Jakoś przez skórę czuję, że powinnam trochę nakłaść do głowy moim dzieciom, czego powinny się spodziewać w rodzicielstwie - tak, żeby przeżyć, nie zwariować, a nawet dojść do poczucia dobrze spełnianej misji, a nie jakiegoś krzywdzenia, niszczenia, czy prowadzenia wojny. Ale raz, że nikt o drogę nie pyta, choćby w kontekście, jak tam jest („tam”, bo uważam że świat się wtedy bardzo zmienia dla uczestnika), a dwa, że w ogóle nie chciałabym takiego pytania doczekać: „Mamo, czy ja mam mieć dziecko, czy – nie”. Przeraziłby mnie stan kogoś, kto chce się w takiej kwestii kierować wolą rodziców. Wtedy właściwie z automatu należałoby odpowiedzieć: „Nie czas”. Choćby dlatego, żeby nie nastąpić na to, co najbardziej autonomiczne i ważne w rodzicielstwie – potrzebę posiadania dziecka. Wartościowanie, czy to tyle co egoizm uważam za agresję pasywną i czcze porachunki z własnymi rodzicami, bo właśnie ta potrzeba jest najlepsza na starcie, kiedy całą osobą czuje się uzdolnienie do troski nad kimś. A to nigdy nie wiadomo z jakim skutkiem i rozwiązaniem wylądowałaby rada wskazująca na niewłaściwy czas. Podczas gdy za stokroć większe nieszczęście, niż rozchwianie emocjonalne, że nie ma się do czegoś determinacji, mam pozbywanie się ciąży. Emocje potrafią dorównywać/dojrzewać do sytuacji, a taki krok jest nieodwracalny i nad tym emocje nie mają jak dojść do porządku. Co myślę, że jako dylemat, jest łatwe do rozumienia, ponieważ jeśli mówić w jakimkolwiek temacie wbrew własnym przekonaniom, to szkoda gęby otwierać.
Zatem wychodzi na to, że tak jest najlepiej, iż mogę z tego zrobić temat dla każdego.
Paradoksalnie jednak zacznę od pochwały własnego doświadczenia rodzicielskiego nad teorią wyczytaną i wysłuchiwaniem najżyczliwszych mądrości, zdobywanych nie wiadomo na ilu dzieciach.
Zasadniczo dlatego, że do takiej roli i tak każdy wchodzi z odmiennym kapitałem chciejstwa, co zrobić lepiej, niż moi właśni rodzice, czy tam ktokolwiek, kogo mam za osobę popełniającą błędy wobec dziecka/dzieci. A to bardzo właściwy punkt odniesienia do podejmowania własnych działań, gdy wybiera się nienaśladowanie błędu uznawanego przez siebie, tylko wysiłek w stronę doskonałości.
I choć można na to spojrzeć trochę jak na formę osądzania, które niewątpliwie pociągnie pretensje tak potraktowanych, to zachowanie odwrotne, czyli powielanie cudzych błędów, byle ktoś czuł się brany przeze mnie w obronę i nie wchodził w spory, jest rezygnacją z własnej percepcji, horyzontu widzenia i elementarnego rozsądku, bez czego do wychowania dzieci nawet nie ma po o przystępować. Bo w imię czego pouczasz własne dzieci w domu, gdy układasz się z każdym głupcem znajdującym się poza nim (w tym takim, co napisał podręcznik, jeśli to wskaźnik popularności, czy jakiś tytularny bierzesz pod uwagę ignorując własny osąd)? Usprawniasz je do walki, z której sam się uchylasz? Jest to działanie na rzecz odwrócenia ról. I chociaż w świecie bywałe, gdy dzieciom przydarzają się rodzice z zaburzeniami psychicznymi, mentalnymi, którzy czynią sobie z potomstwa różne fasady i dokonują na nie przeniesień tego kim sami być powinni, to czemu czynisz to samo z własnego wyboru, gdy jesteś rozumny? Tak pochwalam bazowanie na własnym doświadczeniu i osądzie.
Kto w swojej przebiegłości zakłada, że zmienianie się poglądów podczas wychowania dzieci można zamienić tak po prostu na ich brak i skupić się na cudzych, byle nie być widzianym przez dziecko na wychodzeniu z ignorancji, na nauce, spowoduje skutek przeciwny – widzenie przez dziecko jako osoby ograniczonej. Jesteś niezmienny jak skała, to nawet nie ma o czym do ciebie mówić, bo odbierasz wartość słowom dziecka, którą miałyby w zetknięciu z kimś uznającym swoje błędy i interesującym się własnym oddziaływaniem na ludzi.
Nie ma po co mianować się na wychowawcę idealnego, nim się do tego doszło, ponieważ nadgonienie przejawu, że byłoby to posłuszeństwo, czy w ogóle rozumienie, jakąkolwiek presją, siłą, czy podstępem, wiąże się z niszczeniem więzi, traceniem zaufania dziecka. A wówczas nawet samego siebie trudno oszukiwać, że doszło się do jakiegoś pożytku, że takowy się zadało.
Jedyna znana mi metoda na uniknięcie tego błędu, to nie mianowanie się do takiej roli nigdy. Bez względu na wiek dzieci – czy są one dorosłe, czy – nie. Podobieństwo z dziećmi w tym, że się błądzi i ma się czego uczyć przez uznawanie/zauważanie błędów, to żadna ujma, tylko najwłaściwsze wsparcie psychiczne, żeby też dziecko umiało uznawać swoje błędy za proces, który nie jest czymś do ukrywania, do wypierania, czy do uciekania w fałszywe tożsamości, kreacje. Obowiązek bezbłędności to jeden z najgorszych, najbardziej przewrotny, wobec naturalnego rozwoju człowieka, jaki można zadać dziecku. A zadaje się go zarozumialstwem – że mam prawo cię nie słuchać, bo wiem lepiej, albo, że musisz mnie słuchać, bo jestem mądrzejszy/mądrzejsza (czyli postrzegam cię jako głupca).
W każdym razie ja nie wątpię, że zamiar wejścia w rolę rodziców z ominięciem zaobserwowanych błędów własnych rodziców jest właściwą postawą i swoim dzieciom takiego właśnie życzę. To dzięki temu weryfikuje się własne osądy, w ogóle zwraca uwagę na czym polegały i odświeża się pamięć, co jest bardzo przydatne w cierpliwości do dzieci, z ich odmiennym temperamentem i perspektywą widzenia oraz specyficzną empatią, którą darzą rodziców.
Pod pewnymi względami żadną, co utrudnia codzienne obowiązki i planowanie wszelkie, którego warto się oduczać, jeśli ktoś jest przywiązany do samodyscypliny. Tak po prostu, żeby zetknięcie z dużą dawką chaosu nie zaowocowało agresją wobec dzieci, długo nieskorych do bania o życie ze strony osobników swojego gatunku, co nabywają dopiero z wyuczeniem. A wizualnie, chodzi o wielki konflikt potrzeb – czyje teraz zrealizujemy. I chociaż każdy rodzic przed pojawieniem się dziecka był pewien, że jego rola będzie prosta właśnie tym wyborem, że – zawsze dziecka - to praktyka pokaże mu nonsens takiego myślenia, że dziecko ma cokolwiek wspólnego z pragnieniem tego, co dla niego dobre, czy choćby tylko niewyrządzania mu krzywdy. Dziecko tak bardzo potrafi nie widzieć/nie rozumieć naszego działania na jego korzyć, że będzie największym szkodnikiem działającym przeciwko sobie mocą całego ciała, głosu i pomysłowości.
A właściwie czegoś więcej, bo już nim ta pomysłowość się pojawi, i żadne nawyki temu nie zapobiegną. Wszystko stanie się nieprzewidywalne. Dziecko to da się nakarmić, to nie da: to da zmienić pieluszkę, to zrobi z tego dramat; teraz będzie wyglądać, że lubi usnąć na rączkach, a innym razem na tych rączkach będzie już gotowe tylko zadrzeć się na śmierć, a nie uśnie. Aż mózg zacznie się rodzicowi lasować w niemożności znalezienia rozwiązania – to co ja robię źle i dlaczego wszystko źle, nie mogąc się wstrzelić swoim działaniem w potrzeby dziecka...
Tym samobiczowaniem popełnia się kolejny wielki błąd. Niezauważania potrzeb własnych. Nie mam tu na myśli ignorowania ich, ale właśnie niezauważania - że są one wolą doskonałego służenia dziecku.
Przejście rodzica na życie dla dziecka nastąpi w sposób tak niepostrzegalny i z całą mocą, że dopiero paradoksy będą takimi światełkami, że to nie dziecko mnie terroryzuje, ale że zadaję to samemu sobie przez swą gorliwość w sprawdzeniu się jako rodzic. Różne paradoksy, nie dla każdego takie same. W skrajnych przypadkach dopiero wyczerpanie na granicy życia przynosi takie opamiętanie, że przecież jeśli się wykończę, to tym bardziej to dziecko nie będzie miało ze mnie pożytku, a wobec tego jest kompletnie nieważne, czy ja zgadnę, o co ono teraz płacze lub czy umiem je zaspokoić po odczucie szczęścia, radości.
Na wyjście z tego błędu nie ma sposobu przez postanowienie, że ja już nie chcę się oceniać przez pryzmat samopoczucia dziecka (potem wiąże się to z pozycją społeczną i zamożnością, stanem rodzinnym itd), ponieważ taki osąd jest zintegrowany z troską o życie potomstwa, co dotyczy każdego rodzica, czy opiekuna związanego z dzieckiem emocjonalnie. Jak już komuś jest obojętne, czy dziecko żyje, czy – nie, to nawet trudno taką relację do bycia rodzicem kwalifikować, z wyjątkiem chorób upośledzających wolę, czy kryzysów psychicznych (chodzi mi o niewyrzekanie się rodziców z tego powodu, a nie prawa rodzicielskie). Ale to w ogóle nie są kwestie do generalizowania, tylko bardzo zindywidualizowane. Zasadniczo za rozwiązanie uważam tą świadomość, że do pełnej sprawności rodzicielskiej, to ja potrzebuję umieć znosić niezadowolenie mojego dziecka. Takie na porządku dziennym. I to nie tylko wprost ze mnie, ale wszelkie wynikające z jego relacji z ludźmi. Bez tego nie odróżnię prawdziwych problemów do rozwiązania od nic nie znaczących humorów i nastrojów, za którymi nie poszło myślenie. A nie ma bardziej godnego pożałowania rodzicielstwa, niż uganianie się za jakimiś wrogami i sprawami, o których samo dziecko zdążyło zapomnieć na drugi dzień lub jeszcze szybciej, a rodzic w nich tkwi jak w potrzasku zgubiwszy wątek – po co.
Poszukiwanie, co najlepszego w życiu można zrobić dla dziecka/dla dzieci, to najpiękniejsza droga jaką można wędrować, o ile się na niej nie zatrzymywać, tylko robić postępy. Bo kto pomyli to piękno z niekończącym się programem rozrywkowym na coraz droższych zabawkach, albo zafiksuje się, że zna metę, iż to powinna być ta prestiżowa posada, którą ono powinno osiągnąć, wielki dom, którego nigdy nie miało się samemu, kolejne pokolenie dzieci, czy coś tam jeszcze, to z góry skazuje się na dojście donikąd - konieczność wymyślania coraz nowej mety. Jakby nigdy nie dostrzegł/nie znalazł w swoim rodzicielstwie nauki dla siebie samego, że to co wie się w teorii, w wyobrażeniach i marzeniach, ma się nijak do doświadczenia, ale też, że i w zderzaniu jednego z drugim nie tkwi wynik meczu, czy coś stanie na moim, czy - nie, a coś na co zawsze warto czekać.
Inne tematy w dziale Rozmaitości