ewidentnie obosieczną), skoro może być obrazą dla obdarowywanego, jak i obdarowującego. Ileż to trzeba taktu, wzajemnej znajomości i zbieżnego wartościowania, żeby jego wręczenie było uczynkiem dobrym, a nie przyczyną poróżnienia ludzi, wyniesienia jednego nad drugim. Potrafi to urastać do całej strategii i polityki dawania. Tym właśnie parają się wszelkie organizacje charytatywne i projekty społeczne starające zagospodarować potrzebę dawania, czy wręcz rozbudzić ją, gdy ktoś już dawno ją w sobie stłumił.
Bo to też dosyć specyficzny rys człowieka, że bycie darczyńcą pod prąd akceptacji społecznej i środowiska, czy rodziny, jest trudniejsze, niż w przyjętej konwencji, w ramach czegoś zorganizowanego i z poczuciem, że robi tak wielu, a przynajmniej ktokolwiek poza mną. To, że nieznanemu proszącemu odpowiadamy – nie - lub ignorujemy mijając, nie musi być tożsame z nieuznawaniem, że potrzebujący istnieją i na naszą pomoc zasługują. Generalnie może tak się dziać z braku zaufania do ludzi, czy proszący na pewno nie ma więcej od nas, gdy właśnie to jest dla nas ważne, ewentualnie z silnej potrzeby porządkowania życia społecznego, w który to porządek proszący o jałmużnę się nie wpisuje, bo kto mu kazał, kto pozwolił i dlaczego ode mnie. Podobne jak swobodne wymyślanie/wypatrywanie, komu pomocy udzielić, bo dlaczego mam to robić ja, albo kto mi to odliczy od dochodów, jeżeli zrobię to „na dziko”, jak dla potrzeby własnej itd.
Robiąc rachunek sumienia samą siebie muszę zaliczyć do wytrzymujących chaos w dawaniu tylko do pewnych granic, bo gdy ktoś mnie zaczyna nachodzić pod pretekstem oddawania długu, a zamiast oddać prosi o więcej, to wtedy odcinam się od danej osoby zabierając jej ten pretekst - darując dług. Nie mam potrzeby budowania czyjeś wiary we własną erudycję, że mnie przekabacił swoją gadką, czy jakimś urokiem osobistym, tylko dlatego, że tak mu przyjemniej, niż wierzyć we mnie, moją potrzebę pomagania. Dlatego też nie osądzam nikogo, kto na prośbę o jałmużnę nie reaguje w ogóle, bo a nuż umie zidentyfikować takie postawy instrumentalizowania, nie zauważania człowieka w darczyńcy już od jednego słowa, czy gestu. Albo, czy chciałabym jałmużną umacniać czyjeś szaleństwo? Przenigdy. A i to mi się kiedyś zdarzyło. Żebrak zaczepiających pasażerów na peronie, gdy dostał pieniądze jedynie ode mnie, zamiast podziękowania powiedział, że tylko mnie jednej nie zabije... Obłęd mający się nijak do liczenia z moimi potrzebami, czy do dobrego owocowania.
Kto daje, nie chce mieć z tego poczucia działania wbrew sobie i swoim wartościom, a poniekąd czyni tak za każdym razem, ilekroć dokonuje daru na rzecz kogoś różnego od siebie. Czyli zawsze, czy wystarczy wytropić bliźnich sobie, żeby móc się dzielić w spokoju ducha? Pojęcia nie mam, ale kiedyś przytrafiła mi się też owocodajność związana z dawaniem.
Dokonałam obdarowania jakiejś akcji artystycznej na prośbę jednego z dzieci. Nic wielkiego. Różne nieużywane, pamiątkowe instrumenty po wszystkich moich dzieciach. Jednak jednego z nich było mi jakoś żal. Paradoksalnie nie przez sentyment, że był używany, ale przeciwnie, że nigdy nie doczekał niczyjego zainteresowania. To była mała ręczna harmonia. I nie ja ją kupowałam, tylko babcia wnuczkowi. Ale upewniwszy się, że syn jej nie chce zatrzymać nawet dla swoich ewentualnych dzieci, wydałam chętnym i to. Zabrali to wszystko przeszło sto kilometrów dalej.
Na drugi dzień, szwendając się po różnych chaszczach za zielskiem dla świnek morskich, natknęłam się na nic innego jak właśnie małą ręczną harmonię. Nowszą, ładniejszą i nie wymagającą naprawy, w odróżnieniu od tej, którą dałam młodzieży na happening. Była wyrzucona w krzaki razem ze śmieciami po targu. Trudno opisać moją burzę myśli i uczuć po tym zdarzeniu, ale bez wątpienia to z niego zostało mi silne postanowienie odwagi w dawaniu.
Co mam stracić - stracę, a co ma być zachowane, będzie zachowane. Czy jest cokolwiek o co umiałabym zatroszczyć się ponad wolą boga, gdy nawet w moje poczucie straty ma lepszy wgląd, niż ja sama? Nie o przywróceniu harmonii myślę, tylko nadziei czekania na wnuki :).
A o Szlachetnej Paczce, to tyle, że jak już się zainteresowałam nią na ten rok, to od razu wypłynęła jakaś dziwna sytuacja opisywana przez Onet, sugerująca psychopatyczne postępowanie księdza założyciela - Jacka Stryczka - wobec pracowników i wolontariuszy. Dlatego urywam temat, bo muszę to sobie poukładać w głowie, czy to jednak nie jest coś złego, kiedy pomocy udziela się za pośrednictwem organizacji i instytucji, zamiast wprost. Ma ktoś jakieś zdanie?
https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/wiosna-to-intensywne-doswiadczenie-rozmowa-z-ks-jackiem-stryczkiem-reportaz-o-pracy-w/nvlb5th?utm_source=wiadomosci_viasg&utm_medium=nitro&utm_campaign=allonet_nitro_new&srcc=ucs&utm_v=2
Inne tematy w dziale Społeczeństwo